| Słońce zachodziło za horyzont, oświetlając klif czerwonawym blaskiem. Cienie jakie rzucały postaci stojące na skraju wspomnianego klifu wydawały się nienaturalnie duże. Panowała atmosfera przygnębienia, przerywana jedynie pochrupywaniem nachos przez Bartłomieja i skrzeczeniem głodnych mew komentujących wyniki Juventusu w nadchodzącej Lidze Mistrzów.
- K[urde] - rzekł Bartłomiej, stojąc nad mogiłą Cygana Skorpiona, pierwszego Rapera IV Rp. Bo Cygan, naprawdę zdechł w konfrontacji ze swoim ziomkiem, to nie był wkręt przewidziany na zwiększenie popularności tej sesji. - Co mogę dodać. Nawet go śmierdziela nie znałem.
Ktoś nieopatrznie wymyślił, że to Bartłomiej powinien być mistrzem ceremonii.
- No Bartłomiej, powiedziałbyś chociaż raz zdanie bez bluźnierstwa - zbulwersował się Filonek - TO pogrzeb jest do ch[leba] pana. Wysil się drechu!
- Lepiej k[urde] drechem niż emo!
- A kto niby tu jest emo?!
- A kto słucha po nocy Tokio Hotel i tnie żyletami po płetwach?!
- "Jak mi smutno, że nie możemy znaleźć Sagali dla mojej księżnej, chyba pójdę się pociąć" - Kotecek sparodiował okrutnie swojego wodza.
- Ty się zamknij pedale!
- KONAN MÓC JUŻ TAŃCZYĆ?
- Nie Konan jeszcze nie, powiem Ci kiedy możesz - Leonidas podpierał się o kulach i miał zabandażowany łeb. Spartańska siła, spartańską siłą, ale w starciu z Cyganem cała Hellada padłaby na kolana.
- To niepowetowana strata dla narodu polskiego - Lechu rzucił swoją czapkę elektryka na mogiłę Lecha Rocha - Powiem wam w skrócie, że ja też podstawówki żem nie skończył. I że też żem chciał zostać raperem jak byłem młodom siksom.
- Dobrze, że ci się nie udało Lechu - mruknął Filonek.
- Dobra k[urdebele] odgrywamy marsz żałobny i spier[niczamy] za[pitolić] Elektronika! Konan możesz tańczyć! - krzyknął Bartłomij i począł pląsać niczym polna rusałka w rytmach marszu żałobnego imć Szopęna, puszczonego z Ipoda Filonka.
Filonek już otwierał dziób, coby skrytykować wystąpienie Bartłomieja i zapytać się jakim cudem drech wszedł w posiadanie jego Ipoda, gdy nagle usłyszał łoskot nad swoją głową. To cichy czarny helikopter lądował na polanie nieopodal roztańczonego barbarzyńcy.
- O żesz w dupem - skomentował widoki Kotecek.
- Ty byś za dobrze miał - skarcił go Filonek.
Ze środka helikoptera wytaszczyło się dwóch barczystych krawaciarzy.
- K[urna]. Borówki. - powiedział Bartłomiej.
- A ty skąd wiesz?
- Nie pytaj, ta rana jeszcze się nie zagoiła - Bartłomiej pomasował się po główce i położył łapę na włochatej klacie.
Dwóch krawaciarzy podeszło i stanęło przed Lechem.
- Panie prezydencie, mamy pana eskortować do Warszawy.
- Co? Ja jestem w misji tajnej. Ja nie mogem se tak z kwiatka na kwiatek.
- Został pan właśnie mianowany dożywotnim prezydentem RP. Odbyło się w tej sprawie referendum ogólnonarodowe. Zdobył 80% głosów.
- Ludzie stwierdzili, że i tak będzie ch[walebnie], ale chociaż śmiesznie - dodała druga "borówka".
Lech wciągnął brzuch i wyprostował się godnie.
- No panowie - odwrócił się do Filonka i spółki - Służba ojczyźnie wzywa. Bóg, honor, ojczyzna. Zapraszam do swojego mieszkania w Gdańsku, Danusia coś upichci jak przyjedzieta. Bąwłajaż! - to mówiąc, eskortowany przez borówki, wsiadł do helikoptera i odleciał.
- Nosz k[urde], straciliśmy obydwu Lechów - Bartłomiej załamał rączki - Z kogo teraz będziemy łacha drzeć?!
- Masz zawsze mnie, kochanie - Kotecek uwiesił mu się nonszalancko na szyi i zasypał go pocałunkami.
Przestrzeń kosmiczna.
Głucho, cimno i zimno. Jak to w kosmosie.
Szlak drogi mlecznej, z ciężkim pizgnieciem, przeciął niecodzienny kształt.
Piramida egipska z czasów trzeciej dynastii Ming, osiągnęła właśnie 1,5 macha i powoli rozkręcała się do dwóch.
- Mój panie, zbliżamy się do Układu Słonecznego - służka w kiecce zakonnej zgięła kark przed swoim panem i władcą.
Władca spojrzał na nią, jak na nędznego robala.
- Dobrze - rzekł był - Mój brat przyzywa mnie telepatyczną więzią. Muszę zniszczyć jego wrogów, a wtedy hegemonia elektronika będzie sięgała od Układu Andromedy aż po Nibiru!
Jezus, wraz Klexem, szli szurając przez pustynie.
- Wody... wody... - jęczał Jezus
- Wódy... Wódy... - jęczał Klex.
Co kraj to obyczaj.
W tym też momencie, ich oczom ukazał się niecodzienny widok. Grupka brudnych arabów, tarzała się w piachu przy muzyce z bum-boxa z lat osiemdziesiątych. Po chwili nie wiadomo skąd i po co, wyłoniła się zaczarowana żniwiarka i przejechała im po łbach.
- Spie[przać] beduini! Melanż zbieramy! Co za hołota, gorsi od Fremenów, brudasów, ku[chty] je[chane] - mruknął kierowca.
- Ku[rde], je[chane] fatamorgany... - mruknął Klex - Są coraz gorsze...
- Nie gadaj, Kungu-Fu Panda, udająca T-1000 i goniąca nas bambusowym rowerkiem była gorsza...
- Ale tylko tyci, tyci - odpowiedział Klex - No i wódkę przyniosła.
Kierowca kombajnu wyszedł tymczasem na zewnątrz. Klęknął i nabrał w łapy piachu, przystawił go sobie do mordy i głęboko się zaciągnął.
- Achhhh, what a beautiful glow... - powiedział krystalicznie czystym elfickim.
- W sumie masz rację - Jezus przystanął aż z wrażenie i wytrząsnął piach ze swoich japonek- To jest zdecydowanie najbardziej popier[dzielona] fatamorgana dzisiaj.
Pokonali może ze dwie wydmy, kiedy zaczynało zmierzchać. Przed sobą zobaczyli ognisko.
- Ognisko! - krzyknął Klex.
- A co, zimno Ci?
- Zaraz Ci, ku[chta] będzie zimno, jak się zmrok zrobi!
Zbliżyli się w kierunku ogniska.
- Cholera, ktoś tam jest...
Rzeczywiście, przy ognisku siedziała grupa beduinów. Jak sama nazwa wskazuje byli brudni i śmierdzący. Nad ogniskiem przymocowane były dwa potężne rożna, wbite w tyłki kogoś, kto jak żywo przypominał rycerza, w mocarnej czarnej zbroi, i drugiego jegomościa, w czarnych łachach. Między nimi stal wielki kocioł, do którego jeden z beduinów kroił marchewki i wrzucał cebulki.
- Stójcie! Nie wiecie co czynicie! Gniewu Rasganu zaznacie jak nas nie wypuścicie! Jam jest Avalanche, paladyn Siedmiu Wzgórz, pogromca Ritha! - krzyknął rycerz, dławiąc się jabłuszkiem, które mu beduini wepchnęli do pyska.
- Resurgere sphaera ignis! - krzyknął drugi jegomość, z malowniczo wbitym w dupsko rożnem.
Wyczarowana kula ognia, spadła mu na plecy, ku uciesze zgromadzonej gawiedzi.
- Nekromanta z przypieczoną skórką, dobry nekromanta, Ali lubić takiego nekromantę! - rzekł był najbardziej obleśny z beduinów i paskudnie oblizał brwi.
- Puśście mnie! Jestem Vriess! Ludzie z Akademii będą wiedzieli co się tutaj wydarzyło! Zamienią was w ghuli i krogulców!
Jezus patrzył na to z opadniętą szczęką. Klex stanął za nim i położył mu dłoń na ramieniu. Wokół ogniska na bambusowym rowerku jeździła majestatycznie Kung-Fu Panda.
- I co, pomagamy im? - zapytał w końcu Jezus.
- E, to tylko fatamorgana...
- Wyglądają na w porządku ludzi...
- Ale są z pedalskiej sesji.
Potężna piramida zawisła pod osłoną nocy nad Manhattanem. Amerykanie wystrzelili już wszystko co mieli w akcie rozpaczy, a rezolutni Chińczycy, kiedy się tylko o tym dowiedzieli, zrobili desant w Kaliforni. Ruskie za to były już na Alasce i w połowie drogi do Vancouver.
Piramida majestatycznie krążyła wokół własnej osi, nad Statuą.
Nagle, nad jej szczytem pojawił się hologram, wyjątkowo zapyziałej, zakazanej wąsatej gęby.
- Mieszkańcy Ziemi - rzekła zapyziała gęba - Nadszedł ten dzień, którego się zawsze baliście. Jam jest Vlad z Nibiru. Przynoszę Wam, wraz z Matką Teresą z Układu Węża wieści od Kasjopejan. Niosę wam śmierć i pożogę... Jam jest czwarty jeździec apokalipsy... Trzech zaj[echaliście], czwartego nie zdążyliście!
W tym samym momencie, Filonek i reszta słuchali w przydrożnej karczmie radia.
- "Jam jest czwarty jeździec apokalipsy... Trzech zaj[echaliście], czwartego nie zdążyliście!" - usłyszeli z radia uwodzicielski głos czwartego jeźdźca.
- Ożesz kur[de], ale dalibyśmy du[cha]!
- No przecież skur[czybyk] na Muminku miał przyjechać! - krzyknął Bartłomiej i walnął pięścią w stół - Przeż po to temu pedałowi nogi ucięliśmy!
- Nie słyszeliście panowie? - menel z czerwonym nosem wychylił się z ciemności w ich kierunku - Ta piramida "Muminek" się nazywa...
- I cały misterny plan ch[uk] strzelił. A Muminkowi niepotrzebnie nogi ucięliśmy.
- I tak był pedałem! Niech się nie mnożą!
- Wzywam was Ziemianie, abyście wydali mi swoich obrońców: Filonka Żółwia, Bartłomieja Chomika, Pedała Kotecka... Jeżeli tego nie uczynicie, podzielicie los Manhattanu!
Podczas przemówienia Vlada, Matka Teresa rozstawiła kejbordy i ustawiła głośniki, podkręcając wzmacniacze na maksa.
- Poznajcie niszczycielską moc dźwięku! ELEKTRO-DŹWIĘKU!
[media]http://youtube.com/watch?v=xHybNQmVoTI[/media]
Manhattan, a raczej to co z niego zostało, stało w płomieniach. Resztki Statuy Wolności runęły do morza. Vlad, stał na szczycie piramidy, a jego śmiech niósł się echem po ruinach płonącego miasta...
__________________ Jednogłośną decyzją prof. biskupa Fiodora Aleksandrowicza Jelcyna, dyrektora Instytutu Badań Nad Czarami i Magią w Sankt Petersburgu nie stwierdzono w naszych sesjach błędów logicznych. "Dwóch pancernych i Kotecek" |