Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 22-12-2008, 22:59   #31
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Meridol – miasto piękne i groźne. Objawiające się we wciąż nowej postaci. Tajemnicze, jak ucieleśnienie cudu narodzin. Witające swe dzieci otwartymi ramionami i ofiarujące im wszystko, czego potrzebowały.

Meridol zwykle miała do dyspozycji więcej czasu na poskromienie towarzyszy dzieci Idvy. Byli jej częścią. Wydała ich na świat. Karmiła i chroniła. Nie wymagała wiele, jak nie wymaga się wiele od młodych szczeniąt. Wiodła ich, dając im tyle wolności, na ile mogła pozwolić w ramach bezpieczeństwa Idvy. Uczyła i w jak najmniej bolesny sposób naginała ich karki, aby w stosownym czasie ofiarować ich Idvie. Gotowych, posłusznych jej woli i bezgranicznie oddanych.

Powiła już i połączyła wiele stad. Ciągle do niej wracały, czcząc ją, jak matkę. Niewielu było takich, którzy jej nie szanowali. Dbały o to dzieci Idvy. Ich Przewodnicy i Opiekunowie.

Tym razem było jednak inaczej. Czas nie został im dany. Czy był to przypadek, czy zaplanowane zamierzenie? Tylko Idvie było to wiadome. Meridol musiała się śpieszyć. Być stanowczą. Złamać ich i rzucić całkiem nieprzygotowanych, prosto w paszczę przeznaczenia. Żal, miłość, troska, współczucie? Nic nie miało znaczenia. Cóż znaczyły uczucia? Obserwując je, smakując, dotykając, sama ich nie doświadczała. Była miejscem, przejściem Pomiędzy, strefą bezpieczeństwa dla niesfornych, nieoswojonych i wątłych umysłów bytów, które czasem, jak ta ludzka samica, nie potrafiły pogodzić się z faktami. Samiec z tej pary wydawał się bardziej podatny. Chciał współpracować. Można było go skłonić do uległości. Miała na to wypróbowane już sposoby. Poszedł jednak za tamtą. Głupiec. Nieposłuszeństwo było karane. Wcześniej czy później nauczą się tego w mniej, lub bardziej nieprzyjemnych okolicznościach. Przywykną.

Słodko–gorzki smak fascynował, lecz ponad wszystkim górowało poczucie obowiązku wobec Idvy. Meridol musiała być okrutna. Nie. Zadawanie bólu i dręczenie ich nie sprawiało jej przyjemności. Jednak nie istniała też żadna przyczyna, która miałaby ją od tego powstrzymać. Liczył się efekt. Narodzili się i żyli dla jednego tylko celu. Jeśli on przestanie istnieć, ich los i los całego Thagortu będzie przesądzony. Na zawsze.

Na tej dwójce nie kończyło się jej zadanie. Jeszcze pięcioro spośród nowo przybyłych istot błąkało się jej ulicami. Tymczasem córka Idvy była już niemal u celu. Jeszcze kilka kroków… przekroczenie granicy… Teraz!
Lodowy sztylet tkwiący w tafli ulicy rozkroił ją z chrzęstem pękającej, kruchej skorupy…


Aleksandra i Reynold

Ziemia bez ostrzeżenia usunęła im się spod nóg. Ostry trzask i rumor towarzyszący drganiom rozdarł powietrze, wdzierając się pomiędzy dwójkę zmarzniętych do szpiku kości ludzi, mroźnym podmuchem.
„Syrenka”, sama podobna teraz do lodowej rzeźby, klęczała ze sztyletem w dłoni, prując nim powierzchnię ulicy powoli, lecz bez wysiłku, wycinając wokół siebie krąg.

Niemal natychmiast, tuż przed nimi ziemia otworzyła się z potwornym hukiem pękającego lodu. Jeden po drugim, budynki stojące na drodze otwierającej się w poprzek obranej przez nich przed chwilą trasy szczeliny, waliły się z hałasem tłuczonego szkła. Lodowe konstrukcje rozsypywały się, jak domki z kart, a ich szczątki porywał nadciągający od horyzontu wicher. Widnokrąg ściemniał od zasnuwających niebo ciężkich, prawie granatowych chmur. Po drugiej stronie przepaści rozszalał się prawdziwy huragan, zbliżając się coraz bardziej i bardziej do pary prawie nagich ludzi. Ich wychłodzone ciała z każdą chwilą oporniej reagowały na nakazy woli, zmuszające je do ruchu.

Także ciało kobiety – widma zmieniło się. Pokryte siecią drobnych pęknięć i szram, mętniało. Gdzieś w piersi zjawy, najpierw delikatnie, a potem wciąż wyraźniej i jaśniej wydobywać zaczęło się światło. Nabierało ciepłego odcienia, a gdy „Syrenka” odchyliła głowę w tył i rozłożyła ramiona, strzeliło słupem ogniście soczystego blasku w brunatniejące od jego poświaty skłębione chmury, gnane wichrem układającym je w rozciągający się po kres nieboskłonu, wir. W jego centrum bił w niebo jeszcze jeden słup blasku. W miejscu, które jeszcze przed chwilą wskazywała kobieta.

Pierwsze lodowe drzazgi ze świstem przemknęły na drugą stronę rozpadliny, wbijając się w ściany nienaruszonych jeszcze po tej stronie domostw. Dzieło zniszczenia wielkimi krokami zmierzało ku nim. Drobne odłamki coraz dokuczliwiej żądliły odsłoniętą skórę. Reynold osłaniający Aleksandrę od tnących podmuchów wiatru jęknął, kiedy kilka z większych okruchów z rozsypującej się pobliskiej ściany, prześlizgnęło się po jego ciele. Z policzka, prawego ramienia i boku sączyły się leniwie karmazynowe, wijące się lekko strużki…


Charles

Krwotok z nosa i ust ustał wreszcie, a wrzaskom Dolina towarzyszył już tylko gwałtowny, chrapliwy kaszel. Ułożony na ziemi, przez chwilę jeszcze dochodził do siebie, nie będąc całkiem pewnym, czyje to ręce, dopiero co uwolniły go z mocnego chwytu. Ruchy obcego mężczyzny wydawały mu się jakieś nienaturalne. Zbyt szybkie, jak ruchy aktorów w filmie z czasów niemego kina. Wrażenie nie utrzymało się zbyt długo. Być może był to efekt utraty oka. Jeszcze raz ostrożnie i z obawą dotknął oczodołu łudząc się, że się pomylił, że to nieprawda. Niestety. Ku swojej rozpaczy stwierdził, że naprawdę był pusty, zasklepiony strupem z grubej warstwy krwi i jakiejś śliskiej, tężejącej na mrozie mazi. Ubranie miał pocięte i poszarpane, przesiąknięte krwią. Własną krwią. Jeszcze cieplą, parującą na mrozie. Dłonie poprzebijane wieloma lodowymi drzazgami zabliźniły się już, lecz nie odzyskały jeszcze sprawności ruchów. W całym ciele czuł jeszcze ból ledwo zasklepionych, ran.

Zakrwawiona skóra i mokry garnitur przywierały do zamarzniętej ziemi, kiedy próbował się z niej podnieść. Dźwignął się w końcu i na czworakach odkrztusił resztki skrzepów krwi zalegających ciągle w płucach i tchawicy. Omal przy tym nie zwymiotował. Łapiąc spazmatycznie oddech, stanął na drżących wciąż nogach. Nie czuł zimna. Reakcja obronna organizmu spowodowała podniesienie jego temperatury prawie do 40 st.C…


Mike

Dłonie Sheffa i jego garnitur poplamiony krwią Charlesa także parowały. Położywszy rannego, który widocznie w wyniku szoku zaczął mu się wyrywać i krzyczeć, odwrócił się, aby sprawdzić czy znaleźli się wystarczająco daleko od trzeszczącego groźnie budynku. Mimo powstałych uszkodzeń, budowla wyglądała nadal niezwykle pięknie z tej odległości, skrząc się w promieniach słońca odbitych w spękaniach i załamaniach lodu, jak klejnot.

Może dzięki tej chwili refleksji i zachwytu nad pięknem Meridol, Mike dostrzegł coś niepokojącego –ciemności nadciągające zza horyzontu i przezierające przez kryształowe mury budynków. Gdzieś w głębi uliczki, którą właśnie przebiegł, doleciał wściekły, zrozpaczony wrzask próbującego ich dogonić, jasnowłosego chłopaka. Pozostał mocno w tyle za ewakuującym się z rannym mężczyzną Mikem.

Zaniepokojony charczeniem i dławiącym kaszlem nieszczęśnika odwrócił się, chcąc mu jakoś pomóc w miarę swoich skromnych możliwości. Jakież było jego zdumienie, kiedy zobaczył, że mężczyzna, którego jeszcze przed chwilą uważał za umierającego, powstaje na nogi z upstrzonego żywoczerwonymi plamami krwi, zaśnieżonego chodnika.

-Cholera! Nie wstawaj! Co ty robisz na miłość Boską?! Leż… –podbiegł do niego. Chciał go powstrzymać, sądząc że ranny nadal jest w szoku. – Zrobisz sobie krzywdę… -zamilkł, napotykając zupełnie przytomne, choć pełne cierpienia spojrzenie oka o dziwnej, jak na człowieka barwie.

Gdzieś z oddali, z drugiego niemal krańca miasta doszedł ich odgłos podobny do uderzenia gromu.


Julian

Zdesperowany chłopak stracił dobrą chwilę na odzyskanie tchu. Wstał. Skrzyżował na piersi ramiona i schował pod pachami poobcierane, zgrabiałe dłonie, starając się je rozgrzać. Utykając, brnął za znikającym w głębi ulicy Mikem. Stopy przemarzały mu tak bardzo, że każdy kolejny krok przeszywał stawy skokowe bólem. Rosła w nim wściekłość na głupotę uciekającego mu faceta. Mógł pomóc rannemu, gdyby tamten mu na to pozwolił. A teraz mogło już być na to za późno. Przy tak rozległych i głębokich obrażeniach, już prawdopodobnie zdążył się wykrwawić. Ślad pozostawiony na świeżej szadzi pokrywającej lód, poznaczony był czerwonymi, zamarzającymi plamami.

Robiło się coraz zimniej. Julian ruszył truchtem wzdłuż linii krwawych punktów, znaczących białą powłokę lodu na ulicy. Musiał spróbować. Chociażby tylko dla spokoju własnego sumienia. Twarz chłopaka wykrzywiał grymas bólu i żalu. Ciało, początkowo rozgrzane biegiem, wychładzało się szybko. Z posiniałych z zimna ust, unosiły się przy każdym oddechu obłoczki pary. Śpieszył się, ale mróz coraz bardziej dawał mu się we znaki. Piżama nie była dobrym okryciem w tych okolicznościach.

W końcu dostrzegł ich i najpierw niedowierzając własnym oczom stanął, jak wryty, widząc Mikea i wstającego z ziemi rannego mężczyznę, a potem ruszył pełnym biegiem w ich kierunku, gnany nową nadzieją. Ostry dźwięk gromu, jak trzaśnięcie z bata przewiercił krystalicznie czystą atmosferę Meridol. Znad horyzontu za plecami biegnącego chłopaka nadciągała ciemność…


***

Wszyscy trzej upadli na kolana, kiedy ziemia pod nimi zatrzęsła się. Ciężkie chmury nad ich głowami skręciły się w olbrzymi, zakrywający całe niebo wir. Pierwsze uderzenia wichru poderwały w powietrze tumany śnieżnego pyłu. Gdzieś na linii miejsca, w którym spotkali się przed kilkunastoma minutami, ziemia rozwarła się ze straszliwym hukiem, pochłaniając jeden dom po drugim. Gdzieś w środku powstałego okręgu błysnęło w niebo jasne, lśniące ciepłym blaskiem światło. Przywodziło na myśl latarnię morską prowadzącą okręty do bezpiecznego portu.

Julian z rozpaczą pomyślał o dwójce ludzi, których pozostawili tam, gdzie miasto legło w gruzach.


Jonathan

Noys, zajęty szperaniem w cudzej szafie nawet nie zauważył zmieniającego się nieboskłonu. Nie widząc zbierających się chmur, zareagował dopiero, kiedy zrobiło się dziwnie ciemno. Odrobinę zbyt późno. Usłyszał tylko potworny huk i zgrzyt pękającego lodu, a tuż po tym silne drgania zwaliły go z nóg. Cały dom dygotał, trząsł się i rozpadał na jego oczach. Sprzęty przewracały się, a lodowe ściany pękały i sypały się w gruzy. Rzucił się ku drzwiom, mając jeszcze świeżo w pamięci pokrwawione ciało człowieka, którego Julian wyniósł z tamtego domu. Wstrząsy nie pozwalały utrzymać się na nogach, więc czołgał się na czworakach wbijając paznokcie w zamarzniętą, dygoczącą i pękającą podłogę. Pół sufitu zwaliło się za nim, kiedy dotarł wreszcie do wyjścia. Chwycił za klamkę i pchnął, lecz drzwi zablokowane w obsuniętej ścianie nie puściły. Szamotał się z nimi, kiedy usłyszał za sobą kolejny rumor, odwrócił się tylko po to by ujrzeć spadający wprost na niego kryształowo przezroczysty gruz.

W ułamku sekundy zobaczył całe swoje życie. Tuż przed jego oczyma zamajaczyła piękna, półprzezroczysta, jak wyrzeźbiona w krysztale twarz kobiety z błękitnymi, wijącymi się jak wstęgi dymu włosami. Jej oczy przypominały olbrzymie opalizujące klejnoty z masy perłowej. Bez wyrazu, bez śladu uczuć, jak u martwego posągu. Przerażały go. Czuł, że jego ciało pchnięte z wielką mocą, wylatuje w powietrze. Potężne uderzenie wycisnęło z jękiem powietrze z jego płuc, prawie pozbawiając go przytomności. Wił się nie mogąc zaczerpnąć tchu. Czuł, że się dusi. Twarz pochyliła się nad nim. Usta zjawy przylgnęły do jego warg. Były ciepłe…

Ocknął się, gwałtownie zrywając się z ziemi i rozpaczliwie chwytając hausty powietrza. Nad nim klęczła ciemnowłosa dziewczyna. Krzyczała coś do niego, próbując podnieść go z ziemi. Po chwili rozpoznał w niej Ivet.


Ivet

Pobiegła śladem Jonathana. Widziała, jak wchodził do jednego z pobliskich domów. Podchodząc, widziała niewyraźny zarys jego postaci za półprzezroczystymi ścianami. Czuła się niezręcznie widząc, jak bez skrupułów przegląda i zabiera cudze rzeczy. Z jednej strony rozumiała go. Poniekąd był zmuszony poszukać czegoś do ubrania, z drugiej jednak strony wiedziała, że to jednak kradzież. Sama potrzebowała czegoś do okrycia, ale nie potrafiła zdobyć się na zabranie czegokolwiek z czyjejś szafy.

Już chciała odejść, kiedy huk pękającego lodu i wstrząsy zatrzymały ją na miejscu. Z przerażeniem ujrzała, jak w ziemi, jakieś sto metrów dalej rozwiera się przepaść, a pęknięcie sunie naprzód po okręgu, pochłaniając stojące mu na drodze budynki. Trzask pękającego ludu dochodził też z budynku, w którym schronił się Jonathan. Zastygła bez ruchu widząc jak iglica zwieńczająca jego dach, przechyla się ze zgrzytem i wali się w dół. Widziała osypujące się ściany i stropy, i człowieka uwięzionego we wnętrzu, szamoczącego się z opornymi drzwiami. Popełzła ku nim chcąc mu pomóc, lecz nie zdążyła.

Dom zawalił się z hukiem, lecz zanim to nastąpiło, spostrzegła Jonathana wylatującego na zewnątrz razem z drzwiami. Podbiegła i chwyciwszy go za ramię z całej siły szarpnęła, odciągając go od niebezpiecznej strefy. Był nieprzytomny, a jej nie starczyło sił, żeby ciągnąć go w ten sposób zbyt daleko. Uklękła nad nim, starając się przywrócić mu świadomość. Po chwili uchylił powieki i zerwał się gwałtownie, spoglądając na nią półprzytomnie.

Za powstałą rozpadliną miasto przypominało ruinę. Nad ich głowami skłębiły się chmury. Huragan podrywał lodowy gruz i ciskał go na drugą stronę, siejąc zniszczenie także tutaj. Resztki budowli zbliżały się do nich wirującą ścianą, niszcząc wszystko po drodze. Za ich plecami strzelił w niebo snop światła…
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 26-12-2008 o 01:03.
Lilith jest offline  
Stary 27-12-2008, 22:58   #32
 
Kaworu's Avatar
 
Reputacja: 1 Kaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputację
Julian padł na ziemię. Boleśnie obtarł sobie kolana, dłonie również nie były w najlepszym stanie. Całe ciało dawało mu o sobie znać- płuca, nogi, plecy, kończyny. Czuł, jak drobne, tępe ukłucia mrozu wysysają z niego resztki tak potrzebnego ciepła. Z każdym oddechem lodowate powietrze brutalnie wdzierało się do jego wnętrza, dodatkowo wyziębiając organizm.

Nie powinien tak krzyczeć. I tak nic top nie dało. Mike zdążył pewnie uciec tymi swoimi szybkimi krokami na drugi koniec świata. Aż strach pomyśleć, jak tą podróż zniósł jego towarzysz. Posiekany przez lodowe odłamki, z krwawiącym oczodołem, na zimnie…

Dureń! Co on sobie myślał? Ze jest wielkim bohaterem? Ze jak zabierze rannego to zyska sobie jego wdzięczność? Przychylność? Życzliwość? A może liczył na to, że Julian sobie z nim pobiega? Czy musi sobie wymalować czerwony krzyż na czole, żeby Sheff zrozumiał, ze tylko on może uzdrowić rannego? Chyba mu kompletnie odbiło i chce tu pozabijać ich wszystkich!

Nie, Julian nie miał prawa tak myśleć. Mike chciał tylko pomóc. Pewnie uznał, że budynek jest zbyt wielkim zagrożeniem i ewakuował mężczyznę tam, gdzie będzie mu lepiej. Nawet nie usłyszał tego, co do niego krzyczał Julian. Musiał. Inaczej by wrócił. Nie jest zły, po prostu ratuje go na swój sposób. Nie można go z tego powodu traktować jak potwora. Postąpił nierozważnie, to fakt. Ale miał dobre intencje i z pewnością szuka już rannemu jakiegoś ciepłego schronu.

A ja? Co ja robię? Klęczę sobie na ziemi i robię przerwę.

Chłopak wziął kilka głębokich wdechów. Mimo chwili odpoczynku, wcale nie czuł się lepiej. Było mu jeszcze zimniej, ciało zrobiło się ciężkie i ospałe. Wiedział, że jeśli szybko się nie ruszy, to może być już za późno. Nie miał chwili do stracenia. Tak cenne sekundy przeciekały mu przez palce.

Ale tak miło byłoby zwinąć się w kłębek i choć przez chwilę się zdrzemnąć…

Wstawaj, leniuchu!

Osiągniecie pozycji pionowej nie było łatwe. Choć zbierał się na to od naprawdę długiego czasu, nie mógł się ostatecznie zmotywować. Słabe, zmęczone mięśnie odmawiały współpracy. Udało mu się to tylko dzięki nagłemu zmotywowaniu całego ciała. Zwiotczała i wyziębnięte, ostro zaprotestowało tępym bólem. Mimo to, udało mu się stanąć na nogi.

Zimno uderzyło w niego w całej swej okazałości. Lodowaty wiatr owiał jego swym szalem, doprowadzając do drżenia. Dłonie i stopy najbardziej odczuły chłód. Podmuchał na swe ręce. Ciepła para ogrzała je przyjemnie, lecz uczucie minęło tak szybko, jak się pojawiło. Rozczarowany, włożył dłonie pod pachy, choć minimalnie je ogrzewając. Niestety, nie mógł nic zrobić w sprawie stóp.

Powoli, krok za krokiem, ruszył w kierunku, w którym spodziewał się znaleźć Mike’a. Każdy ruch był dla niego wielkim dyskomfortem. Jeden, drugi, trzeci. Przy dziesiątym nogi zaczęły minimalnie współpracować. Ruchy nie były już tak sztuczne, schematyczne. W okolicach dwudziestego Julian zaczął lekko truchtać.

Znalezienie mężczyzn nie było trudne. Na ziemi, niczym jakieś wskazówki do podchodów, leżały czerwonawa ślady krwi, wchłanianej łapczywie przez czysty śnieg. Im bardziej chłopak się zbliżał, tym bardziej się niepokoił. Śladów było coraz więcej i wcale nie stawały się mniejsze.

Jezu, ile on stracił krwi? Boże, niech wytrzyma jeszcze chwilę.

W końcu, Julian dogonił uciekinierów. Co niewiarygodne, ranny stał. Stał o własnych siłach! Blondyn nie mógł uwierzyć. W jego ciało wstąpiły nowe siły, zapomniał o zmęczeniu, o chłodzie, o bólu. Ruszył przed siebie biegiem, jakby nie liczyło się nic, tylko dotarcie do towarzyszy.

Nagle, nienaturalna cisza miasta zastała zakłócona. Za Julianem rozległ się głośny trzask, jak strzał z armaty. Grom. Ciągle biegnąc, zaskoczony chłopak odwrócił głowę. Szybciej niż stado koni, gromada wściekłych, czarnych chmur nadciągała znad horyzontu. Potem…

Ziemia zatrzęsła się, przewracając blondyna. Padł na kolana, nie mogąc utrzymać się pod siła drżenia. Burza zaczęła się skręcać na oczach zaskoczonego Juliana. Nim mrugnął okiem, widział przed sobą najprawdziwszą trąbę powietrzną. Gniewny wicher wył w najlepsze, dając upust swym odwiecznym żądzom. Nie to było jednak najgorsze.

Wszędzie, jak okiem sięgnąć, podłoże rozstąpiło się, tworząc przepaść, oddzielającą grupkę od świata. Byli w pułapce, kokonie zacieśniającej się burzy. Nie było ratunku, tylko śmierć w ramionach sztormu.

Jakby w odpowiedzi na strach płynący z serca Juliana, w środku pułapki pojawiło się jasne, olśniewająco białe światło. Pomimo całego chaosu, przyciągało uwagę swoja cichą obecnością, niosąc obietnicę ciepła, bezpieczeństwa, życia. Było jak cichy szept matki w ciemnym pokoju, gdy dziecko budzi się, przestraszone koszmarem. Jak łyk wody na pustyni, jak powiew zefirku w upalny dzień. Było tym, co mogło zniszczyć wszelkie przeciwności losu.

Niestety, Julianowi nie było dane podążyć w stronę światła. Miał inne obowiązki. Tam, gdzie wichura zacieśniała swój okrutny uścisk, byli jego towarzysze. Ivet i Jonathan. Musiał im pomóc. Nie wiedział, czy są ranni. Nie wiedział nawet, czy żyją. Ale musiał do nich pobiec. Chronić, wspierać i poświęcać się- to obowiązek człowieka wobec innych istot ludzkich. Obowiązek narzucony przez samego Boga. Obowiązek, który odróżniał ludzi od zwierząt.

- Biegnijcie w stronę światła.- rzucił w stronę MIke’a i jego podopiecznego, po czym pobiegł w drugą stronę.

Ruszył tam, gdzie królowała ciemność.
 
Kaworu jest offline  
Stary 30-12-2008, 23:49   #33
 
Glyph's Avatar
 
Reputacja: 1 Glyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwu
Uczymy się na błędach. Najczęściej własnych, bo któż ich nie popełnia. Bywa też, że jak dziecko dotykające płomienia boleśnie odczuwamy skutki swoich decyzji. Odchodząc być może zbyt pochopnie zlekceważyli Meridol. Mężczyzna nawet się nie odwrócił, całkowicie ufając swej przewodniczce. Przynajmniej przez chwilę.

Tąpnięcie zmusiło ich do cofnięcia się przed osypującą się ziemią. Łapiąc na powrót równowagę mimowolnie spojrzał w głąb powstałego uskoku. Nigdy nie odczuwał lęku wysokości, ale ten widok zmusił go do kilku następnych kroków w tył. Ostrzeżenie? Niewątpliwie, zbyt wiele rzeczy dzieje się nagle, tuż przed ich stopami.

Wiatr wzmagał się, a zimne powietrze mroziło płuca. Mrużąc oczy wpatrywał się w szalejącą burzę. Rozciągała się wszędzie jak okiem sięgnąć, potężny żywioł zmiatał wszystko na swej drodze budząc w sercach trwogę. Nawet traktując zaistniałe wydarzenia jak sen, Reynold nigdy wcześniej nie przeżył takiej grozy jak teraz, wpatrzony w wirujące lodowe odłamki. "Istna furia w najczystszej postaci."

Gdyby był ostrożniejszy, a może mniej przestraszony, zwróciłby zapewne uwagę jak blisko są burzowej granicy. W jednej chwili targany podmuchami wodny dom nie wytrzymał i rozsypał się na tysiące ostrych odłamków. Osłaniając Aleksandrę poczuł jak lodowe ostrza tną jego skórę. Poczuł ból, nagły, ostry i...niespodziewany.
Zaprzeczało to wszystkiemu co mógł wiedzieć o snach. Ból, każde dziecko znało tą prawdę; we śnie się go nie czuje. Wtedy od początku pobytu zaczął cenić swe życie. Ogarnął go niepokój. Poziom adrenaliny skoczył, zapomniał zupełnie o bólu, zmęczeniu, mrozie. Liczyło się tylko przeżycie.

-Uciekajmy!-krzyknął zdrową ręką chwytając dłoń dziewczyny. Wokół nich powietrze zaczynało wirować. Z pewnością porwałoby ich, gdyby się nie opamiętali. Matematyk nie zważał w którą stronę ich prowadzi. Biegł, byle dalej od wiatru. Przypadek, czy przeznaczenie sprawił, że choć klucząc między domami przybliżali się do centrum.

Po pewnym czasie, gdy odbiegli wystarczająco daleko, strach ustąpił zmęczeniu. Reynold zatrzymał się w pół kroku. Dyszał ciężko, pochylony i oparty bokiem o ścianę. Wreszcie znalazł dość sił, by wyprostować się i przejść kilka kroków przy ścianie. Ta czerwieniła się za nim od sączącej się krwi. Przycisnął zdrową rękę do ramienia próbując zatamować krwotok. Brakowało mu jakiejkolwiek szmaty, by opatrzyć rany. Czemu na taką wędrówkę, nawet nieświadomie, wybrał się półnagi? Spojrzał na koszulkę Aleksandry. Myśl, by ją o nią poprosić na krótko zagościła w jego głowie.

Dziewczyna, bardziej w tej chwili rozsądna niż on, ani myślała rozstawać się z odzieżą. Pchnęła najbliższe drzwi i tak oto wtargneli do cudzego mieszkania.
Reynold usiadł przy ścianie. Patrzył jak Aleksandra przez chwilę przeszukiwała pokój w którym się znaleźli. W poszukiwaniu apteczki jak myślał, wreszcie jakby zrezygnowała i sięgnęła do szafy. Wyciągnęła z szafy ładną, gładką koszulę. Wyglądała na drogą, na oko z czystego jedwabiu, choć dłużej nie dało się przyjrzeć utkanemu wzorowi, gdyż w jednej chwili została rozdarta, zamieniając się w szmaty. Nie protestował, gdy jedną z nich okręciła mu wokół barku.

Rana na pierwszy rzut oka wydała się głęboka, lecz czysta. Wodne miasto wydawało się, przynajmniej pozornie, sterylne, a nawet gdyby wrażenie okazało się złudne, do przemycia rany mieli tą samą wodę, z której lodowy sopel dźgnął ramię mężczyzny. Stąd też wyjmowanie pozostałych w ciele lodowych odłamków i dalsze bandażowanie poszło w miarę gładko. Uśmiechnął się do siebie. Prowizoryczne bandaże stały się prawdopodobnie najdroższym ubraniem jakie miał na sobie.

Tymczasem świat biegł nieubłaganie naprzód. Nim zdołali znaleźć w szafach odpowiednie ubrania; Reynold znalazł pośród garniturów markowe jeansy i jakąś grubszą koszulę. Do ich uszu dotarł coraz głośniejszy świst wiatru. Przez zamarznięte ściany nie zdołali wiele zobaczyć, ale odgłosy dały się łatwo zrozumieć. Odpoczynek minął, powinni uciekać dalej.
 
Glyph jest offline  
Stary 01-01-2009, 23:21   #34
 
Rewan's Avatar
 
Reputacja: 1 Rewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodze
Uczucia to temat zbyt rozległy, zbyt niepojęty i trudny, by mogły wyjaśnić je słowa. A to właśnie na nich opiera się każda decyzja człowieka, to one nim kierują, prowadzą przez życie, odróżniają od innych i... Wyniszczają. Zwierzęta, owady, bakterie i inne prymitywne formy życia opierają się na prostych zasadach: Kierowanie się instyktem, swoją naturą, która mówi im jak przeżyć. Ludzie w tą prostą zasadę wplatają uczucia, które wszystko komplikują...

Mike dopiero teraz spostrzegł jak bardzo rozległe są rany poszkodowanego. Brak oka, liczne rany cięte. Nie musiał być specjalistą, by zrozumieć, że z tak szybką utratą krwi człowiek ten niedługo może stracić przytomność. Trzeba było lekarza i to jak najszybciej, co jednak było problemem, bo znaleźli się w świecie, w którym idąc przez wielkie miasto, znalazł tylko 4 osoby. Znaleźć w tej garstce osób lekarza równało się z cudem, w które on osobiście nie wierzył.

Blondyn, który wyniósł go z budynku, w końcu dobiegł. Stał zmachany, ciężko dysząc i spoglądając z przerażeniem na rannego. On sam wydawał się jakby nie wiedział co robić. A bezsilność frustrowała.

Nagły dźwięk, który zagrzmiał echem wśród wodnych ścian, przykuł uwagę wszystkich trzech. Głowy jak na zawołanie przekręciły się w stronę źródła dźwięku. Ciemne chmury zmierzały w ich kierunku z nienaturalnie szybką prędkością.

-Co do cholery...

Sunące dalej, zasłaniające niedawny błękit nieba i biel chmur, powoli przysłaniały słońce, a oświetlona ziemia szybko ustępowała miejsca cieniowi zagarniającemu coraz to więcej miejsca, aż w końcu wszyscy zostali pokryci ciemnością i przerażeniem. Słońce, dodające otuchy i nadziei, pozostało niczym innym, jak wspomnieniem. Sheff nie czuł już ciepła jego promieni na twarzy. Pokryta ciemnością ziemia zatrzęsła się nagle i silnie, jakby sama przeraziła się wielkości tego co nadciągało. Wszyscy trzej upadli na kolana, na drżącą ze strachu ziemię. Powietrze wiało coraz to niespokojniej, a potęga tego miejsca zmierzała nieubłaganie. Mike spróbował się podnieś na nogi i udało mu się, ale trzęsąca się nadal ziemia nie pozwalała mu na swobodę. Wszystko co się rozgrywało przed nim było takie nierealne i na przekór sobie zdawał sobie sprawę z realności tego wszystkiego. Obraz jaki rozgrywał się przed nim był rodem z filmu science fiction, ale wszystko doskonale odczuwał, każdy, najmniejszy podmuch, strach rozprzestrzeniający się w jego ciele, a nawet dziwne uczucie zimna. To nie było normalne, ale było. Na jego oczach formowały się zjawiska, które nigdy nie powinny wydarzyć się jednocześnie. Powietrze sformowane w wir, a ziemia trzęsąca się i w konsekwencji rozstępująca się. Wodne budynki waliły się i znikały. W tej chwili Mike Sheff poczuł jak mały i nic nie znaczący jest w obliczu natury i jej potęgi, wobec świata i jego ogromu. Poczuł swą bezsilność, nawet z darem, który posiadał, a wszystko to w tak dobitny sposób.

I wreszcie, jak promyk nadziei, odnawiającej się nadziei, na nieboskłonie wystrzelił promień światła. Ubrany w ciepłe kolory, dający w tym szarym świecie płomyk nadziei na bezpieczeństwo. I choć Mike czuł, że może być to jakiś podstęp, jakaś manipulacja, to wiedział, że musi się tam udać. Nie było innego wyjścia.


- Biegnijcie w stronę światła.

Rozkaz. Mike nienawidził rozkazów. Mike musiał mieć poczucie wolności, niezależności. Ale w tym przypadku sam chciał i musiał to zrobić. Podszedł do rannego, wziął go pod ramię.

-Dasz radę iść?

Prowadząc rannego w stronę światła, zdawał sobie sprawę z bezcelowości tego czynu. Nie znajdzie lekarza, ale z drugiej strony poczucie moralności nie pozwalało mu zostawić go na pastwę losu.
 
Rewan jest offline  
Stary 02-01-2009, 15:07   #35
 
kabasz's Avatar
 
Reputacja: 1 kabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetnykabasz jest po prostu świetny
Sala Luster przypominała swym kształtem salę wykładową. Zanim jednak zamieszkała w niej Jedność, nie wyróżniała się niczym szczególnym. Ot kilka rzędów ławek i krzeseł, rozmieszczonych obok siebie w równych odstępach. Krzesła, jak to na większości sal wykładowych, nie należały do najwygodniejszych, tak aby słuchacze mogli skoncentrować się na omawianym zagadnieniu. Czemu Jedność wybrała akurat to miejsce ? Było przestronne, ciche, zapewniało dobrą akustykę ,ale przede wszystkim kojarzyło się z miejscem, w którym informacja docierała do odbiorcy. Tak, Jedność pragnęła zostać wysłuchana.

Wszystko jest inne. My jesteśmy inni, różni. Zupełnie pozbawieni siebie. Rozdzielmy się, stwórzmy nasze odbicia, będzie łatwiej myśleć, snuć, analizować.

Słowa rozbrzmiały donośnie w pomieszczeniu. Każde krzesło znajdujące się w sali powoli nabierało kształtów wielkich, wyprofilowanych kryształowych luster. Nie był to proces ani krótki, ani zbyt długi. Jedność nie lubiła tracić czasu, jak również nigdy nie pozwalała na to żeby stworzyć coś niedoskonałego. Liczyła się wszakże równowaga, równowaga śmierci jak i życia, równowaga kreacji jak i niszczenia.

Kiedy wszystkie już lustra przybrały swój zamierzony przez Jedność kształt, rozpoczęła się tyrada pytań, domysłów oraz niepewności a skończyła całą dyskusje Idva z Ishtavem. Nie, nie brali oni udziału w zgromadzeniu, nie słyszeli Jedności. Co zatem zrobili ? Byty te były na tyle sprytne ,iż stworzyły Thagort. Miejsce w którym, jak do tej pory im się wydawało, byli bezpieczni.

Czas próby

Czarnoskóry mężczyzna, na oko przed trzydziestką, szedł przed siebie spokojnym krokiem. Nie śpieszył się, nawet fakt, iż przedzierał się od dobrych kilkunastu godzin przez wydmy pustyni, nie powodował w nim zbędnej irytacji czy zniecierpliwienia. Był pewien, że w końcu odnajdzie tych po których wkroczył do tego miejsca. I zakończy powodzeniem swoją misję. W końcu do tej pory nikt nigdy go nie przechytrzył.

Ciepły piasek ma zawsze jedną właściwość, która cieszy dzieci a budzi irytacje wśród ludzi nerwowych - łatwo dostaje się do butów. Murzyn nie lubił skarpetek. Jakoś nigdy nie potrafił się do nich przyzwyczaić. Teraz czuł jak drobinki piasku zdzierają mu zgrubiały naskórek na stopach, uczucie było przyjemne, choć momentami zbyt intensywne. Jednak samo w sobie przypominało mu ostatnią wizytę w spa. Ten człowiek bardzo lubił dbać o swoje ciało.

- Nie za przyjemnie ci ?
– W swoim umyśle usłyszał znajomy głos swojego wspólnika. - Mamy robotę do wykonania, pamiętaj po co tutaj jesteśmy

- Od kilku godzin, nie widziałem ani jednej żywej duszy. Zupełnie jakby wiedzieli, że tu jesteśmy. Mijam cały czas cieplutkie oazy piachu. A jak ty się trzymasz ?
- Mam dość, trafiłem do jakieś pieprzonej dżungli, od ponad dwóch godzin ciągle pada. Trzeba zmienić taktykę, gówniarze powinni przyjść do nas. Inaczej będziemy błądzić tu godzinami.
- Dobrze, niech ci będzie, mam coś idealnie nadającego się na tą okazję.
- Zack co planujesz ?
- Wiesz Frank, ostatnio odkryłem nowy objaw mojej mocy. Nazwałem to Helgą.


Meridol

Członkowie stada Białej Róży powoli wchodzili do hipermarketu, w którym przebywała już od jakiegoś czasu Dominique. Najpierw przez drzwi frontowe weszli Mike z Charlesem. Doszedł do ich nozdrzy zapach świeżego pieczywa oraz widok najróżniejszych przedmiotów. Wejściem dla personelu dostali się do środka Reynold oraz Aleksandra. Ostatnimi, którzy weszli do marketu byli Julian, Ivet wraz z Jonathanem.

W chwili, w której ostatni członek stada wszedł do budynku, wszystkie drzwi wyjściowe zatrzasnęły się. Usłyszeliście głuchy dźwięk przekręcającego się zamka. Wydawało się, że szalejące na zewnątrz Tornado ucichło, bądź przynajmniej zmniejszyło swą siłę.

Każdy członek stada, miał chwilę by pochodzić w owym miejscu i wybrać coś dla siebie. Zważywszy na to, że niektórzy członkowie byli nadzy, bądź też odziani w zwykłe piżamy był to chyba najodpowiedniejszy moment aby zaopatrzyć się w coś do okrycia nagiego ciała.

Cały czas świeciło nad budynkiem mocne światło. Gdy jeszcze nie tak dawno wchodziły do budynku kolejne osoby, promień zmieniał swą barwę, przy każdej osobie na inną, chociaż pojawiła się blado zielona, śniada oraz różowa to górowały niebieskie odcienie szafiru. Teraz gdy już wszyscy byli wewnątrz budynku bezbarwne silne promienie światła rozjaśniały wam przestrzeń dookoła was. Co ciekawe sufit przeistoczył się w wielki ekran. Jesteście ciekawi co na nim było ? Wszyscy mogli podziwiać wydarzenia minionych kilku godzin. Dominique jak i jej stado odkryli rozkosz jaką odczuwał Lorence opiekując się jego siostrą, zobaczyli malującą się na twarzy Reynolda więź do dziecka z którym połączona była jego dusza. Zobaczyli śmierć i powrót do życia Jonathana. I wiele wiele innych drobnych jak i ważniejszych wydarzeń z pobytu w Meridol.

Nie było wam ciężko odnaleźć w sklepie córkę Idvy. Gdy dookoła niej zgromadzili się kolejni członkowie stada. Dominique poczuła siłę płynącą od swej rodzicielki. W kilku słowach podzieliła się wiedzą jaką dostała od Lorenca.

Nie było jednak wam dane przedyskutować nowej sytuacji. Wszystkiemu winna była Helga, to właśnie z jej powodu Meridol tak przyspieszyła wasze narodziny.

Avatary dzielnic potrafiły przenosić każdy byt z jednej dzielnicy do drugiej. Wystarczyło skupić swą egzystencję na przedmiocie, i głośno wypowiedzieć imię drugiego avatara.

- Fghlor !

Dźwięcznym głosem Meridol wypowiedziała imię swojego brata. Miała bardzo trudne zadanie, pragnęła pomóc Idvie, jednocześnie musiała przenieść grupę ośmiu osób do drugiej dzielnicy. Dzielnicy w której panoszyła się Helga.
Nic zatem dziwnego, że popełniła jeden znaczący błąd. Przeniosła stado Białej Róży podzielone na małe grupki dookoła ich przeciwnika.

Wszyscy zobaczyliście wielką na dwanaście metrów, ważącą kilkanaście ton ośmiogłową hydrę. Stwór był przerażający. Każdy z was mógł przysiąc, że jedna z głów gapi się prosto w jego oczy. Było mało czasu na reakcje, gdyż...

Reynold wraz z Aleksandrą zostali przeniesieni blisko siebie. Nie była to zasługa Meridol lecz więzi ich łączącej. Na dwójkę spojrzały dwie głowy potwora, jedna trupia. Na cielsko tej głowy składały się suche kości potwora, choć zamiast oczu w czaszce widniały tylko oczodoły. Reynold mógł przysiąc, iż potworna kreatura wlepia w niego swoje ślepia. Głowa hydry otworzyła paszczę i wypluła płomienie ognia wprost na Reynolda oraz Aleksandre. Drugi łeb potwora, gadzie oblicze hydry patrzyło z zaciekawieniem na to jak zareagujecie.

Mike, Jonathan oraz Ivet ze zdziwienia otworzyli szeroko usta. Wyobraźcie sobie taki oto widok - długie gadzie szyje, spowite mgłą myśli. Dookoła krążyły płynące po śliskiej skórze napisy w najróżniejszych językach. Na końcu każdej szyi nie znajdowało się gadzie oblicze lecz ich twarze. Ivet widziała dwie gadzie szyje zakończone jej głową. Mężczyźni zaś widzieli swoje wizerunki. Poczwary spojrzały na nich uważnie, nie zbliżały się. Wlepiły swe ślepia w trójkę ludzi. Na domiar złego w kierunku Ivet z szybkością lecącej kuli podążała najszybsza z głów stworzenia. Przypominała paszczę smoka.

Charles i Dominique witani byli przez kolejną kościaną głowę. Ta jednak otoczona była ciemną jak noc mgłą. Szyja poczwary, spowita mrokiem, wiła się we wszystkich kierunkach okazując dezaprobatę z powodu kolejnych przeciwności. Gadzia głowa ruszyła powoli w kierunku Charlesa. Kościana zaś otworzyła paszczę i gromadziła w niej nieznany nikomu złotawo niebieski pył.

Julian nie miał szczęścia, jedna z głów niebywale szybka zbliżała się coraz szybciej w jego kierunku. Z paszczy potwora wyciekała zielona ślina. Chłopak zdołał dostrzec pożółkłe kły potwora gdy ten był niecały centymetr od jego jąder. Chłopak nie wiedział, że potwór pragnął ukąsić kogoś, kto znajdował się kilka metrów za nim. Cóż czasami tak bywa, że człowiek znajdzie się w złym miejscu w nieodpowiednim czasie. Chłopak instynktownie zamknął oczy. Jego ciało pokryło się ciemną, brunatną krwią. Nie czuł bólu. Czemu ? Dosłownie w ostatniej sekundzie wysoki, równo opalony na całym ciele, nagi, umięśniony brunet odciął jednym cięciem łeb poczwary. Gruba szyja potwora opadła bezwładnie na ziemie.

- Nie pozwólcie, aby was użarła ! Jedno draśnięcie o jej kieł a zginiecie. Ona może was zabić nawet tutaj !

Na nagiej piersi mężczyzny Julian zobaczył niewyraźny kształt tatuażu Białego Kła.

I tak cała ósemka stała dookoła wielkiego cielska hydry. Otoczyli ją ze wszystkich stron, potwór zdecydował się na jedyną rozsądną rzecz. Wyeliminować przeszkodę.
 
__________________
The world doesn't need anything from you, but you need to give the world something. That's way you are alive.

Ostatnio edytowane przez kabasz : 03-01-2009 o 17:21.
kabasz jest offline  
Stary 03-01-2009, 16:35   #36
 
Kaworu's Avatar
 
Reputacja: 1 Kaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputacjęKaworu ma wspaniałą reputację
Julian biegł ile sił w nogach w stronę swych towarzyszy. Wichura uwięziła ich w swoim oku, które nieustannie się pomniejszało. Wiedział, że jeśli się nie pośpieszy, może przybyć zbyt późno. Ta pesymistyczna myśl była jedyna rzeczą, która dodawała sił jego wątłemu ciału.

Pierwsze, co zobaczył, to przeraźliwa, głęboka przepaść i nicość, która się za nią rozciągała. Łuk zdawał się ciągnąć w nieskończoność, więżąc grupkę na małej wyspie spokoju, znajdującej się w oceanie chaosu. Tylko tu byli bezpieczni. Względnie.

Niektóre domy po drugiej stronie wyrwy również się zapadły. Przy ruinach jednego z nich klęczała Ivet, pochylając się nad nieprzytomnym Jonathanem.

Julianowi przeszły przez głowę wspomnienia niedawnych wydarzeń. Lód. Upadek. Śmiercionośny odłamek. Biała, gęsta maź, wypływająca powoli z pustego oczodołu…

NIE! To nie może się powtórzyć. Nigdy!

Przerażony chłopak pobiegł po zamarzniętej ziemi, modląc się do Boga. Nie mógł pozwolić na to, żeby tragiczne wydarzenia znów się powtórzyły. Musiał dobiec do mężczyzny, zanim będzie za późno.

Na szczęście, Johanowi nic się nie stało. Kilka siniaków i mały szok, to wszystko, czego doświadczył. Zarówno Ivet jak i Julian głośno wypuścili powietrze z płuc. Świadomość, że ich towarzyszowi nic nie jest, była bardzo budująca. Wszyscy dziś mieli dość problemów. Tajemnicze przybycie do miasta, nieudana akcja ratunkowa wykonana przez Matczyńskiego na Noysie, wypadek kolejnego „porwanego przez miasto”. Przynajmniej teraz mieli jakąś radosną nowinę w tej czarze goryczy.

Skoro o tym mowa, wicher zacieśniał swój morderczy uścisk. Kolejne domy zamieniały się w niebezpiecznie odłamki, które dołączały do śmiercionośnej, skłębionej chmury powietrza, lodu i mebli. Musieli się ratować ucieczką, jeśli chcieli przeżyć.

- Musimy biec tam! W stronę światła!- chłopak starał się przekrzyczeć burzę. Nie wiedząc czy usłyszeli, chwycił ich za ręce i pociągał naprzód, w kierunku bezpiecznej przystani. Wkrótce sami zrozumieli, że trzeba uciekać, mimo to jednak uścisk Juliana tylko się wzmocnił.

Bał się, bał się jak nigdy w życiu. Tego, ze zginie. Że jego oczy wypłyną w postaci białej mazi. Ze będzie powoli i bezlitośnie cięty przez lodowe odłamki. Że okrutny, zimny wiatr porwie jego ciało i roztrzaska o skały. Ale najbardziej bał się tego, że będzie musiał patrzeć, jak coś takiego przydarzy się jego bliskim. Bał się- bólu, cierpienia, ale najbardziej przerażała go jego własna bezsilność wobec tego praw tego miasta, wyciągniętego z snu szaleńca.

W końcu, jakoś uciekli burzy. Julian nie pamiętał drogi. Wiedział tylko, że najpierw był na dworze, a potem w bezpiecznym wnętrzu budynku. Rozejrzał się półprzytomnie. Budowla przypominała wielkie, stalowe jajko wielkanocne. Była nowoczesna, jasna i czysta. Przypominała szklana piramidę w Luwrze. Nie, była bardziej podobna do…?

Chłopak wziął głęboki wdech. Do jego nozdrzy dotarł zapach ciepłego, świeżego pieczywa. Rozejrzał się. Bułki, bagietki, chleb biały, ciemny. Ale w sklepie było nie tylko pieczywo. Także owoce, warzywa, ciasta, mrożonki, zupki w proszku, sery, twarogi, jogurty, butle wody mineralnej, soki. Wszystko, czego dusza mogła zapragnąć. Najbardziej jednak charakterystyczny był zapach świeżego chleba.

Julian wiedział, czym pachniał budynek. Pachniał domem.

Nim się zorientował, jego towarzysze poruszali się między półkami, wybierając co ciekawsze towary. Chłopak chciał zaprotestować. Nie wypadało tego robić, to przecież kradzież. Nie mieli pieniędzy, więc nie powinni brać niczego. To nie należało do nich. Przecież, z pewnością właściciel sklepu zgodziłby się…

Jaki właściciel?-odezwał się chytry głosik w jego główce.

Miał rację. Przez cały dzień nie spotkali nikogo. NI-KO-GO. Miasto było puste. Opuszczone. Martwe. Bez mieszkańców. Byli sami. Samotni. Jedyni na świecie. Sklep był niczyj. NI-CZYJ. To, czy towary zostaną na półce, czy nie, nikomu nie zrobi różnicy. Czemu? Bo miasto było puste. PU-STE.

Łapiesz?

Gdy tylko Julian zdał sobie sprawę z tej prawdy, rozpromienił się. Mógł brać wszystko, czego potrzebował, i nikt go za to nie obwini. Z szerokim uśmiechem na ustach ruszył w swą podróż pomiędzy półkami.

Nie, Juliana nie można było nazwać materialistą. Ale kto choć raz w swym życiu nie chciałby pobiec środkiem pustej autostrady? Wyjeść wszystkich ciastek z cukierni? Mieć lunapark tylko do swojej dyspozycji? Kto nie chciałby zaszaleć w ten sposób, gdyby miał okazję?

Nikt.

Chłopak z radością chwycił pierwszy lepszy plecak i ruszył do działu spożywczego. Bochenki chleba? Ciach do plecaka. Bułki? Ciach do plecaka? Owoce, warzywa, ser? Ciach do plecaka? Droga, belgijska bombonierka? Ciach do plecaka. Owoce, warzywa, ser? Ciach do plecaka. Boczne kieszenie zostały zaś wypełnione przez dwie butelki wody mineralnej. Plastikowe kubeczki, sztućce i papierowe talerzyki również znalazły swe miejsce w pełnym już po brzegi pojemniku.

Następnie Julian skierował się do działu odzieżowego. Wziął majtki, skarpetki lniane, wełniane, kalesony, podkoszulek, ciepłą koszulę, gruby sweter, spodnie, kurtkę zimową i jeszcze płaszcz przeciwdeszczowy na wszelki wypadek. Jego strój uzupełniała czapka, nauszniki i nieprzemakalne rękawiczki. Dodatkowo założyć kalosze. Po chwili zastanowienia, w plecaku znalazły też się dwa podkoszulki, jedna dodatkowa koszula, trampki i komplet bielizny na zmianę. Był teraz bardzo ciężki.

Przez cały ten czas Julian był tak zajęty, że nie zauważył wielkiego monitora, w który przemienił się sufit. Przegapił zabawy, jakimi raczył się Lorenze podczas nieprzytomności Dominique, spotkanie dwójki przeznaczonych sobie ludzi, a także powtórkę z wydarzeń, których sam doświadczył. Po prostu był zbyt zajęty, by choć raz spojrzeć w niebo.

W końcu drużyna zgromadziła się wokół przywódczyni, która rzuciła nieco światła na sytuację, w której się znaleźli. Julian słuchał z zainteresowaniem, sam nie wiedząc, co o tym myśleć. Uznał, że będzie dobrze, jeśli jakoś przetrwają aż do wyjaśnienie się tych wszystkich dziwnych zdarzeń.

Nagle, świat wypełnił kolejny okrzyk. Przypominał trochę to, co się zdarzyło, zanim budynki zamarzły. Tym razem jednak efekt był zupełnie inny. Świat zawirował…

Nagle, przed Julianem znalazła się ogromna, kilkunastometrowa hydra! Potwór miał kilka potężnych łbów, jeden gorszy od drugiego. Trupia czaszka, gadzia głowa, ciemna mgła… tyle zauważył chłopak.

Nie miał czasu na rozglądanie się. W jego stronę wystrzeliła z prędkością dźwięku smukła, wężowata szyja zakończona głową. Bogoto uzębiona głową. Z jej ostrych, szpilkowatych kłów kapał wściekle zielony jad. Była blisko, tuż przed kroczem chłopaka.

Zamknął oczy, przerażony. Nim się zorientował, był cały w ciemnej, gęstej posoce. Zadrżał. Uczucie było nieprzyjemne. Czuł się brudny, splugawiony, zbezczeszczony. Niczym kościół przejęty przez satanistów. Czuł też…

Nie czuł bólu?

Niepewnie, otworzył powoli oczy. Pierwsze, co zobaczył, to wielki, czarny miecz, z którego ściekała krew bestii, leżącej teraz u jego stóp. Drugą rzeczą, którą ujrzał, był on.


Jego wybawcą okazał się duży, dobrze zbudowany i opalony mężczyzna. Brunet z lekkim zarostem należał do tego typu mężczyzn, za którymi odwracały się kobiety. Uwydatniona klatka piersiowa i umięśniony brzuch były jego niewątpliwymi zaletami. Szerokie ramiona i zgrabna pupa pasowały do niego jak do nikogo innego. Całości dopełniał tatuaż na prawej piersi.

Julian musiał działać. Nie było czasu nad myśleniem, kto i dlaczego go uratował. Musiał działać. Pierwsze, co zobaczył, to głowa spowita mrokiem. Nie zawahał się ani chwili. Wyciągnął przed siebie dłoń i skupił na swej mocy. Na szczycie jego dłoni zaczęło formować się coś, co było ni światłem, ni materią…
 
Kaworu jest offline  
Stary 04-01-2009, 23:42   #37
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Aleksandra Nassau

Ani tąpnięcie, ani szalejący huragan, ani nawet ostre ostrza sypiące się z kruszejących budynków nie byłyby w stanie zatrzymać pochodu Aleksandry ku normalności... Jednak dokonał tego prosty gest drugiego człowieka wynikający z troski. Nigdy nikt jeszcze nie zasłonił jej własnym ciałem przed niebezpieczeństwem i to nie tylko dlatego, że jej rodzice zawsze dbali by nie było takiej potrzeby, ale dlatego, że nie było na świecie człowieka, który chciałby poświęcić się za wiecznie milczącą, rozpieszczoną nastolatkę z przerostem własnego ego.

Skulona pod ciałem Reynolda chłonęła jego ciepło i zapach... Do chwili w której nie została przemocą wyrwana z tego schronienia. Nim zrozumiał co się stało byli już w centrum miasta, a jej wybawca rozcierał własną krew po szklanych ścianach próbując się utrzymać na nogach.

Zdecydowanie pchnęła najbliższe drzwi ogromnej willi pod,którą się zatrzymali i posadziła anglika w najbliższym pokoju na ogromnej pluszowej sofie. Sama zajęła się przetrząsaniem dom w poszukiwaniu apteczki. Zajrzała do szafek w łazienkach, do pokoi dla służby, maleńkich skrytek w ogromnej jadalni i przestronnym jasnym pokoju dziennym oraz salonie. Aleksandra nie wybierała specjalnie tego domu w którym się znaleźli, ale podobieństwo do jej rodzinnej rezydencji znacznie ułatwiło jej poszukiwania, co niestety nie znaczyło jednocześnie, że przyniosło porządane rezultaty. Apteczki po prostu nie było - mimo wszystko niewiele czasu zajęło jej stwierdzenie tego faktu i obranie nowej strategi. Prawdziwy jedwab nadawał się idealnie do opatrunku, bez żalu słuchała "krzyku" rozdzieranego, delikatnego materiału i ze skupieniem przypominając sobie prywatne lekcje jazdy konnej delikatnie owijała nim poraniony bark mężczyzny wierząc święcie, że skoro poradziła sobie z opatrunkiem naciągniętych końskich ścięgien nie robiąc zwierzęciu krzywdy to i z opatrzeniem człowieka sobie świetnie poradzi.

Gdy chwilę później Reynold zajmował się poszukiwaniem odpowiednich dla siebie ubrań, Aleksandra zajrzała tylko do ogromnej szafy przy holu wyjściowym i wybrała parę butów oraz niezwykły płaszcz od którego nie mogła oderwać ani dłoni , ani oczu. Z pewnością zaraz po powrocie do domu zamówi sobie taki sam... Był on uszyty ze skórek białych zajęcy polarnych i haftowany w delikatne błękitne wzory. Wyglądaj jak z wysoko budżetowego filmu dla dzieci w stylu "Opowieści z Narnii", bądź "Królowa śniegu"...


Rozmiar był idealny, a kolorystyka płaszcza przepięknie kontrastowała z długimi, czarnymi włosami dziewczyny rozsypującymi się nim... Gdy Reynold przez chwilę podziwiał ten widok, bądź dziwił się, że nie miała zamiaru w pełni się odziać uśmiechnęła się do niego delikatnie i rzuciła parę cichych słów w stylu:

-Ta lepsza połowa.

Nie wiedzieć czemu znów świat zmienił się jak w kalejdoskopie, nim wyszli na ulicę już trafili do ogromnej hali sklepowej... Trudno było powiedzieć, czy coś ich tam ciągnęło, czy pchało... Wszystko co przydarzało się młodej panience Nassau w tym miejscu, nadawało się jak na razie na dobrą książkę w wyraźnie zaznaczonym klimatem fantasy. Choć dalej nie chciała się pogodzić z tym, że świat który ją otacza nie zniknie za kilka minut, to ze spokojem przyjęła spotkanie z innymi ludźmi w zatrzaśniętym markecie... Reynold odetchnął najwidoczniej z ulgą, że nie jest skazany wyłącznie na nią i z chęcią przedstawił pozostałym ich dwójkę. W tym samym czasie na suficie hali, zaczął się wyświetlać jakiś film pornograficzny, przecinany scenami z życia pozostałych osób obecnych w tym pomieszczeniu. Choć sceny z życia to odrobinę za dużo powiedziane - wszystko było tak dziwne, nieskładne, poplątane i zupełnie fantastyczne, ze Aleksandra doszła do wniosku, że wszyscy ci ludzie są aktorami, a wszystko to co jest w okół jest scenerią jakiegoś dziwnego filmu. Nawet to, że zobaczył an ekranie siebie i Reynolda nie przekonało ją do zmiany swojej teorii, gdyż zawsze pojawiała się możliwość, iż jest to jakiś rodzaj telewizyjnego reality show.

Gdy wszyscy obecni rozbiegli się po sklepie ciesząc się jak dzieci na Gwiazdkę, Aleksandra usiadła lekko na taśmie przy kasie szybko-obsługowej i wpatrywała się nierozumiejącym wzrokiem w zmieniające się kolory na suficie, składające się w portrety ludzi, którzy krążyli w okół niej...

"Kto choć raz w swym życiu nie chciałby pobiec środkiem pustej autostrady? Wyjeść wszystkich ciastek z cukierni? Mieć lunapark tylko do swojej dyspozycji? Kto nie chciałby zaszaleć w ten sposób, gdyby miał okazję?" - Ten, kto miał całe życie wszystko to czego zapragnie.

Zamieszanie zakończyła przemowa dziewczyny grającej w scenie erotycznej na początku filmu. Jej słowa były niepewne i przesycone siłą, która wcale do niej nie należała. Mimo wszystko zwracała na siebie uwagę swoją urodą i rozchwianiem, którego nawet nie starała się ukryć, a jedynie przed nim uciekała.

Kolejny flesz, cięcie - nowa scena. Ogromny ośmiogłowy potwór - mitologiczna hydra upgrade'owana, tak by przerazić współczesnego widza Upgrade'owana, bo dziś nikt nie boi się gado-podobnego, ośmiogłowego smoka, bo dziś każde dziecko spotyka go w bajkach, co dziś uważamy je za piękne, dumne istoty... - kultura since-fiction - tfu!

Przenosiny, przestały już zaskakiwać Aleksandrę. Z lekką ironią spoglądała także na odwzajemniającego jej spojrzenie stwora, czując, że operatorzy poukrywani gdzieś w pobliżu zacierają już ręce czekając na ich ogromne przerażenie i krzyki paniki. W momencie w którym potworna głowa rozwarła paszczę i wypluła płomienie ognia wprost na nich, dziewczyna zrozumiała, że nie ma przed sobą mechanicznej zabawki, która jest w stanie najwyżej zmienić kolor soczewek by zmylić kamery i prawdziwemu światu z drugiej strony szklanego ekranu dać złudzenie ognia. Żar zbliżający się do nich w ułamkach sekund stawał się nie do wytrzymania. Odruchowo, nie myśląc wcale całą swoją siłą odepchnęła Reynolda poza zasięg płomieni...

Gdy jej ciało objęły palące, bolesne dłonie płomieni i przycisnęły do ziemi zdzierając z niej skórę i zwijając włosy w maleńkie zlepki czarnej mazi, a ból stał się tak potworny, że nie do zniesienia jedyną drogą ucieczki wydało się Aleksandrze skierowanie całej swojej złości i bólu do umysłu tego stworzenia, którego natura obdarzyła narzędziem doskonałego kata...
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."

Ostatnio edytowane przez rudaad : 05-01-2009 o 10:47.
rudaad jest offline  
Stary 05-01-2009, 17:16   #38
 
Lhianann's Avatar
 
Reputacja: 1 Lhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputację
Wędrówka przez owo niezwykłe miasto zbudowane ni to ze szkła, ni to z lodu była jak odkrywanie nowego, lecz tak naprawdę znajomego świata.
Szklane domy...
Czytała kiedyś, jak wizjonerzy z początku dwudziestego wieku opisywali miasta przyszłości.
Może to któraś z wielu wizji?

Szmaragdowe niebo poprzecinane pasmami jasnych obłoków ściemniało, przybierając barwę skutego lodem jeziora, zimną, tajemniczą .
Mimo, tego, że sporo z budynków kryło w sobie mieszkania wszystkie były puste, tak jakby wszyscy ich mieszkańcy nagle zniknęli.

Nagle wychwyciła jakiś dźwięk, dźwięk jaki znała.
Dźwięk z jakim musiała się nauczy żyć, zaakceptować go jako cześć swego istnienia, mimo, ze tak bardzo nie chciała.
Tak przemawiali do niej ci którzy odeszli.
Zawsze ją zastanawiało, czy tylko ona ich słyszała, czy inni po prostu potrafili te glosy, błagania, szepty, krzyki zignorować, odsunąć od siebie.
A ona nie potrafiła tak jak Harry Keogh przejść nad tym do porządku dziennego.
Poza tym, ona raczej nie będzie miała żadnych szans, jeśli tu, w Thagorcie pojawi się odpowiednik Borysa Dragosani.
Żadnych.

Glosy, chodź dość zniekształcone i dziwne pochodziły z ogromnego budynku w kształcie rotundy. Jakież było jej zdumienie, gdy okazało się że coś pomiędzy ogromnym hipermarketem jakby wyrwanym z snu szalonego zakupocholika, a magazynem rzeczy dziwnych i dziwaczniejszych.
Na ogromnych pólkach i ladach, wieszakach i szafkach, chłodziarkach i wystawkach było chyba wszystko co kiedykolwiek stworzył człowiek i jego chora wyobraźnia, a może i więcej.

Szelesto- szepty dochodziły z działu...
Hymmm, z działu z bronią, bo inaczej się tego określi nie dało.
Miejscami pieczołowicie poukładane, gdzie indziej bezładnie wymieszane narzędzia do zabijania z różnych okresów historycznych i to nie koniecznie chyba tylko tej powszechnie ludziom znanej historii.
Owe ją przyciągające dźwięki dochodziły z szklanej gablotki, w jakiej na aksamitnej wyściółce leżał łuk, a dokładniej łęczysko.



Skomplikowane, niejednorodna budowa łuku, widoczne warstwy klejenia, perfekcyjne połączenia poszczególnych elementów zachwycały swą gracją.
Dominique która w czasie studiów nieco łyknęła strzelectwa sportowego nigdy się osobiście z takim typem łuku nie spotkała, potrafiła jednak rozpoznać kompozytowy laminat, aczkolwiek wykorzystanie kości słoniowej było czymś nad wyraz oryginalnym.
Jedynie majdan był wycięty w jednego kawałka rzeźbionej kości, po bliższym przyjrzeniu się, było widać, że widnieje na nim jakiś napis, przypominał on nieco runy, składał się z falistej linii kresek, kropek i drobniutkich nacięć, i zupełnie nic, ale to nic jej nie mówił.
Mimo przepięknie wygiętych końcówek łęczyska nie było nigdzie cięciwy jakiej można by na nich podpiąć. Może była gdzieś indziej, logicznym było, że nikt nie trzymałby wystawionego napiętego luku z naciągniętą cięciwa, chyba, że chciałby zniszczyć łuk i straci cięciwę.
Tylko na filmach łucznicy noszą na plecach wiecznie napięte luki...

Zsunęła z rąk pasma materiału będącego wcześniej częścią jej koszulki nocnej, wiedziała, ze przy tym co będzie robi musi mieć odsłonięta skórę dłoni.
Nieodparte pragnienie, jakiś szept, jak tchnienie bryzy w letnie popołudnie sprawiły, ze palce jej dłoni prawie bez świadomości jej samej uniosły szkło gablotki i zacisnęły się na majdanie łuku.

To co odczuła od razu to dość mocne ukłucie na wnętrzu prawej dłoni.
Zaraz potem zobaczył krew
Mnóstwo krwi.

Czerwony żywioł
życia zdawał się wypełniać wszystko wokół..

Zaraz potem jakby wizja skoncentrowała się na jednej osobie.
Na kimś, kto kiedyś trzymał ten łuk
Wiedziała, ze to był ten sam luk, chodź trochę inaczej wyglądał, bardziej prosty, nieco inaczej skonstruowany, ale ten sam...
Trzymała go kobieta.
Kobieta odziana wyłącznie w hełm, lewy karwasz łuczniczy i buty.


Była zmęczona, strużki potu spływały po rozgrzanej skórze, ale wiedziała, że nie może jeszcze odpocząć. Odpocznie chyba dopiero po śmierci.
Albo po zwycięstwie.
Po raz kolejny pozornie leniwym ruchem uniosła łuk, poprawiła chwyt na majdanie, gdy nagle ze zdumieniem spojrzała na tryskający krwią kikut małego palca u lewej dłoni.

Nagle wizja zniknęła, Dominique czuła jak kropla po kropli, z ranki w jej dłoni wypływa krew i wsiąka w majdan łuku.
W głowie usłyszała głos, pojedynczy, ale jakby złożony z wielu.
"Jam jest Cierń, sługa Twój i Pan, dziecię Idvy"
Dominique nagle zrozumiała czym była inskrypcja, to było imię łuku.
W tej samej chwili pojęła z czego naprawdę jest on zbudowany.
Wiedziała również, że musi go wziąć.
Na jej dłoni nie było ani śladu po rance, na łuku- ani odrobiny krwi.
Wieź została przypieczętowana.

Po krótkich poszukiwaniach udało jej się odnaleźć lubię pasujące do rozmiaru łuku.
Przewiesiła je sobie przez ramie.
I nagle uświadomiła sobie, ze nie wyczuła nic podczas dotykania nowego przedmiotu.
Na próbę musnęła rękojeść leżącego w pobliżu
długiego noża myśliwskiego. Nic.
Leząca tuż przy nim pochwa z możliwością zapięcia na udzie – nic.

„Dziecię Idvy, to tylko na krótki czas, twa moc do ciebie powróci.”
Nagle spojrzenie Dominique trafiło na ogromne, kryształowe lustro wiszące na jednej ze ścian.
Bogowie, jak ja wyglądam?
Obwiązana w strzępki koszuli nocnej, na to narzucony za duży o kilka dobrych rozmiarów męski skórzany płaszcz.
Potargane włosy wiszące w posklejanych pasmach, zaschnięty pot na skórze, bose stopy oklejone piaskiem...

Hymmm, dział z rzeczami dla dzieci i niemowląt...
Mokre chusteczki idealnie sprawiły się w zmyciu ze skory potu i kurzu.
Oliwka delikatnie ukoiła ciągle leciutko podrażnioną skórę.
Dominique zupełnie nago, tylko z łukiem na ramieniu i owym nożem myśliwskim zawieszonym na dłuższym pasie w talii ruszyła na bezpłatne zakupy.
Po jakimś czasie z działu z przeglądem odzieżowym po epokach , kolekcjach i ciuch landach jaki odkryła wynurzyła się ubrana w arcywygodne, dopasowane jak druga skóra zamszowe czarne spodnie, skórzane, sznurowane buciki na jakie raczej nigdy w normalnym świecie nie byłoby ją stać, i jedwabną bluzeczkę bez pleców koloru czerwonego wina podkreślającą czarne linie Idvy pokrywające jej ciało.
Ciągle nie pozbyła się płaszcza Lorenca, czuła ze powinna mu go oddać, zarzuciła go sobie na ramiona nie wkładając rąk w rękawy.
Na dłoniach miała rękawiczki będące połączeniem snu koronczarki i nieco szalonego projektanta mody- delikatne niciane koronki i cienka jak jedwab skóra- kryły jej dłonie nie krępując ich zarazem.
Włosy rozczesane, spryskane suchym szaponem na powrot nabraly blasku i zycia.

Dalej błądziła po sklepie popijając mleko z szklanej butelki, zaszła do działu z kosmetykami nie omieszkując z kilku skorzystać.
Nieco zadziwił ją dział z biżuteria, ale skoro jest i dział z bronią, to czemu nie z kosztownymi cackami....
Niestety w większości były to przeładowane zbędnymi karatami, gramami i innymi wymyśnościami błyskotki dla znudzonych ludzi nie mających na co wydawać pieniądzy.
Albo typowe wzornictwo typowe, jak odbijane od sztancy delfinki, słoneczka, księżyce i inne tak popularne w jubilerstwie wzory.

Nagle jej uwagę przykuł niedbale zwisający w półki pełnej splatanych jak węże łańcuszków wisiorek.
Ni to krzyż, ni to klucz, ni to rozbity zegarek...


Po chwili zawiesiła go sobie na szyi.
Czuła że to była rzecz jakiej szukała.

Przeszła do części budynku jaka chyba była centralna.
Stoliki i krzesła otaczały sztuczną fontannę otoczoną kwitnącymi drzewkami pomarańczowymi rozsiewającymi delikatną won w powietrzu.
Usiadła przy jednym ze stolików racząc się cudownie zimnym mlekiem z butelki gdy nagle jej wzrok uchwycił jakiś ruch gdzieś u góry.
Podniosła głowę i po chwili na jej twarz buchnęło gorąco, widziała dokładnie siebie leżąca nieprzytomnie, prawie naga i Lorenca który...który się nią zajmował.
Potem innych ludzi, ich przybycie do Meridol.
Wszyscy mieli na piersiach taki sam tatuaż jak ona sama.
Wiec to moje stado...
Kobieta, młoda dziewczyna, czterech mężczyzn i młody chłopak.
Czuła, że są już blisko, więc nie zdziwiło ją, że po jakimś czasie mniejszymi i większymi grupkami zaczęli pojawiać się w pobliżu.
Gdy zebrali się już wszyscy, chodź miała nieodparte wrażenie, ze będzie ich więcej, lub mniej wstała.

Idva pokrywająca jej ciało dala jej pewność siebie by odnaleźć wewnętrzną silę przywódcy, by obudzi to co było przez długi czas uśpione, a teraz stawało się pełnią niej samej, w pełni ukształtowaną Córką Idvy.

-Jestem Dominique. Znajdujemy się w Meridol, dzielnicy narodzin miasta Thagort.
Narodziliśmy się tu wszyscy jako stado Białej Róży. Nie pytajcie mnie o powody, moja wiedza o tym miejscu nie wykracza po za to co wam przed chwilą powiedziałam.
Chciałabym za to poznać wasze imiona.

Po krótkiej chwili odpowiedzi, bezładnych pytań, okrzyków, oskarżeń i żądań odpowiedzi nagle znaleźli się w zupełnie innym miejscu.
Miejsce nie było istotne, ważne było to co znajdowało się tuż przed nimi.
Hydra.
Ogromny mityczno- baśniowy stwór, o ośmiu głowach, które, jeśli więżąc owym mitom miały brzydki zwyczaj odrasta w dwójnasób za każda odcięta...
Mam tylko nadzieje, że ta do tych z niesamowita regeneracją nie należy...
Obok niej stał wysoki rudowłosy mężczyzna, a z szybkim tempie do ich dwójki zbliżała się
jedna z głów hydry, wyglądająca jakby ciało dawno z niej odpadło, strasząca upiorną bielą kości i pustymi oczodołami. Cala spowita była ciemną mgłą, kryjąca częściowo wężowe ruchy szyi. W jej paszczy zaczął niepokojąco wirować złotawo niebieski pył...

Dominique zdając się na instynkt wyszarpnęła z łubi łęczysko łuku.
W myślach zwróciła się do Ciernia.
„Powiadasz, żeś mym sługą i panem? To pomóż mi w tej chwili potrzeby, Cierniu!”
 
__________________
Whenever I'm alone with you
You make me feel like I'm home again
Dear diary I'm here to stay

Ostatnio edytowane przez Lhianann : 05-01-2009 o 17:37.
Lhianann jest offline  
Stary 05-01-2009, 22:23   #39
 
Howgh's Avatar
 
Reputacja: 1 Howgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetnyHowgh jest po prostu świetny
To złośliwe coś, co nazywamy „Szczęściem”, które do niedawna jeszcze machało do Jonathana z uśmiechem, teraz wyszczerzyło zęby w upiornej parodii uśmiechu i pokazało mu środkowy palec.

W tej samej chwili, gdy wyprężył się dumnie ubrany wreszcie od stóp do głów, gotów na wszelakie przeciwności losu... Natura, jak na przekór, zaatakowała całą mocą.

Słońce schowało się, za nienaturalnie szybko zbierającymi się czarnymi, burzowymi chmurami. Głośne zgrzyty i dźwięki pękającego lodu, zgrały się z silnymi wstrząsami ziemi. Wstrząsy te, przewróciły zaskoczonego Jonathana i uświadomiły go też w jak wielkim jest niebezpieczeństwie. Każdy kawałek domu-lodu mógł skrócić go o głowę. Spróbował się podnieść, mimo drgań, jednak okazało się to niemożliwe. Zaczął więc czołgać się w stronę wyjścia, w stronę które nie tak dawno właśnie uważał za pewną śmierć.


Co za ironia losu...


Centymetr, za centymetrem dom powoli niknął w bezdennej czeluści. Gdy wreszcie dotarł do drzwi, ze sporej wielkości pomieszczenia została zaledwie połowa. Z całych sił pchnął je, jednak były one zablokowane z drugiej strony dużym lodowym odłamkiem. Nie było absolutnie żadnych szans, by w pojedynkę mógłby go poruszyć. Ogłuszający rumor zmusił go, do oderwania wzroku z klamki, tylko po to, by ujrzeć kryształowo przezroczysty gruz nieubłaganie lecący w stronę jego głowy.

W tym samym momencie, czas jakby stanął w miejscu. Przed oczami Jonathana, ukazała się niczym zjawa piękna twarz kobiety. Jej twarz nie wyrażała absolutnie niczego. Ani politowania, ani złości, rozdrażnienia, rozbawienia. Niczego. Perłowe oczy spoglądały wprost na niego, a on czuł się, jak gdyby zaraz sam miał stać się wyssaną z uczuć skorupą. Nic takiego jedna się nie stało. Ciało Johnego, zupełnie jakby nic nie ważyło uniosło się w powietrzu i wyleciało przez nieistniejący już sufit poza budynek.

Gwałtowne zderzenie z ziemią, połączone z niemożliwością zaczerpnięcia głębszego oddechu, pozbawiło go na chwilkę przytomności. Gdy świadomość wróciła na należne sobie miejsce w mózgu, Johny poczuł odrywające się od jego ust miękkie, ciepłe, delikatne wargi...


JULIAN?!


Gwałtownie otworzył oczy i zobaczył, na całe szczęście śliczną dziewczynę, a nie blond chłopaka. Odetchnął parę razy głęboko. Zobaczył w oczach Ivet, bo właśnie przypomniał sobie jej imię, ogromną ulgę. Jej nerwowe spojrzenie przed siebie, do reszty rozbudziło Jonathana. Podążając za jej wzrokiem, zobaczył istną apokalipsę. To, do niedawna, nieziemsko wyglądające miasto, zmieniło się nie do poznania. Wszędzie walące się budynki, ciemność i mini-tornada lodowych odłamków. Jedno z nich właśnie zbliżało się do nich. Nagle, wszędzie zalegającą ciemność zalała lekka, złocista poświata. Johny spoglądając w tym kierunku, ujrzał sporych rozmiarów snop światła, przedzierający się przez burzowe chmury i kończący się na ulicy. Bił od niego blask i ciepło.


Jedyna szansa. Innych opcji nie ma.


Jonathan złapał za rękę Ivet i oboje zaczęli biec w tym kierunku. Ściana ostrych, lodowych odłamków nieprzerwanie pędziła tuż za nimi. Udało się.

*

Johny zdąrzył już przyzwyczaić się do „teleportacji”, czyli do pojawiania się nagle i bez ostrzeżenia w zupełnie innymi miejscu.
Teraz, ciągle trzymając się nieświadomie za ręce, znaleźli się przed ogromnym budynkiem. Na około nie panowała już niebezpieczna wichura, ziemia już nie drgała, a powietrze było ciepłe. Z jakiegoś powodu się tutaj znaleźli, więc nie było sensu, by nie wejść do środka.

Pomieszczenie, a raczej gigantyczna hala w której się znaleźli nie mogła być niczym innym jak hipier-hipiermarketem. Pełna paleta zapachów, kolorów, kształtów wręcz oszołamiała. Puścił rękę dziewczyny i popędził między półki i regały.

Najpierw ruszył do działu z żywnością. Chociaż nigdy nie był w tym „sklepie” to jakimś trafem instynktownie wiedziało się, gdzie trzeba iść, by znaleźć to, czego się szuka. Buszując między regałami minął Juliana, jednak ten zaaferowany wkładaniem wszystkiego do plecaka, chyba go nawet nie zauważył. Wybrał z półki jakiś napój energetyzujący, otworzył go z głośnym szczęknięciem i z lubością wypił od razu połowę zawartości puszki.


Jeżeli mam cokolwiek stąd wziąć, to musze mieć do czego to pakować...


Ruszył to działu turystyki, z zamiarem znalezienia najlepiej jakiejś torby, ewentualnie plecaka. Przechodząc między regałami na których wisiały worki, tornistry, sakwy każdego rodzaju, wielkości, koloru i kształtu. Szukał czegoś, na co spojrzy i mały głosik w jego głowie powie „Ha! To właśnie to.”. Zawsze w ten sposób wybierał swoje ubrania i rzeczy których potrzebował. Już myślał, że nic tu nie znajdzie, gdy jego wzrok padł na coś niesamowitego. Cały czarny, bez usztywnienia na plecy, z nieznanego dotąd Jonathanowi materiału. Kieszeń na kieszeni, zamek na zamku, ściągacz na ściągaczu. Cały plecak wyglądał jak jeden wielki schowek. Natychmiast zarzucił go sobie na siebie, wyregulował długość ramion, tak, by ten idealnie się ułożył. Równocześnie ogarnęło go uczucie spokoju i opanowania. W niepamięć odeszła chęć buszowania między półkami i wybierania czego tylko popadnie. Czuł, że właśnie zdobył wszystko. Z lubością się przeciągnął i mimochodem spojrzał w stronę, gdzie powinno znajdować się sklepienie budynku. Zamiast tego, zobaczył gigantyczny ekran. Przez moment myślał, że to jakiś film, jednak gdy zobaczył siebie - łamiącego nos Julianowi, uświadomił sobie, że to powtórka dzisiejszego dnia. Jeszcze przez moment oglądał - akurat pojawił się człowiek stojący na dachu jakiegoś budynku - po czym spuścił wzrok. Sam nie wiedząc czemu, gnany dziwnym uczuciem, ruszył przed siebie.

Po chwili niezbyt szybkiego marszu, znalazł się przed obok innych. Widział tutaj Mike’a, Juliana, Ivet oraz parę innych osób, których jeszcze nie spotkał. Wszyscy oni stali wokoło kobiety i najwyraźniej na coś czekali. Jonathan z niewiadomych sobie powód, czuł pewien rodzaj szacunku wobec niej. Kobieta po chwili przemówiła, przedstawiając się jako Dominique, a nas wszystkich określając jako stado Białej Róży. Johnemu średnio spodobało się przyrównanie ich do zwierząt i narzucenie im niejako jakiś obowiązków nie pytając uprzednio o zdanie. Zmielił jednak w ustach cięty komentarz i pozwolił jej dokończyć. Po krótkiej ciszy, jaka nastąpiła po tym oświadczeniu, wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego. Tym razem Jonathan nie zamierzał być biernym.


- Ja nazywam się Jonathan Noys. Przepraszam, ale czy mogłabyś bardziej rozwinąć kwestie tego całego „Stada...”?


Nagła, nie poprzedzona żadnym ostrzeżeniem, czy chociażby dźwiękiem, teleportacja zbiła wszystkich z tropu. Jeszcze bardziej wszystkich zdziwiło i przestraszyło to COŚ, przed czym nagle się znaleźli. Wielogłowa bestia z rykiem przypuściła atak, nie dając nawet momentu na zastanowienie, czy rozeznanie się w sytuacji. Wszyscy zostali zbici w małe, dwu-trzyosobowe grupki. Jonathan stał wraz z Mike’m i Ivet. Zajęły się nimi trzy głowy. Dwie, wyglądały jak Jonathan, a trzecia z niesamowitą szybkością pędziła w stronę Ivet. Te dwie, wyglądające jak on, nic na razie nie robiły. Czekały chyba na rekację. Do uszu Johnego dotarł głośny krzyk przerażenia. Kątem oka zobaczył płomienie.

Czysta, chłodna logika wyparła przerażenie i chęć ucieczki. Uśmiechnął się szeroko w duchu.


- MIKE!


Jonathan głośno krzyknął imię współtowarzysza, świeżo mając jeszcze w pamięci to, co Mike zrobił gdy ratował tamtego spadającego faceta. Równocześnie skupiony, starał się użyć swojej mocy. Chciał wytworzyć gęstą, wilogotną ścianę mgły która osłoniłaby Aleksandrę i jej towarzysza, przed gorącymi płomieniami, jakie wydobyły się z paszczy potwora.

_____

Jonathan zabrał z hipermarketu „Magiczny Plecak”, oraz podczas walki z hydrą stara się użyć mocy („Ściana Mgły”) na głowie "Trupia Czacha" by osłonić Aleksandrę i Reynolda przed płomieniami.
 
__________________
Nigdy nie przestanę podkreślac pewnego drobnego, instotnego faktu, którego tak nie chcą uznać Ci przesądni ludzie - mianowicie, że myśl przychodzi z własnej, nie mojej woli...

Ostatnio edytowane przez Howgh : 05-01-2009 o 22:27.
Howgh jest offline  
Stary 06-01-2009, 19:48   #40
 
Rewan's Avatar
 
Reputacja: 1 Rewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodze
Nie wiedział ile czasu zajęło mu dostanie się do budynku, jednak był pewien, że zdecydowanie dłużej, niż mu się to wydaje. Dawka adrenaliny i niepokojąca sytuacja zrobiły swoje, a Mike stracił poczucie czasu. Ważne jednak było to, że w końcu mogli chwilę odsapnąć. Ogrom budynku dawał mocne wrażenie. Mike pomimo przezroczystych ścian nie dostrzegał jego końca. Coś, na co Mike zwrócił uwagę, to wiszące na lodowych ścianach kamery i biegnące kable wzdłuż lodowych ścian. Co najmniej niecodzienny widok.

Ranny towarzysz wbrew pozorom świetnie dawał sobie rade. Co więcej, Mike dopiero po chwili spostrzegł, iż człowiek ten nie ma już ran. One się jak gdyby zrosły?! Pozostały jedynie plamy zaschniętej krwi no i puste miejsce w oczodole. Zaskoczony przez pierwsze chwilę tym faktem, teraz dochodził do wniosku, iż ludzie z którymi się tu znalazł, nie są tutaj przypadkowo. Oni muszą być tacy jak on...

Pozostawił kompana na jakiejś czerwonej kanapie.

-Pójdę się rozejrzeć.

Ruszył wolnym krokiem pomiędzy regałami. W ciszy, spokoju, stawiał kolejne kroki, cicho tupiąc obcasami. Na regałach widział różne rzeczy. Z początku świeże pieczywo, owoce (wziął sobie jedno jabłko i zaczął jeść), potem noże kuchenne. Idąc pomiędzy regałami, ich zawartość szybko się zmieniała. Pomiędzy regałami, spostrzegł nowo przybyłych ludzi (Najwyraźniej oni wszyscy mieli się spotkać, to miejsce chciało tego. Młody Sheff nie wierzył w przypadki), ale niezauważony póki co, szedł dalej. Mijał kolejne regały, a wraz z nimi najróżniejsze przedmioty. Wszystko to zaczynało sprawiać wrażenie, jakby można byłoby tu znaleźć wszystko. W wielu przypadkach było tak, że była tylko jedna sztuka danego przedmiotu, jak gdyby miasto dawało im tylko jedną szanse. Idąc dalej, myśl która zaistniała w jego umyśle, teraz coraz bardziej rosła w siłę.

Może znajdę kokę...

Przechodził między regałami, ale wciąż nie widział tego, czego szukał. Znalazł broń. Pistolety, noże, karabiny maszynowe. Wszystkie rodzaje, czego by tylko dusza zapragnęła. Prawda była taka, że Mike strzelał kilka razy w życiu, na strzelnicy, ale od tego czasu minęły już lata. Nie wiedział, czy jeszcze będzie potrafił celnie strzelać, ale broń w tych okolicznościach, w takim miejscu... Ludzie tutaj posiadali niezwykłe moce, coś, czego nie spotyka się na co dzień w normalnym życiu. On sam ją posiada, ale nie wie co potrafią inni. Jeden uleczył swe rany, ale co potrafią inni? Bardzo niepokojąca myśl... Podniósł jeden z pistoletów i zaczął mu się przyglądać z zainteresowaniem. Desert Eagle. Tak pisało przynajmniej na etykietce przy broni. Nie znał się na typach broni, ale wyglądała prawie tak samo jak ta, którą kiedyś miał w dłoni. Szybko sprawdził pojemność magazynka, a gdy upewnił się, że jest pełny, wepchnął go spowrotem na miejsce i zabezpieczył broń. Potem wsadził za spodnie szybkim ruchem, jak gdyby bał się, że ktoś go zobaczy. Wziął jeszcze jeden magazynek do kieszeni i szybko odszedł z tego miejsca w głąb hipermarketu.

Przechodząc dalej mijał kolejne rzeczy, a tym sprzęt sportowy, ubrania... Wszystko to jednak go nie interesowało. Miał nadzieję na coś, co tak bardzo potrzebuje. Jednak po drodze nie znalazł to, czego pierwotnie szukał. Zamiast tego znalazł telefony komórkowe. O ile to tak jeszcze można nazwać... Dzisiejsze komórki to komputery, a w drugiej kolejności dopiero urządzenia do dzwonienia. To może się mu przydać. Między innymi zyska szybki dostęp do internetu. Szedł przy regale z telefonami komórkowymi i widział najnowsze cudy techniki. Ale on mógł mieć każdy, więc szukał najlepszego. Różne typy komórek przemijały mu przez wzrok, ale dopiero jedna, jedyna przykuła jego uwagę. Była to czarna komórka, z ekranem dotykowym na całej długości. Ale to nie kolor, czy kształt zwrócił jego uwagę, a brak oznaczeń firmy. Nic. Żadnego napisu, żadnego znaku firmowego. Wziął ją do ręki. Wiedział, że to właśnie tą komórkę musi włączyć. Chciał włożyć jakąś kartę, ale po obejrzeniu całego telefonu doszedł do wniosku, że nie ma gdzie. Ścisła budowa komórki nie pozwalała jej otworzyć. Włączył ją i po chwili, bez ukazania się wcześniej żadnego napisu z nazwą firmy na ekranie, pokazało się menu. Miała ona wiele opcji, ale nie czas było się nią bawić. Wsadził ją do kieszeni spodni i ruszył dalej. Tym razem nie musiał długo iść. Już po chwili ujrzał to co chciał.

Kokaina leżała na jednej z półek, rozdzielona na dwie porcje w foliowych opakowaniach. Z podnieceniem ruszył w stronę dwóch torebek, a z racji długich kroków, szybko się przed nimi znalazł. Jedną z torebek wsadził w kieszeń marynarki, a drugą... To była jedna z tych chwil, w której łowca napawa się swoją zdobytą zwierzyną. Powolnym ruchem ręki, chwycił drugie z opakowań i jeszcze chwilę się napawając, rozdarł je, a śnieżnobiały proszek rozsypał się na półce regału. Uformował proszek w ciągłą linie i zbliżył twarz do niego. Jednym płynnym wdechem, wciągnął proszek nosem. Odsunął się kilka chwiejnych kroków w tył i oparł się o regał z tyłu.

Nareszcie...

Już niedługo nadejdzie chwila euforii. Chwila tak piękna, która stanowi odskocznie od zwykłości tego świata, jego ponurości i przygnębienia. O tak... Przybędzie.

Ruszył wolnym krokiem pomiędzy regałami. Okazało się, że za nim tu doszedł zrobił małe kółko, ale teraz zmmierzał już ku innym. Niestety na tę jedyną chwilę musiał poczekać, zanim nim zawładnie, musi jeszcze dojść do reszty, by być w ich pobliżu. Gdy znalazł się już w pobliżu, opierając się o regał, zsunął się na ziemie i usiadł.

Uniósł twarz do góry i widział, jak obrazy wydarzeń przeszłych, a może i przyszłych, bo nie wszystkie znał, przemijają. Miał nadzieję, że nie ujrzy siebie, siedzącego tam w jakiejś chacie. Naćpanego. I miał nadzieję, że nikt nie zorientuje się, iż teraz też jest naćpany. Wtedy przyjdą nie chciane pytania i próby pomocy. On tego nie chciał...

Jestem Dominique. Znajdujemy się w Meridol, dzielnicy narodzin miasta Thagort.
Narodziliśmy się tu wszyscy jako stado Białej Róży. Nie pytajcie mnie o powody, moja wiedza o tym miejscu nie wykracza po za to co wam przed chwilą powiedziałam.
Chciałabym za to poznać wasze imiona.


Docierały do niego słowa, ale wraz z pierwszymi efektami narkotyku, ich sens był zamazany, albo bardziej trafne określenie, mało ważny. Poczuł jedynie wyraźną ochotę odpowiedzenia jej na to proste pytanie. Jak się nazywam.

-Mike Sheff.

Nim nastąpiło coś nowego, ujrzał siebie w odbiciu w jakimś lustrze, przy czym wyglądał co najmniej źle, a zaraz potem na miejscu swojego odbicia ujrzał twarz ojca.

-Zawszę byłeś żałosny...

*

Znowu stał. Narkotyk coraz mocniej działał, a euforia rozprzestrzeniała się. Czuł się lekki niczym piórko. Nic nie było dla niego ważne, bo był szczęśliwy. Ale... Przed nim stał jakiś potwór. Z jego twarzą?

Zastrzelę samego siebie.

Wyjął broń zza pasa. Jeszcze usłyszał krzyk wołający jego imię. Ale jakie to miało znaczenie. Podniósł broń przed siebie i nacisnął spust. Głuchy dźwięk. Broń nie wystrzeliła.

-Cholera, jest zabezpieczona. – powiedział niezbyt przytomnym tonem.

Odbezpieczył kciukiem broń i ponowił próbę. Nacisnął spust w kierunku swojej twarzy.

*

Mike wziął wypasiony telefon komórkowy, pistolet i jedną porcję kokainy na zapas. Teraz strzela w kierunku jednej z głowy hydry, ale z opóźnionym zapłonem i będąc naćpanym.
 

Ostatnio edytowane przez Rewan : 06-01-2009 o 19:51.
Rewan jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172