Całe szczęście, że nieporozumienie wyjaśniło się dość prędko. Musiał przyznać, że sprawność i szybkość z jaką załoga zareagowała na prowokację Silvy zrobiła na nim dobre wrażenie. Kimkolwiek byli ci ludzie z holownika nie byli dyletantami.
Gdy w końcu dostali się na pokład, to pomimo zmęczenie, brudu i przejść Marcus wyprężył się w postawie zasadniczej i zasalutował zgodnie z regulaminem. - Kapral Marcus Halder z 12 batalionu kongijskich żandarmów. Lecieliśmy z pomocą z Leopoldville do Stanleyville. Samolot został zestrzelony w pobliżu tej misji. – wskazał ręką na unoszące się w dżungli dymy. - Wobec zagrożenia atakiem bandytów wysadziliśmy samolot i wycofaliśmy się do tego miejsca. Wczoraj wieczorem misja została zaatakowana przez znaczne siły. Dotrwaliśmy do rana, ale oddział został rozproszony. – meldował beznamiętnie i rzeczowo. - Rzeką w uszkodzonej łodzi ewakuowaliśmy kobiety i dzieci z misji. Gdzieś tu są. – przerwał by zaczerpnąć oddech. Ze zmęczenia zakręciło mu się w głowie. Czuł jak napięcie ostatnich godzin znów go dopada dając pole podstępnemu znużeniu. - Musimy je odnaleźć. Część zapasów ukryliśmy w dżungli przy rzece. Dowodził porucznik de Werve. Nie wiem kto jeszcze przeżył.
Zakończył dosyć chaotycznie starając się wyrzucić z siebie jak najwięcej istotnych informacji.
Gdy prezentacja dobiegła końca i okazało się, że przynajmniej dwóch ludzi z załogi, sądząc po imionach, jest niemieckojęzyczna Halder poszedł na dziób i zasłaniając oczy ręką zaczął wypatrywać łodzi. Wkrótce ją zobaczyli. Ku radości Marcusa na pokładzie tonącej łajby był i Lukas.
Pomagał dzieciom dostać się na pokład. Wyciągnął ręce w stronę Anki, gdy ta znalazła się na pokładzie Halder mocno ją uściskał śmiejąc się. - Guten Tag. Dobrze Cię znów widzieć. – odsunął ja na odległość ramion puszczając perskie oko. - Przepraszam. – rzucił trochę zmieszany tym niezwykłym jak na niego wybuchem uczuć puszczając ją i przechylając się przez burtę. - Panie Poruczniku sprzęt. – przypomniał Belgowi gdy już kobiety i dzieci były na holowniku. Na wszelki wypadek zszedł do łodzi, by pomóc i dopilnować, by wszystko zabrali.
Dopiero gdy wszyscy byli na pokładzie pozwolił sobie na pełne ulgi westchnienie. - Wilk ? – spytał spoglądając na de Werva.
W odpowiedzi dojrzał tylko smutek w jego wzroku.
Pokiwał głową. Ta potyczka kosztowała ich dużo krwi. Za dużo.
Wyciągnął paczkę jakimś cudem suchych papierosów częstując wszystkich. Zaciągając się dymem spoglądał ponuro w stronę płonącej misji. Banda cholernych dzikusów. Jeszcze z nimi nie skończył.
Jednego był pewien. Odpowiedzą mu za każdego zabitego towarzysza broni. |