Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-12-2008, 21:58   #16
Milly
 
Milly's Avatar
 
Reputacja: 1 Milly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputację
Afryka, 20-23 stycznia 1870

*

Nadia wyszła z kolacji znacznie wcześniej, niż reszta towarzystwa, wymawiając się bólem głowy. Było to w istocie prawdą, lecz ból nie był na tyle dokuczliwy, by uniemożliwić kontynuowanie kolacji. Nadia jednak nie mogła znieść dziwnej atmosfery i sztywności. Nie wiedziała jak się zachować, co robić, co mówić. Uratowała się więc jedynym sposobem, jaki przyszedł jej do głowy.

Po kąpieli długo leżała w łóżku nie mogąc zasnąć. Słyszała na korytarzu głosy, rozpoznała wśród nich ten jedyny dobrze znany – Will pożegnał się ze swoimi rozmówcami i chwilę później drzwi sypialni obok zatrzasnęły się. Tysiące myśli, które przebiegały przez jej głowę, nie dawały jej zasnąć. Myślała o wszystkim po trochu, a jakiś dziwny niepokój nie pozwalał jej skupić się na niczym konkretnym. Przez jej głowę przemaszerowali więc wszyscy poznani tego wieczora członkowie wyprawy, wszystkie wydarzenia, które doprowadziły do tego, że się tu znalazła, wszystkie skąpe wspomnienia z dzieciństwa. Na dłużej jedynie zagościł w jej myślach William. Musiało minąć jeszcze wiele uderzeń serca i przewrotów z boku na bok by Nadia wreszcie podjęła decyzję. Nie obchodziło jej czy ktoś ją zobaczy i co kto sobie pomyśli. Wyskoczyła ze swojego łóżka i wyszła z pokoju. Na korytarzu nikogo nie było, ale z domu dobiegały ją wciąż odgłosy rozmów i krzątaniny. Miała nadzieję, że nikt nie zobaczył, gdy zamykały się za nią drzwi sąsiedniego pokoju.

William już spał. Musiał być zmęczony po długim dniu zakończonym wystawną kolacją. Kobieta podeszła do jego łóżka i przysiadła na krawędzi.

- Już tyle dla mnie zrobiłeś... - wyszeptała.

Zostawił dla niej dzieło swojego życia, pozbył się pewnie wszystkich oszczędności, ryzykował życiem... Dlaczego? Czy miała prawo żądać od niego pomocy? Przyjąć wszystko, co jej ofiarował? Powinna być mądrzejsza, ostrożniejsza. Miała tylko jego, jeśli coś mu się stanie... Nawet nie chciała o tym myśleć! Ale czy poradziłaby sobie bez niego? Przetrwała tą okropną podróż, przeżyła towarzystwo obcych ludzi? Nie. Teraz wiedziała dobrze, że nie odważyłaby się wyruszyć tutaj sama, nawet w tak ważnej misji, jaką miała do spełnienia.

- Jak mogę ci się odwdzięczyć, Will? Co mogę zrobić?

Tylko jedno przychodziło jej do głowy. Wślizgnęła się do łóżka, zabierając mu odrobinę prześcieradła, które w tych tropikalnych warunkach imitowało niepotrzebną zupełnie kołdrę. William przebudził się i odwrócił w jej stronę. Senny uśmiech zagościł na jego twarzy, a Nadia pogładziła go po brodzie, którą ostatnio namiętnie zapuszczał. Nie lubiła jej. Ale za to bardzo lubiła jej właściciela.

*

Nadia przebudziła się tuż przed świtem. Leżała przytulona do pana Cooka, a w jej duszy gościł dawno oczekiwany spokój. Uśmiechnęła się sama do siebie i postanowiła nie marnować dzisiejszego dnia ani chwili. Wraz ze wschodem słońca wróciła do swojego pokoju, ubrała się w lekki strój i zeszła na dół. Dom był pogrążony w ciszy, a służba dopiero zaczynała swoją poranną krzątaninę. Niezauważona przez nikogo (a przynajmniej tak jej się wydawało), ciemnoskóra dziewczyna wyszła na zewnątrz i przemaszerowała przez ogród, poszukując jakiegoś zacisznego miejsca, z dala od ludzkich oczu i uszu. Przez tyle czasu spędzonego na statku nie mogła swobodnie się poruszać, brakowało jej przestrzeni i wolności, którą tak kochała. Musiała nadrobić zaległości.

Znalazłszy odpowiednio dużo wolnej przestrzeni, zaczęła się najpierw rozciągać, a gdy jej mięśnie pozbyły się już sennego nastroju i odpowiednio pracowały, zaczęła biegać dookoła ogrodu. Następnie przyszedł czas na fikołki i szpagaty, wyrywkowo odtwarzane sekwencje z rytualnego tańca z jej cyrkowych występów. Brakowało jej szarf podwieszonych u sufitu, brakowało wielu przyrządów. Ale i tak cudowne zmęczenie, ból mięśni i praca ścięgien wlały w nią tyle radości, że poczuła się w pełni odprężona i rozluźniona.

Wróciła do siedziby gubernatora gdy niedaleko było do śniadania, a służba i domownicy kręcili się już po całym domu. W lekkim męskim stroju, spocona i zdyszana musiała wyglądać co najmniej dziwnie. Nie patrzyła mijanym ludziom w oczy, nie chciała wiedzieć co się w nich kryje. Mówiąc jedynie zdawkowe „dzień dobry” przemykała korytarzami do swojej sypialni. Wzięła kąpiel, niedbale spięła włosy i włożyła swoją odświeżoną podróżną sukienkę – skromną i zupełnie nie rzucającą się w oczy. Jedyne, co do niej nie pasowało, to naszyjnik, który wcześniej skrzętnie ukrywała pod ubraniem.





Było już dość późno, gdy zbiegała na dół, by zdążyć na śniadanie. Nie zapomniała jednak przybrać swojej wyniosłej, dumnej miny obronnej, która skutecznie odstraszała większość rozmówców.

Nareszcie!” - pomyślała, gdy sir Robert wzniósł toast i ogłosił rychły wyjazd.

*

Trzeba przyznać, że podróż pociągiem przez Czarny Ląd była dla Nadii prawdziwą frajdą. Zajęła miejsce przy oknie, mając po swojej lewej ręce Williama (którego niemal nie opuszczała na krok). Widoki, jakie rozpościerały się za oknem, zapierały jej dech w piersiach, a na jej twarz przywoływały mimowolny uśmiech. Zniknęła gdzieś wyniosła maska dumnej mulatki. Mimo wszystko dziewczyna nie przełamała się i nie podejmowała nawet luźnej rozmowy, chyba że ktoś zwrócił się bezpośrednio do niej samej. Trudno jej było operować słowami tak giętko i lekko jak William. On był urodzonym mówcą i potrafił zabawiać towarzystwo. Ona znakomicie potrafiła słuchać i zapamiętywać, ale otwierała się tylko przed tymi, którzy potrafili zdobyć jej zaufanie.

Ludzie nie są twoimi wrogami” - mawiał często Will, próbując przekonać Nadię, że jeśli tylko otworzy się na innych, wszyscy będą ją kochać, tak jak na scenie podczas występów, kiedy zaczarowana jej tańcem publiczność zrobiłaby wszystko za jedno jej spojrzenie, za jeden gest. Ale Will nie rozumiał jak to jest. Był białym mężczyzną. Wszystko przychodziło mu tak łatwo...

Podczas gdy inni już dawno znudzili się widokami za oknem, Nadia wciąż patrzyła, mimowolnie ściskając w ręce amulet, który nosiła na szyi. Często sięgała po swoje mapy, określała gdzie się znajdują i próbowała w myśli przewidzieć ich dalszą trasę. Od czasu do czasu zapominając o innych towarzyszach, odnajdywała dłoń swojego przyjaciela i próbowała przez uścisk przekazać mu swoje myśli i wrażenia.

*

Nadia z szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w latającego wielkoluda.

- Niesamowite... - pierwszy raz odezwała się tak, by mogli słyszeć ją wszyscy, nie tylko pan Cook. - Będziemy latać!

Duże wysokości nigdy nie sprawiały akrobatce trudności. Mogła robić ewolucje na szarfach, latać pod sufitem na trapezach i godzinami skakać na batucie. Marzyła o takiej wolności, jaką dają ptakom skrzydła. Ta machina może nie była tak lekka i zgrabna, może nie dawała nieograniczonej możliwości latania, ale sama myśl o wzbiciu się w powietrze i obserwowaniu Afryki z góry, o łatwym przemieszczaniu się z miejsca na miejsce, była fascynująca i cudowna. Nadii coraz bardziej podobała się ta wyprawa!

Nim jeszcze weszli do latającej machiny, mulatka próbowała sobie przypomnieć cokolwiek ze swojego dzieciństwa – coś, co miałoby związek z wielkim jeziorem...
 
Milly jest offline