Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-01-2009, 23:10   #534
Almena
 
Almena's Avatar
 
Reputacja: 1 Almena ma wspaniałą reputacjęAlmena ma wspaniałą reputacjęAlmena ma wspaniałą reputacjęAlmena ma wspaniałą reputacjęAlmena ma wspaniałą reputacjęAlmena ma wspaniałą reputacjęAlmena ma wspaniałą reputacjęAlmena ma wspaniałą reputacjęAlmena ma wspaniałą reputacjęAlmena ma wspaniałą reputacjęAlmena ma wspaniałą reputację
YouTube - 300 Music Video (Breaking Benjamin - Blow Me Away)

Nie dasz mu rady. Z tym trzeba się narodzić.
Z instynktem wojownika. Z umysłem istoty zdolnej kochać i zabijać. Zabijać z miłości. To szepcze we krwi, to szumi w sercu, huczy w myślach. Zagłusza strach, zastępując go uczuciem poznanym tylko przez niektórych. Przez Takich Jak Ja. Raz na miliony, chaos myli się w swej doskonałej kreacji, dając wyraz własnej niepojętej wszechstronności. Demon z Wolną Wolą. Z własnej Woli narażający swą egzystencję. Mistress. Nie widziałem cię piękniejszej, niż wtedy, w chwili, gdy uniosłaś miecz przeciwko Astarothowi. W niezmierzonych eonach, których nie obejmuje historia, nie widziałem demona potężniejszego i bardziej przerażającego wśród poczwar przybyłych z odmętów mrocznych gwiazd, niż Astaroth, kiedy spojrzał jej wtedy w oczy i rzucił się do ataku.
Była w mojej duszy, w moim ciele, w moim umyśle. Mogłem, ale nie potrafiłem. Byłem wojownikiem, jak ona. Nie umiem składać broni. Nie, kiedy moje, jej, oczy, widzą coś takiego. Nauczyła mnie bronić, trzymać się zębami i pazurami każdego centymetra naszych Mgieł. Tacy Jak My nigdy się nie poddają. Never surrender… with glory… we fall…



Gloria victis!

It's strange though, monsters aren't usually supposed to save anyone…
Ray`gi był kimś, na kogo spoglądało się z niekłamaną rozkoszą oczyma takimi jak moje. Jego dusza doszczętnie przeżarta była bólem i histerycznymi wspomnieniami, które tylko potęgowały ten ból, i samą histerię. W tym rozszarpanym, drżącym i rozerwanym kłębku czarnych, wrzeszczących o pomstę strzępek było coś, co nakazywało nam pozostawić tę przepiękną mozaikę negatywnych uczuć taką jaką była, dziełem sztuki. Jego oczy. Musiałem spojrzeć teraz w jego oczy. Jego wspomnienia przetaczały się przez mój umysł, karmiąc upojnym bólem, szaleństwem, obłędem – jakże długo próbował opanować i pohamować tę psychozę! Słyszałem jego krzyk, widziałem jego twarz, wykrzywioną w koszmarnym grymasie cierpienia i wściekłości. Jego bezsilność. Jakże pięknym go uczyniła. Jakże cierpiał.

I wciąż, on, ten stargany na strzępy cień istoty z duszą, on był zdolny ujrzeć Światło. Niebywale, jaką siłę ma Biel! Z jaką łatwością rozświetla zmiażdżone serca tych, których usiłuje się rozmazać po ubitej, zabłoconej ziemi, z jakim zapałem Światło potrafi przepychać krew przez żyły, i szeptać, szeptać, szeptać, mówić, otulać, rozgrzewać, koić... Jakże cierpiał, zetknąwszy się po latach męki z czymś tak Dobrym. Z czymś tak przeraźliwie mu obcym.

Usiłował ze wszystkich sił odrzucić to nienazwane błogosławieństwo, tę oślepiającą jasność i zastraszającą nieznaną. Usiłował, ale wciąż widział Światło w Mroku. Prowadziło go, a on chciał ku niemu podążać, choć zasłaniał sobie oczy i zapierał się nogami, by ani drgnąć. Chciałem połamać mu nogi, wspierając go w tych heroicznych wysiłkach. Ale blask jego oczu, jego cierpienie, jego wspomnienia... Były zbyt znajome. A ja byłem wojownikiem. Wojownikiem gotowym zginąć w jego obronie, wojownikiem, który nie chciał niczego w zamian, nawet uznania, ani zdumienia z jego strony. Takim mnie stworzyła. Takim chciałem być z Wolnej Woli.

- Ifi thia…
hatsh enth...
hatshien...
ovhna…!

Uderzył białymi skrzydłami, wykręcił podniebną spiralę. Pomknął w dół niczym wicher. Potrzebował mniej niż sekundy aby dopaść jednego z nich.
* * *
Potrzebował tego wsparcia, tego ataku. A ona nie chciała pokazać mi celu. Oślepiony Światłem, milczałem. Sprowokowanie jej teraz byłoby niewybaczalnym błędem. Czułem obecność Mgieł, pięknych, dobrych, ciepłych, miękkich, lecz przeraźliwe cichych i spokojnych. Nie ośmieliłbym się spojrzeć w ich kierunku.
Cel. Płynąłem w powietrzu, cichy, spokojny, potulny, czekając cierpliwie – czyli robiąc to, w czym jestem najlepszy we wszystkich Pięciu Wymiarach zaraz po Almenie. Ślepy i głuchy, ukołysany promieniami Bieli, z których każdy mógł rozedrzeć cienką granicę i przebić, spalić moje jestestwo.

Levin. Jego odwaga urosła gwałtownie po tym, jak dotknął Żywy Ogień, a wraz z tym przypływem heroizmu natychmiast urosła czujność Chaosu. Woleliśmy zdusić w zarodku tę niepokojącą iskierkę czystego bohaterstwa i woli walki. Nie potrzeba nam Wojownika Światła dorównującego potęgą Almanakh – a na to właśnie się zapowiadał. Jego ślepe oczy nie dostrzegały wcale bezdennego mroku. Levin musiał umrzeć.

Ale jeszcze nie teraz. Teraz, ona nie widziała w nim celu. Nie potrafiłem znaleźć jego świetlistej duszy we wszechotaczającej Bieli.

Waldorff. Jego pyszna zdrada, cios wymierzony w plecy, cios zadany towarzyszowi, jego dawna zbrodnia, jego wieczne niezdecydowanie w działaniu, jego niewyjaśnialna żądza zostania ZABÓJCĄ.
Coś drgnęło.
O tak. Słyszysz to słowo, prawda?
Zabójca.
Zdrajca.

W bezdennej świetlistej pustce zamajaczyły dwa malutkie, szare cienie. Uderzyłem mocniej skrzydłami.
* * *


Wilk z wściekłym ujadaniem skoczył na orka z napiętym łukiem. Strzała świsnęła, rozdzierając połyskliwymi błyskawicami Bieli pole walki. Uderzyła w ziemię, wybijając w niej nieregularną wyrwę. Wilk odbił się zwinnie, przeskakując rozdartą otchłań. Skupił się bardziej na pokonaniu przeszkody niż na ataku. Ork zdążył wykonać unik, paszcza warga trzasnęła tuż obok niego, chlapiąc śliną. Ork rzucił się na plecy, przerzucając ciało warga nad sobą, wykorzystując pęd wytrąconego z równowagi zwierzęcia. Spłoszony warg, sprężył się i odskoczył do tyłu, strosząc się i nisko chyląc łeb, pusząc sterczący pionowo w górę, czarny ogon.
* * *
Miała dwa typy ulubieńców i z tej racji powstawały dwa typy stworzeń wyższych. Istoty niezmiernie inteligentne, o figlarnym i szelmowsko-aroganckim charakterze, lubiące broić, słodkie do fascynującego zawrotu głowy, zdolne w pewnych warunkach do niepojętej, niehamowanej agresji i okrucieństwa. Oraz drugi typ; twory ciche i poważne, nad wyraz uparte, bystre, sprytne i zorganizowane, stonowane rwące rzeki, ciche wody zdolne podmyć stopniowo niepokonane skaliste brzegi. Azmaer był zdecydowanie tym drugim.

Zjawił się nagle. Był jak eksplozja – zajaśniał znikąd, ogromny, oślepiający, ogniście czerwony, połyskliwie złotawy, cały w tańcujących płomieniach.

Elemental Dragon V4: FIRE by *pseudolonewolf on deviantART

Kirenna pisnęła, zaskoczona pojawieniem się smoka, Azmaer w swej dumnej postawie, stojąc nieruchomo, uniósł z zaintrygowaniem jedną brew. Grzbietem ku walczącym, czubkiem paszczy wytykając Ritha, niematerialna manifestacja Żywego Ognia łopotała bezgłośnie płonącymi skrzydłami. Smok zaryczał triumfalnie, przeciągłym spojrzeniem omiótł z satysfakcją twarze wszystkich trzech demonów, koncentrując ostatecznie drążące spojrzenie ogromnych, lśniących ślepiów na Rithcie.
* * *

- Chciałbym dowiedzieć się… kim naprawdę jesteś…!
Słyszał szybkie bicie swego serca, dudnienie w uszach, jakieś syczenie. Zaciskał zęby i wciąż tylko powtarzał w myślach:
„Nie poddam się, nie poddam się!...
Nie pamiętasz samego biegu, chociaż gnałeś, na łeb, na szyję, gnałeś jak nigdy w życiu. Pamiętasz tylko obraz drowa o srebrnych, rozwianych włosach, uśmiechniętego paskudnie zakrwawionymi ustami.
Ostrze poruszyło się samo, wirując w powietrzu, namierzyło sztychem cel i świsnęło niczym strzała z łuku. Levin nie przerwał szarży. Na widok błysku ostrza, blisko, bardzo blisko, trochę się przygarbił, żeby nóż zamiast w serce trafił gdzie indziej. Zacisnął zęby, wziął siarczysty zamach prawym ramieniem, jakby chciał trzasnąć drowa w twarz na odlew. W dłoni ścisnął mocno brzytwę.
Ostrze wbiło się krzywo, tuż pod obojczykiem. Nie odczułeś bólu, odczułeś tylko tępe uderzenie, żgnięcie, i odkryłeś w szoku, że„coś przeszkadza ci w poruszaniu się”, zwłaszcza w poruszaniu lewym ramieniem. A mimo to, wciąż się poruszałeś, wykonałeś jeszcze kilka kroków. W przód, w tył, w bok – nie jesteś do końca pewien... Rażący ból szarpnął twoją szyją i naraz zabrakło ci oddechu. Jęknąłeś na koszmarnym bezdechu, jakby przydusił cię niemiłosierny ciężar, otwierając szeroko usta i oczy, wpatrując się w rękojeść sterczącą tuż pod twoją brodą. Kolejny impuls telekinezy uderzył w czubek rękojeści niczym młotek w gwóźdź, wbijając ostrze głębiej. Mlasnęło, zdążyłeś usłyszeć.
Ugodzony ślepiec zatoczył się i chwycił odruchowo za ostrze utkwione w ciele. Krew trysnęła z rany cienką, ale wyraźną, ciemną strużką, zadławił się.
Levin, nie pamiętasz upadku, ale resztkami jaźni określiłeś, że leżysz na plecach, z bezwładnie rozłożonymi ramionami.

Różowo-czerwone refleksy powoli rozpływały się na jasnym, błękitnym dotąd niebie, ustępując mrokowi. Twarz smagana przez porywy chłodnego wiatru. Nie bolało. Twoje ciało przysłaniała miękka, ciepła Biel. Ciepło i ukojenie napływały do umysłu. Wygasły uśmiech, konający krzyk, wygasająca nienawiść, wygasający świat... ciepło uciekające z ciała i te słowa...



Kruk z przeraźliwym, nie-ptasim wręcz wrzaskiem runął z nieba jak piorun, trzepocząc skrzydłami, sypiąc czarnymi piórami, kłując zażarcie dziobem po twarzy drowa, gdzie i jak popadło. Drow z syknięciem szewskiej pasji zasłonił głowę skrzyżowanymi ramionami nim dopadło go ostrze ptasiej zemsty. Wściekłym machnięciem ręki odpędził natrętne ptaszysko.
* * *
Kanzel i Azmaer rozmawiali krótko. Kanzel teleportował się, opuszczając pole walki, odchodząc, o dziwo, nie w mgły, a w inny obszar planu materialnego. Światło zabijało go. Matczyny wyrok był okrutny. Mistress była siłą nie do powstrzymania, nawet dla niepokonanego Asta i Arotha. Śmierć w walce z nią była z punktu widzenia dobra tych, których należało chronić, bezcelowa. Walka mogła uszkodzić Filar.
-Wzywa go. Chce zostać jego bounderem.
- Spodziewałam się, że wybierze jego. Splamił Żywy Ogień swą krwią, przelaną w obronie czyjegoś życia. Wykazał się wielką odwagą, choć zabrakło mu odrobiny determinacji, by stanąć do walki o zniszczenie Filarów. Ostatecznie, nawet tacy jak Ty nie zaryzykowali.
- Żywy Ogień jest w waszych rękach.
- Nie. Nie w moich – Almena z gracją przechadzała się wokół ogromnego dębu, głaszcząc opuszkami palców spękaną korę. - Muszę przyznać, iż Levin zaimponował mi swoją postawą.
Almanakh z nadzieją czekała na dalsze jej słowa, choć zwrot „zaimponował” z ust Almeny był niepodważalnym i nie odwoływalnym wyrokiem.
- Nie starczyłoby mu życia, by naprawić błędy, wyszkolić się i zostać Wojownikiem Światła – skwitowała ponuro Czarna Zorza, łapiąc w dłoń spadający liść. – Jeśli zostanie bounderem Żywego Ognia, cząstka jego nieśmiertelnej duszy zostanie z tym smokiem i wraz z nim zasili moc artefaktu. Będzie żył wiecznie, wiecznie zdolny do wspierania w walce tych, którzy przyzwą jego moc. Siła jego duszy, iskierka ognia Wojownika Światła, będzie blokadą dla Chaosu, czyniąc artefakt nieprzydatnym dla jego tworów.
Almanakh milczała chwilę.
- I zgadasz się na to?
- To nie moja walka – odparła spokojnie, ale z nutą zgorzknienia. – Na miejscu Żywego Ognia postąpiłabym tak samo.
* * *
Sylwetka białego, skrzydlatego demona mknącego w dół z ogromną prędkością rozmywała ci się w oczach, widziałeś jakby w zwolnionym tempie zmiany jej położenia. Rozłożył skrzydła i pomknął w górę. Zanurkował znów. Zaczął obracać się wokół własnej osi, wciąż lecąc w dół. Był za szybki nie miałeś czasu na stworzenie kolejnego ataku. Wirując, skrzydlate stworzenie runęło ponad łąkę i pomknęło tuż przy ziemi. Świsnął przecinając z hukiem morze falującego od wichury zboża.

Drow – samozwańczy „Mistrz Teya... Teraz... Thuja...? Mistrz Terefere!”. Drużynowy wujek dobra rada, Zbawiciel i Mesjasz Pajęczych Zastępów w jednej osobie. Przypominał szampon trzy w jednym, który, oprócz ładnego opakowania, nic sobą nie przedstawiał. To opakowanie nie było nawet ładne, do tego widział ktoś szampon w ciemnej butelce? Lembasowi wydawało się, że Wojownicy Światła będą piali gloryfikacje na jego cześć, a Mistress będzie obcinać mu paznokcie u nóg własnymi zębami. Tak naprawdę szampony trzy w jednym to produkty nie godne tego, by myć nimi włochy na tyłku i wszyscy o tym wiedzą. Szampony takie tylko fajnie wyglądają na półce, obiecując ekstra i niezwykle seksowne efekty, ale w użyciu... Tak jak teraz. Patrzcie na ten hebanowy patyk! Zaraz padnie pod byle podmuchem wiatru [chociażby pochodzącego z dwarfowego tylnego wywietrznika, chle chłe!]. Na twarz wpełzł mu ten uśmiech – arogancki, sarkastyczny i niebywale seksowny.
Waldorff ruszył ku dwarfowi z zamiarem... hm, z zamiarem...?
Wyraz twarzy drowa dosadnie opisywał owy zamiar.
Ray`gi zdmuchnął srebrny, mokry od potu kosmyk grzywki z nosa. Jego spojrzenie, w którym nienawiść i sarkazm mieszały się z bólem, wwiercało się w nadbiegającego krasnoluda. Splunął krwią, spuścił głowę, przenosząc zimny, nieruchomy wzrok na Levina rozłożonego u jego stóp. Drow trzymał się dzielnie i uparcie, ale potrzebował chwili wytchnienia w opędzaniu się od agresorów. Znów splunął czerwona pianą, uspokajał oddech, gromadził siły. Spróbujcie sprawnie władać telekinezą po porażeniu błyskawicą, z ręką zgruchotaną wilczymi kłami.

Runął do ataku. Odłożywszy topór, zamierzał polegać na sile i zwinności krasnoludzkich rąk. Przeliczył się niestety. Zmęczony i raniony drow wciąż był zbyt szybkim i zwinnym przeciwnikiem. Przez moment dwaj nieprzyjaciele komicznie wręcz podrygiwali, skakali, biegali, uciekali sobie nawzajem, szarpali się, za ramiona, za szmaty; drowi kopniak, dwarfowa piącha miażdżąca brzuch. Dwarf szybko odkrył, że ręczne unieszkodliwienie i unieruchomienie oszalałego, słusznie zresztą, z wściekłości i zawziętości drowa, jest raczej niewykonalne, nie tylko z powodu różnicy gabarytów dwarf-mroczny elf [złapać go za rękę - spróbuj najpierw do niej doskoczyć, kiedy drow wymachuje nią wściekle wysoko w górze!] Wściekła, dzika szarpanina i wzajemne okładanie się nie służyły małej, krasnoludzkiej cierpliwości.
Niejasnością pozostanie, czy Ray`gi celowo splunął w twarz przeciwnika, czy też zupełnie przypadkowo glutek czerwonej piany z ust zasapanego drowa, rozkaszlanego po otrzymanym ciosie w brzuch, wylądował na policzku dwarfa. Funghrimm nawet nie pomyślał, odruchowo chwycił za topór.
- Nieeeh!!! – zawyło niebo, a wściekły wrzask przeszedł w rozpaczliwy skowyt.
Trzon topora Khemetry grzmotnął twardym końcem w tors drowa, łamiąc chuderlawą sylwetkę psionika w pół. Cios, choć zadany nie samym ostrzem, był tak potężny, że podrzucił drowa w górę, po czym Ray`gi, sparaliżowany bólem, nie utrzymawszy się na nogach zawisł na czubku trzonu topora jak zwłoki połamanej kukły. Wybałuszył ogromne oczy, jęknął zdławionym głosem, a jęk jego przemienił się po chwili w ciche rzężenie. Wyciągnął drżącą rękę, chwycił trzon toporzyska. Próbował wesprzeć się na wrzynającym się w brzuch drągu i wstać. Nie dał rady. Osunął się na kolana, drżąc na całym ciele.

- WINDBREAK!
Waldorff podniósł głowę. Powietrze stężało, na niebie zajaśniała kolorami pryzmatu wypukła, półprzezroczysta ściana gigantycznej, wypukłej ściany. Rozległ się huk i przez ścianę, z góry na dół, przeszła fala uderzeniowa, niczym fala po tafli spokojnego oceanu. Gdy dobiegła do końca kopuły, ściana bezgłośnie pokryła się tysiącami spękań i pajęczynek. Charczące kasłanie drowa zagłuszało wszelkie odgłosy.


Ray`gi, klęcząc bezradnie w zbożu na jedno kolano, pobladł zupełnie, charcząc makabrycznie, walcząc rozpaczliwie o oddech. Krew gęstymi smugami ciekła mu z kącików ust po brodzie. Serce dudniło mu agonalnie. Coś pękło. Coś pękło, tam, w jego wnętrzu, czuł to. Jego organy stały się lepką, płynną papką. Miał wrażenie, że jama brzuszna zaraz mu rozpęknie i flaki wypłyną z niego na ziemię, w połamane zboże. Czuł tylko płuca, nadęte, puste, niemal poprzebijane twardymi żebrami. Żeb... khhhh... złama... żebrokhhh... Na pewno. Z prawej strony. Złamane żebro, nie jedno zapewne. Przebite płuco...? Może. Czuł gorzki smak żółci w ustach.
Dwarf spoglądał na popękane powietrze jak zahipnotyzowany. Zahuczał lodowaty wicher, rozbijając się kłującym mrozem o twarz Waldorffa. I ściana pękła.

http://thejosevilson.com/blog/wp-con...rokenwings.jpg

OświętyMoradi...!!!
Odłamki z metalicznym hukiem prysły w twoim kierunku! Pierwsze odłamki porozcinały skórę twarzy i dłoni. Fala huraganu niosąca wirujące z pędem wiatru ostrza zmiotła bezwładne ciało Waldorffa. Przekoziołkował po ziemi, by w końcu wylądować na plecach z rozpostartymi ramionami.
Serce biło jeszcze.
Ciało porozcinane setkami cięć, tryskającymi czerwonymi smużkami i kroplistą, karmazynową mgiełką. Klatka piersiowa dwarfa unosiła się i opadała w niespokojnym oddechu, wydobywającym się ze skrwawionych ust. Rozszarpane ostrzami ramiona wstrząsane jeszcze dreszczem, nadal trzymały topór. Twarde, złote źdźbła zboża łaskotały po bladej twarzy połamanymi kłosami.

Drow dźwignął się chwiejnie, zgarbiony, zgięty, trzymając się ramionami za brzuch i wodząc pijanym, zamglonym wzrokiem po starganym, leżącym dwarfie. Waldorff zdążył na niego spojrzeć, dostrzec tę straszną, ciemną twarz umalowaną krwią w fantazyjne tatuaże, twarz bestii o srebrno-karmazynowej, starganej, mokrej grzywie. Srebrzysta łuna bijąca od nigdy-nie-wschodzącego-w-podziemiach księżyca odbijała się na hebanowej twarzy drowa pobawionej wszelkich uczuć, lśniąc głęboko w tęczówkach jego oczu czymś tak przerażająco... zimnym...
* * *
Sapnął, odetchnął głęboko. Uspokoił się, uciszył. Otarł wierzchem dłoni pot i krew z czoła, rozmasował delikatnie rozbity nos. Splunął, otarł usta, ale pojawiły się na nich nowe czerwone kropelki. Po chwili zaczął się śmiać. Najpierw cicho, potem coraz głośniej, histerycznie. Kaszlał, dławiąc się krwią i ciągle się śmiał, aż do końca.
Wiatr smagnął jego srebrne włosy. Drow zatoczył się, wykoślawił drżące kolana, i upadł.
- Ray`gi...!
Potworny ból głowy rozsądzał mu czaszkę, a mdłości straszyły, ze zaraz zwymiotuje wszystkimi swoimi roztartymi na breję wnętrznościami. Otworzył trudem oczy.

Leżał w zbożu, połamanym złotym zbożu nakrapianym krwią Waldorffa. Biały, puszysty wilk siedział przed nim i słuchał jego ostatnich oddechów.
- Ray`gi...!
* * *
Żywy ogień wpatrywał się w Ritha bardzo niepokojąco i już nie tylko Kirenna, ale i sam Rith, oboje czuli się coraz bardziej i bardziej zagrożeni w towarzystwie smoka, który jak się im zdało, powoli, niemal niezauważalnie, ale miarowo, zniżał łeb osadzony na długiej gadziej szyi w ich kierunku. Kirenna cofnęła się o kilka kroków, Rith nie wytrzymał, odsunął się od smoka. Tylko Azmaer stał nieruchomo, marszcząc brwi w zdumieniu. Naraz poczuł silny impuls przedzierający się przez plan materialny, czystą, parzącą energię, zmierzającą ku niemu i dwóm pozostałym demonom. A już ułamek sekundy później tę samą energię, wdzierającą się między Ritha i demonicę. Ogarnęła go złość. Tego było już za wiele. Wyrwał na przód, sięgając ręką, próbując schwycić i zadusić.
Chwycił. Oparzyła jego dłoń. Nie puścił. Zacisnął pięść.
Jęknęła.
Kiedy pojawiła się między nimi, oślepiająco biała, ulotna, z długimi włosami rozwianymi wiatrem, z rozłożonymi skrzydłami... z szeroko otwartymi, zdumionymi białobłękitnymi oczami, pełnymi soczystej zgrozy i rozkosznego niedowierzania... kiedy się pojawiła, Kirenna z niewyjaśnionym krzykiem histerii i lęku rzuciła się do ucieczki, jak śmiertelna – biegiem, w zboże, a Rith zawył z wrzaskiem i sypiąc przekleństwami teleportował się na bezpieczną odległość.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=WIK_PSm5i-E[/media]

Azmaer znieruchomiał. Trzymając ją za nadgarstek. Gwałtownie szarpnął, odwracając ją twarzą ku sobie, napotykając przestraszone, białobłękitne spojrzenie. Złość ustąpiła miejsca zaskoczeniu. Szarpnęła się, próbując wyzwolić dłoń z uścisku. Była przeraźliwie silna jak na tak wątłe stworzenie. Azmaer musiał puścić, szarpnęła nim całym, aż postąpił krok ku niej.
- Nie o ciebie chodzi! – Almanakh obronnie trzymając ręce przy sobie i wpatrując się z niepokojem w skonsternowanego Azmaera zmarszczyła brwi gniewnie i w rozpaczy zarazem. – Rith!!! – obróciła się ku wyraźnie speszonemu demonowi. – Oddaj Żywy Ogień! To nie była twoja walka! Oddaj Żywy Ogień, tak jak go odebrałeś!
Chciała wyrwać go Rithowi, tak jak on wyrwał kij Levinowi. Levin aczkolwiek nie miał wtedy do pomocy bystrych oczu tworu Ast i Arotha.
- Jak śmiałeś, bezwstydny pomiocie?! To nie była twoja walka! – mówiła odważnie Almanakh, złożywszy skrzydła. – Próbowałeś się ukryć, lecz na nic to, chaoto, wszechmocne Światło wszystko ukazało moim oczom! Zabrałeś mu broń z rąk, pozostawiając go bezbronnym! – warknęła wściekle w kierunku Ritha. – Nie zasłużyłeś na poszanowanie, pomiocie fioletu, i żałuję gorzko, iż nie potrafię odwdzięczyć ci się tym samym. Widocznie nie dane mi jest łamanie pewnych zasad, nawet jeśli to psuje piękną ironię chwili... – spuściła głowę.


Powoli uniosła dłoń, Oko Światła zmaterializowało się w jej dłoni.
- Nie wybaczę ci... – syknęła z determinacją na Ritha. – Nie wybaczę ci...!!!
 
__________________
- Heh... Ja jestem klopotami. Jak klopofy nie podoszają za mną, pszede mnom albo pszy mnie to cos sie dzieje ztecytowanie nienafuralnego ~Dirith po walce i utracie części uzębienia. "Nie ma co, żeby próbować ukryć się przed drowem w ciemnej jaskini to trzeba mieć po prostu poczucie humoru"-Dirith.
Almena jest offline