Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-12-2008, 21:43   #181
Van der Vill
 
Van der Vill's Avatar
 
Reputacja: 1 Van der Vill ma z czego być dumnyVan der Vill ma z czego być dumnyVan der Vill ma z czego być dumnyVan der Vill ma z czego być dumnyVan der Vill ma z czego być dumnyVan der Vill ma z czego być dumnyVan der Vill ma z czego być dumnyVan der Vill ma z czego być dumnyVan der Vill ma z czego być dumnyVan der Vill ma z czego być dumnyVan der Vill ma z czego być dumny
Rudiger warknął niczym dziki zwierz, rozjuszony tym, że nie udało mu się zranić Bunga. Warknąwszy, ciął jeszcze parokrotnie, zawsze z takim samym skutkiem. Gdyby wiedział, że od tej walki będzie zależeć jego los, brałby się za tłuczki z innymi dzieciakami, a nie łaził po smętarzu za młodu. Może czegoś by się nauczył.

Gdzieś z przodu coś zaczęło się dziać. Schneider spojrzał w tę stronę. Ciemność, w którą wpatrywał się jego Mistrz – i.. tak, faktycznie, Mangust również – pełzła po ścianach tunelu, nie ujawniając najmniejszego kształtu. W co oni tak wbijali oczy?
Rudiger wolał nie tracić czasu. Obejrzał się w bok. O tak, Bungo stanął w niemal zupełnym bezruchu – to idealny moment, by… ale co to… Dopiero po chwili zorientował się, że sam też stracił możliwość poruszania się. Ręce i nogi nie odpowiadały na jego wezwania, ignorowały nawet zaklinania i prośby, a miecz samoistnie wypadł mu z dłoni. Przerażony złodziej przygotowywał się na najgorsze.

To jednak nie nastąpiło. Zamiast tego, do jego uszu dotarła muzyka. Tak, właśnie – muzyka. Dochodząca nie wiadomo skąd i nie wiadomo, w jakim celu. Mimo niepokojących, fałszywych nut, Schneider nieco się uspokoił. Ta melodia miała w sobie moc, dziwną siłę, jakby ktoś położył delikatną, kobiecą dłoń na jego rozdygotanym czole i starł krople potu.
Bulgoczące błoto zaczęło rosnąc w zastraszającym tempie, po czym nagle uformowało się w postać. Przed wszystkimi stanęła kobieta oszałamiającej urody. Taka, o której Rudiger zawsze marzył – nie zbyt naiwna ani o zbyt dojrzałych rysach, z symetryczną, idealną twarzą i władczym spojrzeniem, które biło do niego nawet z takiej odległości.

Przez krótki, malutki moment Schneiderowi zdawało się, że ta boska istota spogląda w jego stronę – spojrzała mu w oczy? – ale może był to tylko odprysk jego zbyt wybujałej imaginacji. Ta czy inaczej, niezatarte wrażenie ogłuszyło go na chwilę.

Mistrz rozmawiał z tą Panią. Och, nie było dziwnym, że nawet tak potężny mąż płaszczy się przed nią jak jaszczurka. Rudi nie wyobrażał sobie, kim on w takim razie musiał być w porównaniu do niej. Robakiem? Smętnie pobzykującym owadem?

Nim zdążył dojść do jakiejkolwiek konkluzji, korytarz wypełniło światło tak potężne, że sam błysk prawie zwalił go z nóg. Poczuł, że Pani odchodzi, odchodzi, już ucieka, a do tego, że jego Mistrz idzie z nimi. Chciał krzyknąć „Nie, błagam! Błagam, zabierzcie mnie ze sobą!”, ale nie mógł wydusić z siebie słowa. Zacisnął mocniej zęby, bo było to jedyne, do czego był teraz zdolny. Przez obfite zmarszczki potoczyły się dwie zły, gorzkie jak poczucie zawodu.
Za mgłą świetlistości ktoś wyszeptał parę słów. Rudiger zaczerpnął powietrza. Więc jednak! Mistrz ujął się zanim!

Zanim pomyślał o podziękowaniach, poczuł potężne szarpnięcie w dół. Gęsto błoto zamknęło się nad jego głową, a on sam odpłynął w nicość.

***

Jakiś zapach wbił się w jego nozdrza. Różnił się jednak od tego, co kiedykolwiek czuł. To nie był śmierdzący pot, stare, zatęchłe błoto czy lecące przez powietrze odchody. Pachniało… czystością. Miękkim puchem. I mięsiwem.
Zaskoczony, wyskoczył z łóżka. To, co ujrzał wokół wydało się niemożliwe.
Na jego ciele leżał idealnie dopasowany, jedwabny szlafrok. Wokół miękkie poduchy, szykowny pokój, dziesiątki ubrań, a jedno piękniejsze od drugiego i stół – suto zastawiony stół. Rudiger nigdy w życiu nie widział takiej ilości takiego jedzenia zebranego w jednym miejscu. Obok był jeszcze Mangust. Więc to sprawka ich Pana!
Na najcichszy dźwięk dzwoneczka do ich sali wpadły trzy przepiękne kobiety. Ach, zapach kobiety… Schneider od lat marzył o czystej, niewinnej duszyczce przy sobie na łożu.
- Kolega wybaczy, muszę zająć się towarzyszkami – powiedział do niego czarodziej.
- Nie mam zamiaru koledze ustępować – odparł zachwycony Rudi. – Ani o krok.

***

Wydawałoby się, że czas mijał powoli, jednak Rudiger wiedział, że minęło go już całkiem sporo. Sam też się zmienił. Nie poznawał siebie, gdy patrzył w lustro. I, jak powtarzał sobie każdego ranka, to był właśnie dopust boży.

Wizyty w sali ćwiczeń u seniora Tiligriano, rosłego jak dąb tileańskiego fechmistrza, sprawiły, że rozrósł się w barach. Niegdyś obwisłe, wychudłe ciało teraz nabrało koloru, skóra naciągnęła się na mięśniach, a szczurza zwinność zmieniła się w grację godną tancerza. Tiligriano ze ślepym oddaniem wpajał mu nauki walki bronią, ich kolejne typy i sposób wykorzystania. Rudiger chłonął tę wiedzę ze zmrużonymi oczami, będąc świadomym, że to pierwsza taka okazja i nie warto jej marnować.

Chociaż rozluźnienie nachodziło go na każdym kroku, pilnował się uważnie. Nie był pewien komu ufać, a na pewno nie był to obcokrajowiec, o którego uczył się robienia mieczem. Zmieniło się to dopiero, gdy ośmielił się prosić o spotkania z Mistrzem Hektorem.

Nie miał zamiaru uczyć się sztuk magicznych. Dostał od losu wystarczająco wiele i wątpił, by tak lichy szczur zasługiwał jeszcze na naukę władania mocami, rządzącymi światem. O, nie – on miał być jedną z tych mocy, wykonawcą woli swojego pana. Narzędziem, niszczącym jego wrogów. Mieczem, zabijającym, gdy trzeba.
Mimo to, nie mógł się powstrzymać od jednego pytania. Kiedy więc Hektor przyjął go w ogromnej bibliotece, a przyjemny zapach starych ksiąg uderzył go w nozdrza, padł u nóg Mistrza i wyszeptał drżącym głosem parę słów.

- Panie, jeśli w swej łaskawości wybaczysz mi te bezczelne słowa, a i światła twa wola zwróci się w stronę pokornego sługi, rzeknij mi, skąd pochodzi cała ta siła? Czy-li z łaski któregoś z bogów? Czy to jakaś esencja, siła uwięziona w probówce? A może… a może to dzięki… dzięki Niej?

Nie był pewien, czy Hektor mu odpowie, nie mógł jednak zdzierżyć braku pewności. Potrzebował czegoś silnego, trwałego. Oparcia. Wiary, którą mógł przyjąć.
W swoich najskrytszych marzeniach czekał na okazję do poszerzenia swojej wiedzy, czy to przez którąś z ksiąg, którą miałby teraz uważnie studiować, czy dzięki kolejnym rozmowom z jego panem.

Nocami wracał do kobiet, które potrafiły pojawić się w łożu nawet bez „proszę”. Szczególnie upodobał sobie jedną z nich, Meralldę, ze względu na jej szczupłą figurę, ale szerokie biodra i nad wymiar obfite piersi. Merallda nie mówiła zbyt wiele, ale zdawało mu się, że też przypadł jej do gustu, nawet jeśli dzielił ją z kimkolwiek innym.

Dziś jednak nie było w tym nic dziwnego. Rudiger zmienił się również z wyglądu. Jego siwą czuprynę wygolono, by pozbyć się pcheł i wesz, jakie niegdyś się tam zbierały. Twarz, pełna zmarszczek, jakie dało mu życie, z żałosnej zmieniła się w posągową. Przyćmiona, młodzieńcza uroda na nowo przebłyskiwała z jego oblicza, a oczy płonęły ogniem nowej siły.

Mimo, iż zasypiał przy Meralldzie, myślami każdej nocy wracał do wspaniałej pani, jaką zobaczył tamtego, pamiętnego wieczoru. Był pewien, że nigdy nie przepomni tej urodziwej twarzyczki, delikatnych dłoni a przede wszystkim, dźwięków, płynących z niebiańskiego instrumentu. Miał szczerą nadzieję, że niegdyś dane mu będzie spotkać ją jeszcze.
 
Van der Vill jest offline