Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-12-2008, 22:59   #31
Lilith
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Meridol – miasto piękne i groźne. Objawiające się we wciąż nowej postaci. Tajemnicze, jak ucieleśnienie cudu narodzin. Witające swe dzieci otwartymi ramionami i ofiarujące im wszystko, czego potrzebowały.

Meridol zwykle miała do dyspozycji więcej czasu na poskromienie towarzyszy dzieci Idvy. Byli jej częścią. Wydała ich na świat. Karmiła i chroniła. Nie wymagała wiele, jak nie wymaga się wiele od młodych szczeniąt. Wiodła ich, dając im tyle wolności, na ile mogła pozwolić w ramach bezpieczeństwa Idvy. Uczyła i w jak najmniej bolesny sposób naginała ich karki, aby w stosownym czasie ofiarować ich Idvie. Gotowych, posłusznych jej woli i bezgranicznie oddanych.

Powiła już i połączyła wiele stad. Ciągle do niej wracały, czcząc ją, jak matkę. Niewielu było takich, którzy jej nie szanowali. Dbały o to dzieci Idvy. Ich Przewodnicy i Opiekunowie.

Tym razem było jednak inaczej. Czas nie został im dany. Czy był to przypadek, czy zaplanowane zamierzenie? Tylko Idvie było to wiadome. Meridol musiała się śpieszyć. Być stanowczą. Złamać ich i rzucić całkiem nieprzygotowanych, prosto w paszczę przeznaczenia. Żal, miłość, troska, współczucie? Nic nie miało znaczenia. Cóż znaczyły uczucia? Obserwując je, smakując, dotykając, sama ich nie doświadczała. Była miejscem, przejściem Pomiędzy, strefą bezpieczeństwa dla niesfornych, nieoswojonych i wątłych umysłów bytów, które czasem, jak ta ludzka samica, nie potrafiły pogodzić się z faktami. Samiec z tej pary wydawał się bardziej podatny. Chciał współpracować. Można było go skłonić do uległości. Miała na to wypróbowane już sposoby. Poszedł jednak za tamtą. Głupiec. Nieposłuszeństwo było karane. Wcześniej czy później nauczą się tego w mniej, lub bardziej nieprzyjemnych okolicznościach. Przywykną.

Słodko–gorzki smak fascynował, lecz ponad wszystkim górowało poczucie obowiązku wobec Idvy. Meridol musiała być okrutna. Nie. Zadawanie bólu i dręczenie ich nie sprawiało jej przyjemności. Jednak nie istniała też żadna przyczyna, która miałaby ją od tego powstrzymać. Liczył się efekt. Narodzili się i żyli dla jednego tylko celu. Jeśli on przestanie istnieć, ich los i los całego Thagortu będzie przesądzony. Na zawsze.

Na tej dwójce nie kończyło się jej zadanie. Jeszcze pięcioro spośród nowo przybyłych istot błąkało się jej ulicami. Tymczasem córka Idvy była już niemal u celu. Jeszcze kilka kroków… przekroczenie granicy… Teraz!
Lodowy sztylet tkwiący w tafli ulicy rozkroił ją z chrzęstem pękającej, kruchej skorupy…


Aleksandra i Reynold

Ziemia bez ostrzeżenia usunęła im się spod nóg. Ostry trzask i rumor towarzyszący drganiom rozdarł powietrze, wdzierając się pomiędzy dwójkę zmarzniętych do szpiku kości ludzi, mroźnym podmuchem.
„Syrenka”, sama podobna teraz do lodowej rzeźby, klęczała ze sztyletem w dłoni, prując nim powierzchnię ulicy powoli, lecz bez wysiłku, wycinając wokół siebie krąg.

Niemal natychmiast, tuż przed nimi ziemia otworzyła się z potwornym hukiem pękającego lodu. Jeden po drugim, budynki stojące na drodze otwierającej się w poprzek obranej przez nich przed chwilą trasy szczeliny, waliły się z hałasem tłuczonego szkła. Lodowe konstrukcje rozsypywały się, jak domki z kart, a ich szczątki porywał nadciągający od horyzontu wicher. Widnokrąg ściemniał od zasnuwających niebo ciężkich, prawie granatowych chmur. Po drugiej stronie przepaści rozszalał się prawdziwy huragan, zbliżając się coraz bardziej i bardziej do pary prawie nagich ludzi. Ich wychłodzone ciała z każdą chwilą oporniej reagowały na nakazy woli, zmuszające je do ruchu.

Także ciało kobiety – widma zmieniło się. Pokryte siecią drobnych pęknięć i szram, mętniało. Gdzieś w piersi zjawy, najpierw delikatnie, a potem wciąż wyraźniej i jaśniej wydobywać zaczęło się światło. Nabierało ciepłego odcienia, a gdy „Syrenka” odchyliła głowę w tył i rozłożyła ramiona, strzeliło słupem ogniście soczystego blasku w brunatniejące od jego poświaty skłębione chmury, gnane wichrem układającym je w rozciągający się po kres nieboskłonu, wir. W jego centrum bił w niebo jeszcze jeden słup blasku. W miejscu, które jeszcze przed chwilą wskazywała kobieta.

Pierwsze lodowe drzazgi ze świstem przemknęły na drugą stronę rozpadliny, wbijając się w ściany nienaruszonych jeszcze po tej stronie domostw. Dzieło zniszczenia wielkimi krokami zmierzało ku nim. Drobne odłamki coraz dokuczliwiej żądliły odsłoniętą skórę. Reynold osłaniający Aleksandrę od tnących podmuchów wiatru jęknął, kiedy kilka z większych okruchów z rozsypującej się pobliskiej ściany, prześlizgnęło się po jego ciele. Z policzka, prawego ramienia i boku sączyły się leniwie karmazynowe, wijące się lekko strużki…


Charles

Krwotok z nosa i ust ustał wreszcie, a wrzaskom Dolina towarzyszył już tylko gwałtowny, chrapliwy kaszel. Ułożony na ziemi, przez chwilę jeszcze dochodził do siebie, nie będąc całkiem pewnym, czyje to ręce, dopiero co uwolniły go z mocnego chwytu. Ruchy obcego mężczyzny wydawały mu się jakieś nienaturalne. Zbyt szybkie, jak ruchy aktorów w filmie z czasów niemego kina. Wrażenie nie utrzymało się zbyt długo. Być może był to efekt utraty oka. Jeszcze raz ostrożnie i z obawą dotknął oczodołu łudząc się, że się pomylił, że to nieprawda. Niestety. Ku swojej rozpaczy stwierdził, że naprawdę był pusty, zasklepiony strupem z grubej warstwy krwi i jakiejś śliskiej, tężejącej na mrozie mazi. Ubranie miał pocięte i poszarpane, przesiąknięte krwią. Własną krwią. Jeszcze cieplą, parującą na mrozie. Dłonie poprzebijane wieloma lodowymi drzazgami zabliźniły się już, lecz nie odzyskały jeszcze sprawności ruchów. W całym ciele czuł jeszcze ból ledwo zasklepionych, ran.

Zakrwawiona skóra i mokry garnitur przywierały do zamarzniętej ziemi, kiedy próbował się z niej podnieść. Dźwignął się w końcu i na czworakach odkrztusił resztki skrzepów krwi zalegających ciągle w płucach i tchawicy. Omal przy tym nie zwymiotował. Łapiąc spazmatycznie oddech, stanął na drżących wciąż nogach. Nie czuł zimna. Reakcja obronna organizmu spowodowała podniesienie jego temperatury prawie do 40 st.C…


Mike

Dłonie Sheffa i jego garnitur poplamiony krwią Charlesa także parowały. Położywszy rannego, który widocznie w wyniku szoku zaczął mu się wyrywać i krzyczeć, odwrócił się, aby sprawdzić czy znaleźli się wystarczająco daleko od trzeszczącego groźnie budynku. Mimo powstałych uszkodzeń, budowla wyglądała nadal niezwykle pięknie z tej odległości, skrząc się w promieniach słońca odbitych w spękaniach i załamaniach lodu, jak klejnot.

Może dzięki tej chwili refleksji i zachwytu nad pięknem Meridol, Mike dostrzegł coś niepokojącego –ciemności nadciągające zza horyzontu i przezierające przez kryształowe mury budynków. Gdzieś w głębi uliczki, którą właśnie przebiegł, doleciał wściekły, zrozpaczony wrzask próbującego ich dogonić, jasnowłosego chłopaka. Pozostał mocno w tyle za ewakuującym się z rannym mężczyzną Mikem.

Zaniepokojony charczeniem i dławiącym kaszlem nieszczęśnika odwrócił się, chcąc mu jakoś pomóc w miarę swoich skromnych możliwości. Jakież było jego zdumienie, kiedy zobaczył, że mężczyzna, którego jeszcze przed chwilą uważał za umierającego, powstaje na nogi z upstrzonego żywoczerwonymi plamami krwi, zaśnieżonego chodnika.

-Cholera! Nie wstawaj! Co ty robisz na miłość Boską?! Leż… –podbiegł do niego. Chciał go powstrzymać, sądząc że ranny nadal jest w szoku. – Zrobisz sobie krzywdę… -zamilkł, napotykając zupełnie przytomne, choć pełne cierpienia spojrzenie oka o dziwnej, jak na człowieka barwie.

Gdzieś z oddali, z drugiego niemal krańca miasta doszedł ich odgłos podobny do uderzenia gromu.


Julian

Zdesperowany chłopak stracił dobrą chwilę na odzyskanie tchu. Wstał. Skrzyżował na piersi ramiona i schował pod pachami poobcierane, zgrabiałe dłonie, starając się je rozgrzać. Utykając, brnął za znikającym w głębi ulicy Mikem. Stopy przemarzały mu tak bardzo, że każdy kolejny krok przeszywał stawy skokowe bólem. Rosła w nim wściekłość na głupotę uciekającego mu faceta. Mógł pomóc rannemu, gdyby tamten mu na to pozwolił. A teraz mogło już być na to za późno. Przy tak rozległych i głębokich obrażeniach, już prawdopodobnie zdążył się wykrwawić. Ślad pozostawiony na świeżej szadzi pokrywającej lód, poznaczony był czerwonymi, zamarzającymi plamami.

Robiło się coraz zimniej. Julian ruszył truchtem wzdłuż linii krwawych punktów, znaczących białą powłokę lodu na ulicy. Musiał spróbować. Chociażby tylko dla spokoju własnego sumienia. Twarz chłopaka wykrzywiał grymas bólu i żalu. Ciało, początkowo rozgrzane biegiem, wychładzało się szybko. Z posiniałych z zimna ust, unosiły się przy każdym oddechu obłoczki pary. Śpieszył się, ale mróz coraz bardziej dawał mu się we znaki. Piżama nie była dobrym okryciem w tych okolicznościach.

W końcu dostrzegł ich i najpierw niedowierzając własnym oczom stanął, jak wryty, widząc Mikea i wstającego z ziemi rannego mężczyznę, a potem ruszył pełnym biegiem w ich kierunku, gnany nową nadzieją. Ostry dźwięk gromu, jak trzaśnięcie z bata przewiercił krystalicznie czystą atmosferę Meridol. Znad horyzontu za plecami biegnącego chłopaka nadciągała ciemność…


***

Wszyscy trzej upadli na kolana, kiedy ziemia pod nimi zatrzęsła się. Ciężkie chmury nad ich głowami skręciły się w olbrzymi, zakrywający całe niebo wir. Pierwsze uderzenia wichru poderwały w powietrze tumany śnieżnego pyłu. Gdzieś na linii miejsca, w którym spotkali się przed kilkunastoma minutami, ziemia rozwarła się ze straszliwym hukiem, pochłaniając jeden dom po drugim. Gdzieś w środku powstałego okręgu błysnęło w niebo jasne, lśniące ciepłym blaskiem światło. Przywodziło na myśl latarnię morską prowadzącą okręty do bezpiecznego portu.

Julian z rozpaczą pomyślał o dwójce ludzi, których pozostawili tam, gdzie miasto legło w gruzach.


Jonathan

Noys, zajęty szperaniem w cudzej szafie nawet nie zauważył zmieniającego się nieboskłonu. Nie widząc zbierających się chmur, zareagował dopiero, kiedy zrobiło się dziwnie ciemno. Odrobinę zbyt późno. Usłyszał tylko potworny huk i zgrzyt pękającego lodu, a tuż po tym silne drgania zwaliły go z nóg. Cały dom dygotał, trząsł się i rozpadał na jego oczach. Sprzęty przewracały się, a lodowe ściany pękały i sypały się w gruzy. Rzucił się ku drzwiom, mając jeszcze świeżo w pamięci pokrwawione ciało człowieka, którego Julian wyniósł z tamtego domu. Wstrząsy nie pozwalały utrzymać się na nogach, więc czołgał się na czworakach wbijając paznokcie w zamarzniętą, dygoczącą i pękającą podłogę. Pół sufitu zwaliło się za nim, kiedy dotarł wreszcie do wyjścia. Chwycił za klamkę i pchnął, lecz drzwi zablokowane w obsuniętej ścianie nie puściły. Szamotał się z nimi, kiedy usłyszał za sobą kolejny rumor, odwrócił się tylko po to by ujrzeć spadający wprost na niego kryształowo przezroczysty gruz.

W ułamku sekundy zobaczył całe swoje życie. Tuż przed jego oczyma zamajaczyła piękna, półprzezroczysta, jak wyrzeźbiona w krysztale twarz kobiety z błękitnymi, wijącymi się jak wstęgi dymu włosami. Jej oczy przypominały olbrzymie opalizujące klejnoty z masy perłowej. Bez wyrazu, bez śladu uczuć, jak u martwego posągu. Przerażały go. Czuł, że jego ciało pchnięte z wielką mocą, wylatuje w powietrze. Potężne uderzenie wycisnęło z jękiem powietrze z jego płuc, prawie pozbawiając go przytomności. Wił się nie mogąc zaczerpnąć tchu. Czuł, że się dusi. Twarz pochyliła się nad nim. Usta zjawy przylgnęły do jego warg. Były ciepłe…

Ocknął się, gwałtownie zrywając się z ziemi i rozpaczliwie chwytając hausty powietrza. Nad nim klęczła ciemnowłosa dziewczyna. Krzyczała coś do niego, próbując podnieść go z ziemi. Po chwili rozpoznał w niej Ivet.


Ivet

Pobiegła śladem Jonathana. Widziała, jak wchodził do jednego z pobliskich domów. Podchodząc, widziała niewyraźny zarys jego postaci za półprzezroczystymi ścianami. Czuła się niezręcznie widząc, jak bez skrupułów przegląda i zabiera cudze rzeczy. Z jednej strony rozumiała go. Poniekąd był zmuszony poszukać czegoś do ubrania, z drugiej jednak strony wiedziała, że to jednak kradzież. Sama potrzebowała czegoś do okrycia, ale nie potrafiła zdobyć się na zabranie czegokolwiek z czyjejś szafy.

Już chciała odejść, kiedy huk pękającego lodu i wstrząsy zatrzymały ją na miejscu. Z przerażeniem ujrzała, jak w ziemi, jakieś sto metrów dalej rozwiera się przepaść, a pęknięcie sunie naprzód po okręgu, pochłaniając stojące mu na drodze budynki. Trzask pękającego ludu dochodził też z budynku, w którym schronił się Jonathan. Zastygła bez ruchu widząc jak iglica zwieńczająca jego dach, przechyla się ze zgrzytem i wali się w dół. Widziała osypujące się ściany i stropy, i człowieka uwięzionego we wnętrzu, szamoczącego się z opornymi drzwiami. Popełzła ku nim chcąc mu pomóc, lecz nie zdążyła.

Dom zawalił się z hukiem, lecz zanim to nastąpiło, spostrzegła Jonathana wylatującego na zewnątrz razem z drzwiami. Podbiegła i chwyciwszy go za ramię z całej siły szarpnęła, odciągając go od niebezpiecznej strefy. Był nieprzytomny, a jej nie starczyło sił, żeby ciągnąć go w ten sposób zbyt daleko. Uklękła nad nim, starając się przywrócić mu świadomość. Po chwili uchylił powieki i zerwał się gwałtownie, spoglądając na nią półprzytomnie.

Za powstałą rozpadliną miasto przypominało ruinę. Nad ich głowami skłębiły się chmury. Huragan podrywał lodowy gruz i ciskał go na drugą stronę, siejąc zniszczenie także tutaj. Resztki budowli zbliżały się do nich wirującą ścianą, niszcząc wszystko po drodze. Za ich plecami strzelił w niebo snop światła…
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 26-12-2008 o 01:03.
Lilith jest offline