Ernesto Silva Dżungla kongijska różniła się od tych południowo-amerykańskich, trzeba było przyznać. Głównie była to różnica terenowa, bo o ile tu główną przeszkodą były ściany roślinności, to tam - górzystość terenu, wykroty i przepaści, w które można było spaść zaraz po przedarciu się przez jakieś paprocie. Ale były i cechy wspólne. Wszechogarniająca roślinność oraz poczucie zagubienia. Nawet jego doświadczenia nie pomagały i musiał wracać szukając innej drogi. Szczęściem znalazł się strumień. Ruszył nim, przez chwilę tylko zastanawiając się, czy trafi z powrotem. I trochę żałując pozbycie się plecaka. Przybył do Konga w konkretnym celu... a teraz, cóż, teraz była znakomita okazja. Albo: byłaby, gdyby w przypływie głupoty nie zostawił swojego ekwipunku z kobietami.
Niestety nawet strumień nie był wolny od przeszkód. Po 20 metrach prawie czołgania się miał już wszystkiego dość. Pot spływał mu po twarzy, lecz wolał nie pić wody z tego strumienia. Trzeba by ją przegotować, a na to nie było ani warunków ani czasu. Wyjrzał zza krzaków i wyszczerzył się niezbyt ładnie. Simba coś gadali między sobą, ale ważniejsze było to, że znalazł moździerz. A jego "obrońców" było tylko dwóch. Wyjął swoją maczetę i przekradł się tak, by znaleźć się za ich plecami. Dopiero potem wyczołgał się z krzaków i podniósł, biorąc zamach stępioną już nieco bronią. -Hasta la vista.
Maczeta opadła, wprost na szyję ładowniczego. Drugi, ochlapany krwią, krzyknął nagle i rzucił się w bok, ku AK, leżącego obok amunicji do moździerza. Jurij zaklął i porzucił broń, która zaklinowała się w kręgosłupie trupa i sam również rzucił się na czarnucha, przygniatając go do ziemi. Tamten już chwycił kałacha i pociągnął serią po krzakach, srając ze strachu. Wyrwał się, ale Pietrolenko miał w reku już nóż, który wbił w gardło Simba. Trysnęła krew, a najemnik odkopnął AK od trupa. Niech go szlag! Wytarł twarz czystym fragmentem ubrania jednego z trupów i wziął kałasza. Niestety znalazł tylko jeden zapasowy magazynek do niego. Nieważne. Wziął granat i wyjął zawleczkę, wrzucając do lufy moździerza.
Rzucił się biegiem w krzaki i skoczył na ziemię, przetaczając jeszcze trochę dalej. Stłumiony wybuch rozległ się tuż obok, po nim jeszcze jeden, mocniejszy. Ziemia obsypała Jurija, ale broń była wyeliminowana. Podniósł się, otrzepał i ruszył z powrotem w stronę rzeki. Tamtędy chociaż się nie zgubi.
Ostatnio edytowane przez Sekal : 11-12-2008 o 16:39.
|