Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-01-2009, 16:31   #202
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Straffey spał, Lane najwyraźniej nie miał ochoty na pogawędkę, zaś Wolf siedział z miną wskazująca, że jest obrażony na cały świat. Całkiem jakby los ugryzł go w tyłek, a pan podporucznik zastanawiał się, kogo by tu "gryznąć" w rewanżu.
Kiepskie towarzystwo, jeśli chodzi o rejs na tak małej jednostce pływającej.

Wiosłowali co sił, ale odległość od brzegu rosła w przerażająco wolnym tempie. jakby złośliwy prąd nie pozwalał pontonowi na opuszczenie wyspy.

"Jeszcze trochę i dopadną nas nas B-ileśtam" - pomyślał James.

Ale to, co usłyszeli, zdecydowanie nie było odgłosem wydawanym przez silniki bombowca.

- To jakiś cywilny samolocik - powiedział James.

Dźwięk pracującego na wysokich obrotach silnika dobiegał od strony wyspy. W bladym świetle księżyca trudno było dostrzec zbliżający się kształt, a co dopiero określić typ. W każdym razie nie wyglądało to na wysłany za nimi pościg.

- O cholera!

Zmieniony nie do poznania głos nie pozwalał Jamesowi na rozpoznanie jego autora.

Odwrócił się.

- O cholera jasna! - zabrzmiało prawie jak echo.

Nie dziwił się przedmówcy. Nie chodziło o to, że wody przed nimi stały się nagle pełne półnagich syren, między którymi pływały trytony, uzbrojone w niebezpiecznie wyglądające trójzęby. To wszystko była pestka w porównaniu z kształtem, który wynurzył sie z wody kilkaset metrów przed nimi, oddzielając ich od upragnionej wolności.

- Kraken - wypowiedziane szeptem słowo spłynęło z ust Jamesa.

Potwór był przeogromny. Nie dorównywał co prawda wielkością swemu pobratymcowi z powieści Dicksona, ale i tak wyglądał, jakby bez problemów mógł sobie poradzić z niszczycielem, a ich pontonowi do niszczyciela nieco brakowało.

"Trzeba było nauczyć się latać..." - myśl przemknęła jak błyskawica i uciekła, nie chcąc dłużej przebywać w pobliżu potwora. James żałował przez ułamek sekundy, że nie może iść w jej ślady.

Walka raczej nie miała szans na uzyskanie powodzenia. James nie bardzo wyobrażał sobie siebie w roli kapitana Ahaba. Perspektywa wystąpienia w roli Jonasza również nie przypadła mu do gustu. Miedzy innymi dlatego, że raczej było wątpliwe, by wnętrze krakena było równie przytulne, jak brzuch biblijnego wieloryba.

"Tu by trzeba uzyć bomby atomowej" - pomyślał, nie dzieląc sie jednak owa myślą z pozostałymi członkami załogi. Wątpił, by któryś z nich poparł taki projekt. On sam tez byłby przeciwny...

- Ruszaj się, złomie - spróbował odpalić silnik. W końcu byli w zasięgu magii i jego żądanie powinno się spełnić.

Ale złośliwa magia pokazała mu figę. Silnik nie zechciał zadziałać.

"Widać mam za mało wyobraźni" - pomyślał.

Ale najwyraźniej starczyło owej wyobraźni na ujrzenie, jak na obliczu krakena pojawia się szyderczy uśmiech oznaczający tylko jedno - 'Zaraz was dopadnę...'
Co miało być później? Łatwo było sobie dośpiewać.

"Krakeny sie nie uśmiechają" - oburzył się James.

Ale najwyraźniej ten osobnik o tym nie wiedział, gdyż uśmiech, miast zniknąć, tylko się pogłębił. Długa macka wyciągnęła się w stronę Straffey'a. I zniknęła nagle. Podobnie jak kraken.

Ryk silnika rozległ się tuż nad ich głowami. Biało-czerwony samolocik zatoczył krąg nad pontonem. Na dół opadła lina.


- Dzięki, milady - powiedział James, gramoląc sie do środka. - Moja wdzięczność będzie ci towarzyszyć po kres mej pamięci.

- Zamknij się, Kent, bo cię wyrzucę za burtę.

Obietnica Kate była dość trudna do zrealizowania, jako że dziewczyna z całych sil trzymała wolant, walcząc z samolotem, który nagle nabrał przekonania, ze jest mewą i zamierzał wodować.

James spojrzał w dół. Syreny zniknęły, wraz z trytonami i skałkami. W dole rozciągała sie gładka, pusta tafla wody. Usiadł wygodniej i zapiął pas.
Sprawdził jeszcze raz, czy w kieszeni znajduje się kartka z rysunkiem - autografem Piotrusia, włożona tam tuz przed opuszczeniem pontonu.

- Kończy się paliwo - usłyszał dziwnie spokojny głos Kate. - Spróbuję dotrzeć tam.

'Tam' oznaczało niewielką, ciemną plamę na lśniącej powierzchni wody.

- Trzymajcie się...



W głowie huczało mu, jakby znalazł się nagle w kuźni Hefajstosa.
Otworzył oczy i czym prędzej je zamknął. Olśniewający blask wdzierający się do mózgu spotęgował ból.
Po chwili James ponownie otworzył oczy. Blask jakby nieco zelżał.
Sterylna biel mogła sugerować szpital.
Ale szpitale zwykle sie nie kołyszą. I nie mają okrągłych okienek...
Zamknął oczy, by spokojnie przemyśleć zaistniałą sytuację. Nawet nie wiedział, kiedy pogrążył się w szary sen.

Wydało mu się, że słyszy otwierające się drzwi. Otworzył niespiesznie oczy.
Ujrzał nad sobą mężczyznę w marynarskim mundurze.

- Obudził się pan - stwierdził odkrywczo ów mężczyzna. - Komandor podporucznik Parker z JAG - przedstawił się.

- Kent - odruchowo odpowiedział James. Było mu dokładnie obojętne, czy pan Parker jest z JAG, CIA, FBI czy też Armii Zbawienia.

- Czy może mi pan powiedzieć, co się stało, panie Kent?

James spojrzał na niego nieco zdziwiony.

- A co się stało?

Najwyraźniej ta odpowiedź nie zachwyciła rozmówcy, który zacisnął zęby.

- Czy może mi pan powiedzieć, co pan pamięta?

James potarł brodę.

- Wybraliśmy się z kolegami ponurkować - powiedział, przypominając sobie oficjalną wersję ich wyprawy.

- Jaja pan sobie robi? Czy ja wyglądam na idiotę?

James dyplomatycznie nie odpowiedział twierdząco.

Najwyraźniej komandor Parker nie wymagał odpowiedzi na te pytania, bo kontynuował wypowiedź:

- Nurkowanie w tym? - wskazał na wiszące na wieszaku coś, co przypominało podniszczony skafander maskujący, w którym ktoś niezbyt sprawnie skrócił nogawki i rękawy.

- Panie komandorze - w drzwiach stanął uzbrojony po zęby Marine. - Komandor Matinsson prosi pana na mostek.

Parker obrzucił Kenta spojrzeniem oznaczającym "Ja tu jeszcze wrócę", po czym opuścił kajutę. Marine, nim zrobił to samo, podejrzliwym wzrokiem zlustrował całe pomieszczenie.

"Jak nic trafię do Guantanamo" - pomyślał James.



Gdy jakiś czas później drzwi otworzyły się ponownie nie stanął w nich komandor Parker. Najpierw pojawiło się śniadanie w towarzystwie pielęgniarza, w ślad za nim zjawił się kolejny gość.

- Jeff Latham - przedstawił się. - Lekarz okrętowy.

- Kent - odrzekł James. - Witam przedstawiciela nauk medycznych.

Nie miał nic przeciwko lekarzom. A nawet gdyby miał, to i tak nic by nie mógł poradzić.

- Nie jestem specjalistą od amnezji - mówił Lantham - ale chociaż zobaczę, czy nie odniósł pan jakichś obrażeń, których wcześniej nie zauważyłem...

Dokładnie obejrzał głowę Jamesa, poświecił latareczką po oczach, zbadał odruchy...

- Poza ogólnymi potłuczeniami nic panu nie dolega - powiedział z lekkim rozczarowaniem. - Aż dziw, jak na takie lądowanie. Z samolotu prawie nic nie zostało - dodał, widząc pytające spojrzenie Jamesa - więc to prawie cud, że żaden z was nie zginął... A tak w ogóle, to w zasadzie może pan wstać.


James za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć jakiegokolwiek samolotu. Poza tym, którym leciał do Waszyngtonu. Ale gdyby tamten się rozbił, to on sam w tej chwili nie leżałby na pokładzie okrętu...
Po wyjściu lekarza wyskoczył z łóżka i nie tracąc czasu na szukanie kapci podszedł do iluminatora.
Na zewnątrz było falujące morze.


Tym razem jego samotność nie trwała długo. Drzwi otworzyły się i do kajuty ponownie wkroczył komandor Parker.

- Panie Kent - powiedział, innym już tonem - proszę powiedzieć, co pan pamięta z wyprawy na Kochi-Tichi. Dostaliśmy depeszę z dowództwa.

James przymknął oczy.

Helikopterem rzucało na wszystkie strony. Wolf i Kate walczyli z tracącą wysokość maszyną. A potem...

- Helikopter - powiedział po chwili. - Strasznie nami rzucało... Potem nic...

Parker westchnął. Zdawał się być bardziej rozczarowany, niż zły.

- Nie było was tyle dni, a żadne nic nie pamięta. - Pokręcił głową. - Niech pan odpoczywa. Jutro przylatuje po was Sikorsky.

- A co z wyspą? - pytanie zatrzymało Parkera w drzwiach.

- Już nie ma problemu. Nasze bomby zmiotły ją w końcu z powierzchni ziemi. A raczej oceanu.

- Szkoda - szepnął James.

- Co pan mówił? - przedstawiciel JAG spojrzał na Jamesa.

- Szkoda - powtórzył ten, nieco głośniej. - Nie zawsze trzeba niszczyć to, czego się nie rozumie.

- Nie ma pan racji - Parker spoważniał. - To, co niebezpieczne, musi zostać zniszczone.

Za komandorem zamknęły się drzwi.
James pokręcił głową. Nieznane nie znaczyło niebezpieczne. Przynajmniej nie zawsze.


- Prezent od armii - zażartował wysoki pielęgniarz, trzymając w rękach drelichowy battle dress bez dystynkcji. - Pewnie dziwnie by się pan czuł, chodząc po pokładzie w tych paskach - spojrzał na niezbyt twarzową szpitalną piżamę Jamesa.

Położył na krześle nowe ubranie.

- Powinno pasować - powiedział. - A tamte szmaty zabiorę - dodał.

Ani jeden, ani drugi nie zauważył, jak z kieszeni zniszczonego skafandra wysunął się i spłynął na ziemię pognieciony kawałek papieru.



- To chyba pana - głos dobiegający zza pleców zatrzymał Jamesa w progu. James chwycił i rozwinął podany mu kawałek papieru. Nieco rozmazany obrazek nic mu nie mówił.
Ale ostatnio miał kłopoty z pamięcią...

- Dziękuję - powiedział, chowając rysunek do kieszeni.

Może kiedyś sobie przypomni.

Gdy skręci w prawo, potem w lewo.
I ruszy prosto, prosto aż do gwiazd...
 
Kerm jest offline