Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-01-2009, 21:44   #55
MigdaelETher
 
MigdaelETher's Avatar
 
Reputacja: 1 MigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwu
Mahomet spojrzał na swego pana. Z jego oczu można było wyczytać absolutne zrozumienie dla rozterek targających duszę i umysł młodego Karima. W ich ciemnej toni zawarta była cała wierność i lojalność tego świata.

- Nie panie Karimie, ja również nie widziałem. - odpowiedział ciężki, zachrypnięty głos o obcym akcencie - Życzy pan sobie najpierw odwiedzić sir Watta czy może panią Cuningam?

Młody mag zadumał się na chwilę. Rozsądek podpowiadał mu, że sir Watt będzie w całej sprawie najlepiej poinformowany, w końcu był jednym z najgorętszych zwolenników hrabiego Foxa. Karim w tej chwili żałował trochę, że nie śledził baczniej ostatnich wydążeń w Fundacji. Nigdy też nie przepadł za balami, przyjęciami czy proszonymi kolacjami, więc jego znajomość lokalnych plotek i towarzyskich nowinek nie była imponująca. Młodzieniec westchnął i z ciężkim sercem stwierdził, że będzie zmuszony nadrobić te braki, oczywiście wszystko dla dobra Tradycji i w imię wyższych celów.

- Zawieź mnie proszę najpierw do Sir Augusta, Mahomecie. - po chwili namysłu zadecydował Karim.

Powóz powoli toczył się, turkocząc po wyboistym, londyńskim bruku, z oddali dobiegało nawoływanie małego, obdartego gazeciarza. Jednak żaden z tych odgłosów nie docierał do pogrążonego w zadumie Eutanatosa. Karim był teraz sokołem, szybował po bezkresnym, błękitnym niebie, mając pod sobą tylko szczerozłoty piasek i majaczącą gdzieś w oddali lśniąca taflę wody.

- Jesteśmy... proszę pana... proszę pana jesteśmy na miejscu. - dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie słów służącego.

Wejścia do apartamentów Watta strzegł wielki, misternie rzeźbiony posag Śiwy, który Sir August przywiózł z jednej ze swoich wypraw na bliski wschód, zainspirowanych poglądami głoszonymi przez hrabiego Foxa.




Kiedy wszedł do pokoju w nozdrza uderzył go ciężki zapach piżma i kadzidła. Jaskrawa czerwień dywanu, kontrastowała z ciemnym, hebanowym drewnem z którego wykonano większość mebli znajdujących się w gabinecie pana domu. Na szezlongu pod oknem odziany w czarny Achkan siedział podstarzały jegomość wertując grube, oprawione w skórę tomiszcze. Karim z niesmakiem skonstatował, że kruczoczarne włosy Watta nie były dziełem matki natury tylko balwierza.





- A witam cię mój młody przyjacielu. Z pewnością pofatygowałeś się, żeby zdać mi relacje z rozmowy, z hrabią Berkeley - mężczyzna odłożył na bok opasły wolumin, splótł ręce na padołu i wbił spojrzenie wąskich, ciemnych oczu w Karima.

Uwadze młodzieńca nie umknął protekcjonalny ton z jakim zwrócił się do niego starszy mag. Widząc, że gość nie kwapi się by odpowiedzieć, Sir August jakby nagle przypomniał sobie o dobrych manierach i zapraszającym gestem wskazał krzesło stojące koło szezlonga. Na jego chudej szyi zakołysał się srebrny medalion, przedstawiający, jakąś dziwaczną mistyczną istotę, kobietę z głową żurawia.

- Gdzie moje maniery usiądź, proszę. - mężczyzna wykrzywił twarz w grymasie, który zapewne miał być uśmiechem - A może przybywasz do mnie w innej sprawie młody przyjacielu?


***


Stara Mode nie zdążyła jeszcze odejść od drzwi, kiedy donośne kołatanie obwieściło przybycie kolejnego gościa. Ochmistrzyni wygładziła wyimaginowaną zmarszczkę na śnieżnobiałym, idealnie wykrochmalonym fartuchu i ruszyła z powrotem do drzwi wejściowych. Za którymi, jak się okazało, stał wysoki i chudy jak tyczka, piegowaty rudzielce.

- Witam prze pani, mam wiadomość dla pani hrabiny Fox od mecenasa Rozepora? - wymamrotał przestępując z nogi na nogę.

- Tak? Proszę mi ją oddać. Przekaż ją pani. - Mod wyciągnęła rękę, po niewielką białą kopertę, którą chłopak miętosił w dłoniach.

- Ale ja miałem oddać list pani hrabinie do rąk własnych. - przez chwilę młodzieniec próbował oponować, widząc jednak stanowczy wyraz na twarzy staruszki i czując jakiś wewnętrzny przymus, podał jej w końcu kopertę.

- Dziękuję młodzieńcze, a teraz żegnam. - kobieta zatrzasnęła rudzielcowi drzwi przed piegowatym nosem, nie czekając nawet na słowa pożegnania.

Mod wbiła wzrok w przesyłkę. Więc jednak, stało się. Nawet w najczarniejszych wizjach nikt z członków Tradycji nie przypuszczał, że stracą węzeł i Fundację, przez chore widzimisię Henriego!

Stukanie do drzwi wyrwało Evelyn z płytkiej, niespokojnej drzemki. Kobieta usiadła na łóżku, przetarła zaczerwienione, podpuchnięte oczy. Poprawiła włosy.

- Proszę - jej własny głos wydawał jej się odległy i obcy.

Do jasnej, przestronnej sypialni swojej pani wmaszerowała Moud, usta miała zaciśnięte w wąską kreskę co bynajmniej nie dodawało jej uroku. Przestronny pokój, odnowiono, pomalowano w przyjemne, ciepłe kolory i wstawiono nowe, wykonane na specjalne zamówienie meble. Hrabia Fox chciał aby na niczym nie zbywało jego młodej małżonce.




- Wiadomość do pani, od mecenasa Rozepora. - powiedziała chłodno ochmistrzyni i wręczyła Evelyn niewielką, biała kopertę.

Młoda wdowa otworzyła ją. Przez chwilę szarpała się ze starannie złożonym arkusikiem. W końcu wyciągnęła go, rozłożyła i zaczęła czytać.

Droga Hrabino

Uprzejmie informuję, że jutro o godzinie dwunastej w mojej kancelarii odbędzie się oficjalne odczytanie testamentu Pani świętej pamięci małżonka, a mojego klienta Hrabiego Henriego Foxa.

Z wyrazami szacunku mecenas Rozepour.



***



Atmosfera w niedużym pokoiku z trofeami, pieczołowicie gromadzonymi na przestrzeni lat przez doktora McAlpina stała się bardziej przyjemna i swojska. Wszystko za sprawą szklaneczki absyntu i wspomnień z burzliwej przeszłości która łączyła obu gentlemanów. Nagle wpatrzony, rozmarzonym wzrokiem w taflę wielkiego, kryształowego zwierciadła, Brendan przetarł oczy ze zdziwienia. Gładka do tej pory powierzchnia zaczęła delikatnie falować. Szkot miał wrażenie, że coś, lub ktoś próbuje przebić szklaną zaporę i wyrwać się na zewnątrz. Kryształowa tafla naprężyła się... Zadrgała... Uwypukliła. By po chwili przybrać kształt przerażającej, zwierzęcej mordy.




Nie powinienem był czytać tych nowych, dziwacznych książek Lewisa Carrolla - przemknęło przez myśl McAlpina - Stare dewotki jednak mają racje, taka literatura źle wpływa na psychikę.

Zanim ta samokrytyczna myśl przebrzmiała w umyśle doktora, lustro eksplodowało tysiącem drobnych, migotliwych odłamków by chwile później implodować i na powrót zastygnąć nieruchomo w złotych ramach. Młody pan Aspen w pierwszym odruchu obronnym spróbował zrobić unik. Biedak zapomniał na chwile o swym kalectwie, wylądował na dywanie, przynajmniej częściowo osłonięty swoim fotelem na kółkach. Na środku pokoju wylądowała dysząca i ciężko sapiąca góra mięśni i futra. Przerażająca istota zaczęła wyginać się, jakby dosięgnął ją atak padaczki. Drgające konwulsyjnie, zbrojne w ostre szpony łapska zaczęły zmieniać się w ludzkie dłonie, a ogon wtapiał się między dwa napięte, sprężyste, męskie pośladki. Pod skórą szerokiej, nie owłosionej już piersi wciąż drygały i pulsowały sploty mięśni i żył. Mężczyzna, ponieważ owa istota okazałą się mężczyzną, jego naga sylwetka nie pozostawiała co do tego najmniejszych wątpliwości, jakby nigdy nic przywitał zastygłych w dość dziwacznych pozach mężczyzn. W pokoju rozległ sie dźwięczy, wibrujący odgłos, kiedy wypuszczona z ręki doktora McAlpina szklanka uderzył o dębowy parkiet.

W tym samym czasie, w pokoju obok wątła Lukrecja zmagała się ze sznurowaniem gorsetu przyjaciółki, próbując naświetlić zrozpaczonej matce zdarzenia ostatnich dni.

- Moja droga, tak mi przykro. Wiesz dobrze, że dla mnie Violet była jak córka, dziecko którego sama nigdy nie będę mieć. - sapnęła dziewczynka próbując zawiązać niesforne, naprężone do granic możliwości tasiemki gorsetu - Miałam przerażający sen, wizje, widziałam w nim jak ktoś, zabija naszą małą ptaszynę. Kiedy się obudziłam wiedziałam, że stało się coś okropnego. Zaraz następnego ranka, razem z doktorem McAlpinem, którego miałaś okazję już poznać i pewnym moim uczniem, udaliśmy się do mieszkania Viotet.

W pokoju zapanował cisza, Lukrecja nie miała ani sił, ani serca wyjawić zrozpaczonej przyjaciółce, makabrycznych szczegółów mordu dokonanego na jej córce. Nagle do uszu pogrążonych w smutku i zadumie kobiet dobiegł przeraźliwy rumor z sąsiedniego pokoju. Pełne najgorszych obaw zerwały się z sofy i ruszyły korytarzem do poniszczenia z którego jak sądziły dochodziły te dziwaczne odgłosy. Jakie było ich zdziwienie kiedy otworzywszy drzwi zobaczyły... Nagiego mężczyznę stojącego pośrodku pokoju, u stóp którego leżał Clarence, przypominający teraz żółwia, ze skorupą z solidnego drewnianego fotela na kółkach. Na wszytko zza biurka, półprzytomnym wzrokiem patrzył rudobrody doktor.


***


Rey czuł pulsowanie w skroniach, świszczący, przyśpieszony oddech rozrywał płuca. Czekał. Czekał na kolejnego przeciwnika. Ci jednak widząc powalonego rudzielca chwilowo stracili chęć do bitki. Młodzieniec cofnął się o krok. Ciche plasknięcie uświadomiło mu, że wdepnął w kałużę, którą przed chwila zrobił pod murem jeden ze współwięźniów. Mężczyzna skrzywił się z odrazą. Rudy charcząc i wypluwając na betonową podłogę zęby i skrzepy krwi gramolił się powoli.

- Zapłacisz mi za to...ty wynaturzony skurwysynu! - wychrypiał.

Pozostali otrząsnęli się z chwilowego szoku i powoli niczym stado, żądnych krwi wilków zaczęli okrążać Scotta. Nagle Rey stracił równowagę, jak długi prasnął na zimna mokrą posadzkę. Ktoś podciął mu nogi... ale jak to możliwe... mężczyzna z przerażeniem stwierdził, że czuje czyjś, stalowy uścisk na swoich kostkach! Otaczający go obwiesie nagle odskoczyli na boki jakby był trędowaty.

- Co to...Kurwa mać!!! - wrzasnął jeden z bandziorów.

Od pasa w górę Rey tkwił jeszcze w celi, natomiast nogami zdawało mu się, że młócił wodę. Kopnął na odlew, trafił w coś. Zaowocowało to tylko wściekłym szarpnięciem i po chwili po Reymondzie nie było już śladu. Przerażeni więźniowie tkwili pod ścianami jeszcze długie minuty zanim któryś, bardziej odważny pomacał butem żółtawą kałuże w której zniknął mężczyzna.

Albreht wciągnął swoją szamoczącą się ofiarę pod wodę. Mężczyźni mocowali się chwile. Jeden celny cios jaki Moroui wyprowadził w żołądek, pozbawił Scotta resztek powietrza. Mężczyzna znieruchomiał.

Eteryta obudził się, cały obolały. W koło pachniało stęchlizna i wilgocią. Mężczyzna rozejrzał się dookoła.



Znajdował się w jakiejś opuszczonej, zrujnowanej kamienicy. Wielkie okna, straszyły jak puste oczodoły powbijanymi, brudnymi szybami. Stare drzwi skrzypiały niemiłosiernie, kołysząc się na jednym zawiasie, a ze ścian, niczym skóra z rozkładającego się trupa, całymi płatami odłaziła farba. Rey przetoczył się na bok i zwymiotował brudną wodę, której opił się w trakcie szarpaniny. Kiedy uniósł głowę, stał nad nim wysoki, postawny mężczyzna, o długich kruczoczarnych włosach, zajęty jak by nigdy nic poprawianiem eleganckiej białej koszuli.
 
__________________
Zagrypiona...dogorywająca:(

Ostatnio edytowane przez MigdaelETher : 29-01-2009 o 12:44.
MigdaelETher jest offline