Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-01-2009, 22:31   #34
Gob1in
 
Gob1in's Avatar
 
Reputacja: 1 Gob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputację
Kirk z pewną ulgą przyjął propozycję krótkiego spaceru przed zaokrętowaniem na pokładzie statku powietrznego.

"Zaokrętowanie? - do diaska, czy na tego typu podniebnych konstrukcjach ludzie się okrętują, czy może jakoś inaczej... - Belg był coraz bardziej zdenerwowany tym, co miało nastąpić za chwilę. Jego nerwowość zdradzało nieświadome przygryzanie wąsa, jak zawsze w stresujących sytuacjach.

Chwila rozmowy nie pomogła zbytnio, mimo życzliwego słowa ze strony panny Nadii. Moment wejścia na pokład tej piekielnej machiny zbliżał się nieubłaganie. Gdy pan Cook oddalił się wraz ze swą egzotyczną towarzyszką, Beyers zdołał się wykręcić jeszcze jedną fajeczką. Ledwo odpalił, tak mu się ręce trzęsły.
Swój niemal przeraźliwy niepokój próbował maskować za wciśniętym w kącik ust ustnikiem wygiętej i pozbawionej zdobień fajki oraz kłębami wydmuchiwanego dymu.
- Już wiem, jak czuje się to biedne zwierzę... - mruknął, mając na myśli psa panny Chiary.

Gdy nadszedł pan Cook, Kirk wysilił się na uprzejmy uśmiech. Miał nadzieję, że jego rozmówca nie poczyta jego nerwowości za niechęć lub grubiaństwo.

- Co pan sądzi o Cucumberze, czy jak on tam się naprawdę nazywał? - zapytał, próbując przegnać niedobre myśli - Że też Królewskie Towarzystwo Geograficzne nie przejrzało jego maskarady. Poszukiwany przez prawo morderca w tak zacnym towarzystwie, niesłychane! - pokręcił głową spowitą w wydmuchiwanym właśnie tytoniowym dymie. - Prasa miałaby pożywkę na długie miesiące - dodał.
- Ma pan rację. A może ta cała afera to właśnie prowokacja mająca dostarczyć tematu londyńskim brukowcom. Kto wie? - odparł William.
- Miejmy nadzieję, że pozostali uczestnicy nie szykują już podobnych niespodzianek i dotrwamy do końca wyprawy w komplecie.
- O tak nadzieja…- westchnął William – Wspominałem o tym na kolacji u gubernatora.
- Morderca - Belg ponownie pokręcił głową w niedowierzaniu - strach pomyśleć, co zamierzał - znowu dmuchnął dymem.
- Tego co zmierzał dowiedzielibyśmy się najpewniej z prasy za tydzień. Kiedy go przesłuchają pewnie gazety to podchwycą. Prasa robi się coraz bardziej pomysłowa i bezczelna. – Wiliam podjął ponownie temat brukowców. - Mamy w swoich szeregach jednego dziennikarza – pana Pattera jeśli mnie pamięć nie myli. On jednak nie wygląda mi na łowcę tanich sensacji, aczkolwiek nie rozmawiałem z nim zbyt wiele. Muszę go zagadnąć przy najbliższej okazji i zapytać jak on widzi tę nieprzyjemną sprawę Cucumbera. A może również pan się przyłączy i razem zaprosimy panna Pattera do konwersacji?
- Z pewnością podczas podróży będzie niejedna okazja do pogawędki... - Beyers znowu przypomniał sobie o sterowcu.
- A teraz wracajmy na statek, bo może odlecą bez nas – pan Cook ponaglił Belga gasząc własną fajkę.

Kirk ruszył po chwili za właścicielem cyrku. Rozpaczliwie próbował przedłużyć tę chwilę kontaktu z ziemią, dokładnie opukując fajkę o pień ściętego drzewa, do którego przymocowana była jedna z cum.
Z duszą na ramieniu i sercem w żołądku wszedł po chybotliwym trapie na pokład.
"Myśl o tym, jak o podróży statkiem. Pamiętaj - to tylko statek..." - powtarzał sobie w myślach. Trzeba dodać, że kiepsko mu szło przekonywanie samego siebie.

* * *


Start był dla niego jedynie preludium do coraz gorszego samopoczucia. Nie rozumiał, jak spora część, zdało by się, rozsądnego towarzystwa cieszyła się z szarpania i podrygiwania sterowca. Gdy tylko poderwali się na kilka metrów w górę, musiał odwrócić wzrok od oddalającej się, bezpiecznej ziemi. Był blady i spocony.
Ukradkiem otarł czoło bawełnianą chusteczką i zamknął oczy. Nie pomogło. Jego nazbyt wybujała wyobraźnia robiła swoje i przedstawiała mu jakże widowiskowe sceny z niekontrolowanie pikującym w dół powietrznym wehikułem. Oczywiście na końcu była potężna kraksa.
Obrazy te rozkwitły jeszcze większą wyrazistością, gdy posłyszał na jaką wysokość kapitan tego nieszczęsnego okrętu ma zamiar wzlecieć.

Wtedy nagle, całkiem niespodziewanie, do jego trzydziestoparoletniej głowy lekarza medycyny (co z tego, że wolał leczyć zwierzęta, niż ludzi), przyszedł rozpaczliwy pomysł.
Korzystając z nieuwagi pozostałych członków wyprawy, czy też raczej z tego, że zajęci byli podziwianiem przesuwającej w dole Afryki, skierował się do swojej kabiny. Z jednej z walizek wydobył butelkę z klarownym, kolorem przypominającym herbatę, płynem. Obok butelki w walizce znajdowały się dwie nieduże szklanki z grubym dnem. Nawet na nie nie spojrzał, tylko odkorkował i pociągnął kilka solidnych łyków. Ciecz paliła gardło, ale dalej nie pomagało. Kolejny łyk. I jeszcze jeden.


* * *


Pomogło dopiero, gdy z butelki ubyła ponad połowa zawartości, odsłaniając całkowicie napis "Scotch whisky". Wraz ze zmniejszającą się zawartością płynu we flaszce, w głowie Belga rosło przyjemne w tych okolicznościach otępienie. Był gotowy, by zmierzyć się ze swoim lękiem z dzieciństwa. Prawie. Kolejne dwa przełknięcia i wstał. Przez moment zamroczyło go, jednak po chwili wzrok mu się rozjaśnił.
Przez głowę przemknęło mu natrętne "Co ja do cholery robię?", jednak silna wola podbudowana mocnym alkoholem zdawała się być w stanie poradzić sobie z fobią.
Wziął głęboki oddech i wyszedł z kabiny.
Gdy wchodził do głownego pomieszczenia przywitało go kilka ciekawych spojrzeń, na które odpowiedział delikatnym uśmiechem i skinieniem głowy. Gdyby nie ledwo uchwytna woń leżakującego w dębowych beczkach trunku, byłby jak prawdziwy dżentelmen.
Pozostawało mieć nadzieję, że nie palnie zbyt wiele gaf będąc w tym stanie. Tym bardziej, że w walizce spoczywała siostra bliźniaczka flaszki, z której tak zdrowo popijał, mogąca mu ułatwić podróź, zanim nie przyzwyczai się nieco lub wreszcie wylądują. W razie, gdyby to miało nie wystarczyć, mógł podleczyć się dużą butlą spirytusu, którego zapas do odkażania ran spoczywał w noszącej ślady zużycia czarnej lekarskiej torbie.
Westchnął głęboko i wlepił swoją markotną twarz w okno. Jego rozkojarzone alkoholem oczy nie rejestrowały przewijających się na dole szczegółów, tylko kontemplowały horyzont.
"Kiedy to się skończy?" - myślał.
 
__________________
I used to be an adventurer like you, but then I took an arrow to the knee...

Ostatnio edytowane przez Gob1in : 20-01-2009 o 09:10. Powód: takie tam Kerm'owe rozbawienie ;-)
Gob1in jest offline