Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-01-2009, 09:48   #36
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Jakoś nikt, dziwnym trafem, nie palił się do tego, by spróbować swych sił w polowaniu z powietrza.
Strach przed kompromitacją?
Nawet bardzo dobry strzelec mógł chybić, szczególnie w takich warunkach. Wbrew pozorom lot powietrznego statku nie był równy. Silniejszy powiew wiatru, prądy wstępujące lub zstępujące - tak to przynajmniej tłumaczył profesor - to wszystko powodowało, że od czasu do czasu "Dedalusem" wstrząsało nieco. Oddanie strzału w takim momencie mogło skończyć się pudłem. Co prawda nieco usprawiedliwionym, ale...

Powoli zbliżała się pora kolacji i wyglądało na to, że albo pozostaną przy racjach wyciągniętych z zapasów, co w pełnym zwierzyny kraju byłoby co najmniej dziwne, albo ktoś w końcu się zdecyduje...



Skoro nikt nie miał ochoty kiwnąć palcem, trzeba to było zrobić samemu.
Wiliam wrócił do kabiny i wyciągnął z futerału sztucer.


Ekspres firmy Boss & Co idealnie nadawał się do próby zdobycia kolacji.


William stanął przy relingu i naładował broń, a potem zaczął przyglądać się antylopom. Jedna z nich, sądząc po rogach - młoda sztuka - oddaliła się na moment od reszty stada.


To, że akurat była w ruchu, w niczym nie przeszkodziło strzelcowi. Antylopa padła na ziemię jak rażona piorunem. Reszta stada oddaliła się pospiesznie.

"Mam nadzieję, że będzie dobrze smakować" - pomyślał William. Z tego właśnie powodu wybrał młodą sztukę. Stare zwierzęta, chociaż miały rogi świetnie wyglądające na ścianie, nadawały się raczej na zupę, a nie na pieczeń.



Z zatrzymaniem "Dedalusa" i wylądowaniem nie było problemów.
William ponownie naładował sztucer i zeskoczył na ziemię. Rozejrzał się jeszcze raz na wszystkie strony.
W pobliżu roślinożerców często kręciły się zwierzęta, które nie miały roślin w swoim podstawowym menu. I lepiej by było, gdyby któryś z członków wyprawy nie padł łupem jakieś wygłodniałego lwa. Wszystko od razu byłoby na 'ochronę'.

- Proszę tylko pamiętać, że to Afryka, a nie wycieczka do parku miejskiego - powiedział żartobliwie, zanim kolejny uczestnik wyprawy opuścił pokład "Dedalusa".

Oczywiście wszyscy byli dorośli. Oczywiście wszyscy mieli takie czy inne doświadczenie. Ale i tak trzeba było o tym przypomnieć. Nawet gdyby mieli się na niego poobrażać.

- Żadnych samotnych wędrówek - podkreślił, tym razem poważnie. - I proszę nie oddalać się bez broni.



Słowa Lyncha nie zrobiły na Williamie wrażenia. Pozytywnego.
Prawdę mówiąc powinien był się spodziewać takiej reakcji. Amerykanin zademonstrował tępotę już podczas toastu... Teraz wyszedł jeszcze na jaw brak doświadczenia. Poza tym Lynch najwyraźniej poczuł się urażony tym, że kto inny zrobił coś, o czym on sam nie pomyślał. Kiepsko to rokowało dla przyszłej współpracy.
Pozostawało zatem pracować za dwóch i poprawiać błędy popełniane przez Lyncha.



Samson, jak się okazało, dysponował rozlicznymi umiejętnościami. Bez problemów i prawie bez pomocy zdołał sprawić prawie stukilogramową sztukę i równie sprawnie, przy czynnym współudziale profesora, przygotował wspaniałą pieczeń.
Dziczyzna popijana świetnym Schioppettino z Friuli, wygrzebanym przez Salvatore'a z zakamarków spiżarni, rozmowy, opowieści - to wszystko sprawiło, że kolacja przeciągnęła się do późnych godzin nocnych.


Noc postanowiono spędzić na pokładzie "Dedalusa". Tam było zarówno wygodniej, jak i bezpieczniej. Mimo tego William pomyślał o swojej roli w tej ekspedycji.
Bujając w przestworzach na wysokości stu stóp nad ziemią byli bezpieczni od większości niebezpieczeństw. Pozostawało tylko dowiedzieć się, czy czasem profesor nie życzy sobie wacht na pokładzie.

William sprawdził jeszcze, czy ognisko jest do końca wygaszone, a potem, jako ostatni, wszedł na pokład "Dedalusa".

*****

Co w czasie lotu powinien robić człowiek odpowiedzialny za ochronę?
Miał chodzić od jednej osoby do drugiej i przypominać, by nie wychylały się za burtę? By nie rzucali resztek jedzenia zwierzętom? Nie wyrzucali niedopałków?
A może powinien wypatrywać zbliżających się wrogów?
Flotylli innych sterowców, chcących im przeszkodzić w osiągnięciu celu?
Orłów, sępów, a może innego paskudztwa, które zamierza zaatakować i zniszczyć wielkiego powietrznego konkurenta?
Miał siedzieć i czyścić strzelby? Osiemnaście godzin?
W tym momencie był bezrobotny.

Skierował swe kroki w stronę sterówki.

- Witam, profesorze. - Rozejrzał się, by się upewnić, czy czasem nie przeszkadza. Samson zajmował się maszynerią i wyglądało na to, że Salvadore w tym momencie nie ma nic ważnego na głowie. - Czy mógłby pan poświęcić mi trochę czasu i wyjaśnić niektóre aspekty związane z działaniem pańskiego statku powietrznego?

Profesor rozpromienił się niczym matka, mogąca pochwalić się swoją pociechą.

- Oczywiście... Z przyjemnością. - Chwycił Williama za ramię, jakby się bał, że przyszły słuchacz może się rozmyślić i uciec. - Może zaczniemy od tego... - Wskazał wielki schemat, zajmujący znaczną część ściany.


- W tej chwili znajdujemy się tutaj. - Salvadore wykorzystał długi śrubokręt w charakterze wskaźnika.

- Jak już wspomniałem, cały szkielet zbudowany jest z wikliny, która wcześniej została poddana kąpielom w preparatach bio- i ognioodpornych. Z tego też powodu nie musimy się obawiać, że pan Lynch zaprószy ogień paląc te swoje papierosy, albo że zabłąkane termity skonsumują nam wszystkie pomieszczenia.
- Mimo tego, jak pan zapewne zauważył, sir Williamie, w kabinach używamy nietypowego oświetlenia. To taka moja własna modyfikacja wynalazku pana Henry'ego Goebela. Dzięki temu nie musimy się obawiać, że podmuch wiatru zgasi nam lampę...


- Zewnętrzna powłoka zbudowana jest z liońskiego jedwabiu, pokrytego specjalną mieszanką gutaperki z kutyną. Nie dość, że nie przepuszcza powietrza, to jest odporna na wysokie temperatury. Poza tym cały sterowiec podzielony jest na odrębne komory. W razie jakiejkolwiek awarii nie stracimy całego gazu i zdołamy bezpiecznie wylądować.

- "Ikarus", chciałem powiedzieć "Dedalus" - Salvatore poprawił się błyskawicznie - może unieść ponad dwie tony ładunku. Nie jest to być może dużo, ale normalnie potrzebowalibyśmy kilkudziesięciu tragarzy.

"Których trzeba by karmić, pilnować i poganiać, a oni i tak szliby jak żółwie."
Wiliam skinął głową na znak, że dostrzega korzyści.

- Mamy dwa silniki główne - profesor wskazał odpowiednie miejsca na schemacie - i dwa pomocnicze. Są to elektromagnetyczne silniki pchające. Dzięki silnikom głównym możemy osiągnąć, jak wczoraj wspomniał Samson, prędkość trzydzieści kilometrów na godzinę. Pomocnicze służą głównie do zmiany kierunku lotu.

- Prawy pracuje z większą mocą, skręcamy w lewo? - William bardziej stwierdził niż spytał.

- Zgadza się - Salvatore skinął głową. - Oczywiście w krytycznej sytuacji możemy użyć do tego silników głównych. Możemy nawet hamować, ale mam nadzieję, że do czegoś takiego nie dojdzie...

Obok schematu wisiał pokaźnych rozmiarów barometr. Pod nim, w drewnianej skrzynce, umieszczono chronometr zawieszony w łożu Cardana.

- W tamtej szafce mamy sekstant - wskazał profesor. - Potrafimy z Samsonem posługiwać się nim prawie tak dobrze, jak oficerowie marynarki. Wojennej - dodał.

Co stanowiło istotną różnicę. Niektórzy oficerowie marynarki handlowej w ogóle nie powinni tracić brzegu z oczu.

- Teraz zapraszam na sam przód.

Podeszli do pulpitu pełnego wskaźników, kolorowych przycisków i przesuwanych gałek. Samson, stojący dotychczas przy pulpicie, odsunął się nieco na bok. William uważał, by czegoś przypadkiem nie dotknąć, nacisnąć, przesunąć...

Przez duże okno, osłonięte z zewnątrz siatką, widać było wspaniały krajobraz.

- Szkoda, że nie można czegoś takiego zamontować w każdej kabinie - uśmiechnął się William. - Widok jest olśniewający.

- Przydałby się pokład spacerowy, jak na luksusowych statkach pasażerskich - z uśmiechem odpowiedział profesor. - Ale o tym nie pomyślałem.

Było jasne, że bez względu na wszystkie estetyczne doznania budowa czegoś takiego byłaby przejawem całkiem niepotrzebnej ekstrawagancji.

- Tu mamy kompas główny - objaśniał profesor. - Dwa kolejne znajdują się w kabinach Samsona i mojej, jeden w maszynowni i jeden w salonie. W każdej zatem chwili można sprawdzić, czy lecimy w odpowiednim kierunku.

- Ten z kolei przyrząd informuje nas, na jakiej wysokości nad ziemią jesteśmy. Tamten - profesor wskazał na coś przypominającego długą, wbudowaną w ścianę, poziomicę - pokazuje, czy nie przechylamy się za bardzo na dziób, lub rufę. Prawdę mówiąc zadziała dopiero wówczas, jak będziemy mieć awarię i z jednej z komór ucieknie powietrze.

- Te dwa przyciski powodują włączenie zewnętrznych reflektorów. Gdybyśmy czasem musieli lądować w nocy, będzie jak znalazł. - Mimo spokoju malującego się na twarzy profesora łatwo było się domyślić, że bynajmniej nie marzy on o sprawdzeniu tego w praktyce. I trudno mu się było dziwić.

- Tu mamy dźwignie - włączył się Samson - które służą do zmiany prędkości naszego statku. Są ze sobą połączone, by oba silniki pracowały zawsze z taką samą mocą, ale w razie konieczności można tę blokadę usunąć.

O jaką konieczność chodziło nie trzeba było po raz drugi tłumaczyć.

- Te manetki są do uruchamiania silników pomocniczych. - Samson wskazał dwie zakończone niebieskimi gałkami dźwigienki. - Jeśli przyjdzie do zmiany kierunku lotu wystarczy popchnąć odpowiednią.

- Ale tu trzeba dużo cierpliwości i wyczucia. Taki wielki statek jak nasz nie bardzo lubi schodzić z raz obranego kursu - profesor uzupełnił wypowiedź swego asystenta.

- To - Samson delikatnie postukał w czerwoną rękojeść stanowiącą zakończenie największej w całym pomieszczeniu dźwignię - jest nasz ster wysokości. Starty i lądowania są najtrudniejsze.

W to William nie wątpił. O ile zmiana wysokości odbywała bardzo płynnie, o tyle podczas startu i lądowania miały miejsce pewne zakłócenia płynności...

- W tej chwili wygląda to na bardzo prostą i niemęczącą pracę. Niczym sterowanie jachtem gdy wieje leciutki zefirek - uśmiechnął się William.

- Zgadza się - z podobnym uśmiechem odpowiedział Salvatore. - Lekkie, łatwe i przyjemne. Jeśli pan zechce, sir Williamie, może pan spróbować po obiedzie. A my popatrzymy, jak kto inny się męczy.

- Z przyjemnością - odparł William. - Znajdę się dzięki temu na pierwszych stronach złotej księgi awiatorów - zażartował.

*****

- Ta szeroka rzeka pod nami to Zanzibar - słowa profesora Salvatore'a spowodowały, że większość uczestników wyprawy porzuciła swoje zajęcia by spojrzeć na miejsce, gdzie po raz ostatni widziano Livingstona. A dokładniej - skąd dotarły ostatnie wieści o zaginionym podróżniku.

Cóż. Jak się można było domyślić, nie został tu żaden ślad po tym zdarzeniu.
Może ktoś, kiedyś, umieści w tym miejscu tablicę, ku czci wielkiego podróżnika.
Ktoś inny doprowadzi linię kolejową.
A jeszcze ktoś inny umieści to miejsce w przewodnikach Murraya lub Baedekera i turyści z Europy zaczną się zjeżdżać tłumami.

"Zaczynamy podróż w nieznane"
- William uśmiechnął się lekko. - "A wielkie jezioro, jeśli rzecz jasna istnieje, trudno przegapić..."

*****

Pierwszą wskazówką, że naprawdę wkroczyli na tereny, o których niewiele wiedziano, był okrzyk Lyncha.
Tajemniczy płaskowyż, na którym, być może, nie stanęła wcześniej noga białego człowieka.
Ekscytujące odkrycie.
Nic więc dziwnego, że zarówno sir Robert, jak i profesor Salvatore zdecydowali się ruszyć w tamtą stronę.

Wykonanie skrętu nie sprawiło Samsonowi żadnego trudu. Wystarczyło popchnąć trochę prawą manetkę i po chwili wrócić do poprzedniego położenia.
"Dedalus" wykonał majestatyczny zwrot i ruszył w stronę płaskowyżu.
Cóż więc wywołało niepokój Samsona?
William z zainteresowaniem obserwował poczynania asystenta profesora. Trudno więc było przegapić fakt, że ten skupił swą uwagę na barometrze.
Spadającym.

Początkowe obawy szybko przerodziły się w pewność - czarna ściana kierujących się w stronę "Dedalusa" chmur dobitnie świadczyła o tym, że przyszłość wyprawy nie rysuje się w jasnych barwach.

- Niech państwo zgromadzą się w jednym pomieszczeniu, gotowi do drogi, czy szybkiego opuszczenia statku. - Słowa profesora zostały prawie zagłuszone przez wyjący wicher.

O tym, że lądowanie może być trudne, wiedzieli wszyscy, nawet ci, do których ostatnie zdanie Salvatore'a nie dotarło.

- Pomóc w czymś? - spytał William. Musiał mówić wprost do ucha profesora, by ten usłyszał. Po kolejnym wstrząsie obaj nie znaleźli się na podłodze tylko dzięki temu, że mocno trzymali się ściany.

Zagadnięty pokręcił tylko głową. Najwyraźniej uznał, że nie warto zdzierać gardła.

*****

Szykowanie się do ewentualnego rozbicia w targanej wstrząsami kabinie nie należało do rzeczy łatwych. Dość trudno było równocześnie trzymać się czegoś by nie upaść i równocześnie chować coś do plecaka.

"Przydałyby się dwie dodatkowe ręce" - pomyślał. - "Albo i ogon..."

Zastanawiał się przez moment, jak czują się inni, skoro jemu nieraz żołądek podchodził pod gardło. I bez takich wstrząsów Kirk Beyers miał niewyraźną minę.
A Chiara? Jak da sobie radę z Voltą?

Szafka otworzyła się niespodziewanie, wysypując na podłogę większość zawartości i usuwając z głowy myśli o innych członkach wyprawy.

William zawinął w koce rzeczy, którym upadek mógłby zaszkodzić. Broń palna, zegarek, kompas, luneta...

W plecaku znalazły się wreszcie najpotrzebniejsze rzeczy. Ignorując zalecenie profesora William wyszedł na korytarz.
Może trzeba będzie komuś pomóc...
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 28-01-2009 o 08:46.
Kerm jest offline