Mahomet spojrzał na swego pana. Z jego oczu można było wyczytać absolutne zrozumienie dla rozterek targających duszę i umysł młodego Karima. W ich ciemnej toni zawarta była cała wierność i lojalność tego świata.
-
Nie panie Karimie, ja również nie widziałem. - odpowiedział ciężki, zachrypnięty głos o obcym akcencie -
Życzy pan sobie najpierw odwiedzić sir Watta czy może panią Cuningam?
Młody mag zadumał się na chwilę. Rozsądek podpowiadał mu, że sir Watt będzie w całej sprawie najlepiej poinformowany, w końcu był jednym z najgorętszych zwolenników hrabiego Foxa. Karim w tej chwili żałował trochę, że nie śledził baczniej ostatnich wydążeń w Fundacji. Nigdy też nie przepadł za balami, przyjęciami czy proszonymi kolacjami, więc jego znajomość lokalnych plotek i towarzyskich nowinek nie była imponująca. Młodzieniec westchnął i z ciężkim sercem stwierdził, że będzie zmuszony nadrobić te braki, oczywiście wszystko dla dobra Tradycji i w imię wyższych celów.
-
Zawieź mnie proszę najpierw do Sir Augusta, Mahomecie. - po chwili namysłu zadecydował Karim.
Powóz powoli toczył się, turkocząc po wyboistym, londyńskim bruku, z oddali dobiegało nawoływanie małego, obdartego gazeciarza. Jednak żaden z tych odgłosów nie docierał do pogrążonego w zadumie Eutanatosa. Karim był teraz sokołem, szybował po bezkresnym, błękitnym niebie, mając pod sobą tylko szczerozłoty piasek i majaczącą gdzieś w oddali lśniąca taflę wody.
-
Jesteśmy... proszę pana... proszę pana jesteśmy na miejscu. - dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie słów służącego.
Wejścia do apartamentów Watta strzegł wielki, misternie rzeźbiony posag Śiwy, który Sir August przywiózł z jednej ze swoich wypraw na bliski wschód, zainspirowanych poglądami głoszonymi przez hrabiego Foxa.
Kiedy wszedł do pokoju w nozdrza uderzył go ciężki zapach piżma i kadzidła. Jaskrawa czerwień dywanu, kontrastowała z ciemnym, hebanowym drewnem z którego wykonano większość mebli znajdujących się w gabinecie pana domu. Na szezlongu pod oknem odziany w czarny Achkan siedział podstarzały jegomość wertując grube, oprawione w skórę tomiszcze. Karim z niesmakiem skonstatował, że kruczoczarne włosy Watta nie były dziełem matki natury tylko balwierza.
-
A witam cię mój młody przyjacielu. Z pewnością pofatygowałeś się, żeby zdać mi relacje z rozmowy, z hrabią Berkeley - mężczyzna odłożył na bok opasły wolumin, splótł ręce na padołu i wbił spojrzenie wąskich, ciemnych oczu w Karima.
Uwadze młodzieńca nie umknął protekcjonalny ton z jakim zwrócił się do niego starszy mag. Widząc, że gość nie kwapi się by odpowiedzieć, Sir August jakby nagle przypomniał sobie o dobrych manierach i zapraszającym gestem wskazał krzesło stojące koło szezlonga. Na jego chudej szyi zakołysał się srebrny medalion, przedstawiający, jakąś dziwaczną mistyczną istotę, kobietę z głową żurawia.
-
Gdzie moje maniery usiądź, proszę. - mężczyzna wykrzywił twarz w grymasie, który zapewne miał być uśmiechem -
A może przybywasz do mnie w innej sprawie młody przyjacielu?
***
Stara Mode nie zdążyła jeszcze odejść od drzwi, kiedy donośne kołatanie obwieściło przybycie kolejnego gościa. Ochmistrzyni wygładziła wyimaginowaną zmarszczkę na śnieżnobiałym, idealnie wykrochmalonym fartuchu i ruszyła z powrotem do drzwi wejściowych. Za którymi, jak się okazało, stał wysoki i chudy jak tyczka, piegowaty rudzielce.
-
Witam prze pani, mam wiadomość dla pani hrabiny Fox od mecenasa Rozepora? - wymamrotał przestępując z nogi na nogę.
-
Tak? Proszę mi ją oddać. Przekaż ją pani. - Mod wyciągnęła rękę, po niewielką białą kopertę, którą chłopak miętosił w dłoniach.
-
Ale ja miałem oddać list pani hrabinie do rąk własnych. - przez chwilę młodzieniec próbował oponować, widząc jednak stanowczy wyraz na twarzy staruszki i czując jakiś wewnętrzny przymus, podał jej w końcu kopertę.
-
Dziękuję młodzieńcze, a teraz żegnam. - kobieta zatrzasnęła rudzielcowi drzwi przed piegowatym nosem, nie czekając nawet na słowa pożegnania.
Mod wbiła wzrok w przesyłkę. Więc jednak, stało się. Nawet w najczarniejszych wizjach nikt z członków Tradycji nie przypuszczał, że stracą węzeł i Fundację, przez chore widzimisię Henriego!
Stukanie do drzwi wyrwało Evelyn z płytkiej, niespokojnej drzemki. Kobieta usiadła na łóżku, przetarła zaczerwienione, podpuchnięte oczy. Poprawiła włosy.
-
Proszę - jej własny głos wydawał jej się odległy i obcy.
Do jasnej, przestronnej sypialni swojej pani wmaszerowała Moud, usta miała zaciśnięte w wąską kreskę co bynajmniej nie dodawało jej uroku. Przestronny pokój, odnowiono, pomalowano w przyjemne, ciepłe kolory i wstawiono nowe, wykonane na specjalne zamówienie meble. Hrabia Fox chciał aby na niczym nie zbywało jego młodej małżonce.
-
Wiadomość do pani, od mecenasa Rozepora. - powiedziała chłodno ochmistrzyni i wręczyła Evelyn niewielką, biała kopertę.
Młoda wdowa otworzyła ją. Przez chwilę szarpała się ze starannie złożonym arkusikiem. W końcu wyciągnęła go, rozłożyła i zaczęła czytać.
Droga Hrabino
Uprzejmie informuję, że jutro o godzinie dwunastej w mojej kancelarii odbędzie się oficjalne odczytanie testamentu Pani świętej pamięci małżonka, a mojego klienta Hrabiego Henriego Foxa.
Z wyrazami szacunku mecenas Rozepour.
***
Atmosfera w niedużym pokoiku z trofeami, pieczołowicie gromadzonymi na przestrzeni lat przez doktora McAlpina stała się bardziej przyjemna i swojska. Wszystko za sprawą szklaneczki absyntu i wspomnień z burzliwej przeszłości która łączyła obu gentlemanów. Nagle wpatrzony, rozmarzonym wzrokiem w taflę wielkiego, kryształowego zwierciadła, Brendan przetarł oczy ze zdziwienia. Gładka do tej pory powierzchnia zaczęła delikatnie falować. Szkot miał wrażenie, że coś, lub ktoś próbuje przebić szklaną zaporę i wyrwać się na zewnątrz. Kryształowa tafla naprężyła się... Zadrgała... Uwypukliła. By po chwili przybrać kształt przerażającej, zwierzęcej mordy.
Nie powinienem był czytać tych nowych, dziwacznych książek Lewisa Carrolla - przemknęło przez myśl McAlpina -
Stare dewotki jednak mają racje, taka literatura źle wpływa na psychikę.
Zanim ta samokrytyczna myśl przebrzmiała w umyśle doktora, lustro eksplodowało tysiącem drobnych, migotliwych odłamków by chwile później implodować i na powrót zastygnąć nieruchomo w złotych ramach. Młody pan Aspen w pierwszym odruchu obronnym spróbował zrobić unik. Biedak zapomniał na chwile o swym kalectwie, wylądował na dywanie, przynajmniej częściowo osłonięty swoim fotelem na kółkach. Na środku pokoju wylądowała dysząca i ciężko sapiąca góra mięśni i futra. Przerażająca istota zaczęła wyginać się, jakby dosięgnął ją atak padaczki. Drgające konwulsyjnie, zbrojne w ostre szpony łapska zaczęły zmieniać się w ludzkie dłonie, a ogon wtapiał się między dwa napięte, sprężyste, męskie pośladki. Pod skórą szerokiej, nie owłosionej już piersi wciąż drygały i pulsowały sploty mięśni i żył. Mężczyzna, ponieważ owa istota okazałą się mężczyzną, jego naga sylwetka nie pozostawiała co do tego najmniejszych wątpliwości, jakby nigdy nic przywitał zastygłych w dość dziwacznych pozach mężczyzn. W pokoju rozległ sie dźwięczy, wibrujący odgłos, kiedy wypuszczona z ręki doktora McAlpina szklanka uderzył o dębowy parkiet.
W tym samym czasie, w pokoju obok wątła Lukrecja zmagała się ze sznurowaniem gorsetu przyjaciółki, próbując naświetlić zrozpaczonej matce zdarzenia ostatnich dni.
-
Moja droga, tak mi przykro. Wiesz dobrze, że dla mnie Violet była jak córka, dziecko którego sama nigdy nie będę mieć. - sapnęła dziewczynka próbując zawiązać niesforne, naprężone do granic możliwości tasiemki gorsetu -
Miałam przerażający sen, wizje, widziałam w nim jak ktoś, zabija naszą małą ptaszynę. Kiedy się obudziłam wiedziałam, że stało się coś okropnego. Zaraz następnego ranka, razem z doktorem McAlpinem, którego miałaś okazję już poznać i pewnym moim uczniem, udaliśmy się do mieszkania Viotet.
W pokoju zapanował cisza, Lukrecja nie miała ani sił, ani serca wyjawić zrozpaczonej przyjaciółce, makabrycznych szczegółów mordu dokonanego na jej córce. Nagle do uszu pogrążonych w smutku i zadumie kobiet dobiegł przeraźliwy rumor z sąsiedniego pokoju. Pełne najgorszych obaw zerwały się z sofy i ruszyły korytarzem do poniszczenia z którego jak sądziły dochodziły te dziwaczne odgłosy. Jakie było ich zdziwienie kiedy otworzywszy drzwi zobaczyły... Nagiego mężczyznę stojącego pośrodku pokoju, u stóp którego leżał Clarence, przypominający teraz żółwia, ze skorupą z solidnego drewnianego fotela na kółkach. Na wszytko zza biurka, półprzytomnym wzrokiem patrzył rudobrody doktor.
***
Rey czuł pulsowanie w skroniach, świszczący, przyśpieszony oddech rozrywał płuca. Czekał. Czekał na kolejnego przeciwnika. Ci jednak widząc powalonego rudzielca chwilowo stracili chęć do bitki. Młodzieniec cofnął się o krok. Ciche plasknięcie uświadomiło mu, że wdepnął w kałużę, którą przed chwila zrobił pod murem jeden ze współwięźniów. Mężczyzna skrzywił się z odrazą. Rudy charcząc i wypluwając na betonową podłogę zęby i skrzepy krwi gramolił się powoli.
-
Zapłacisz mi za to...ty wynaturzony skurwysynu! - wychrypiał.
Pozostali otrząsnęli się z chwilowego szoku i powoli niczym stado, żądnych krwi wilków zaczęli okrążać Scotta. Nagle Rey stracił równowagę, jak długi prasnął na zimna mokrą posadzkę. Ktoś podciął mu nogi... ale jak to możliwe... mężczyzna z przerażeniem stwierdził, że czuje czyjś, stalowy uścisk na swoich kostkach! Otaczający go obwiesie nagle odskoczyli na boki jakby był trędowaty.
-
Co to...Kurwa mać!!! - wrzasnął jeden z bandziorów.
Od pasa w górę Rey tkwił jeszcze w celi, natomiast nogami zdawało mu się, że młócił wodę. Kopnął na odlew, trafił w coś. Zaowocowało to tylko wściekłym szarpnięciem i po chwili po Reymondzie nie było już śladu. Przerażeni więźniowie tkwili pod ścianami jeszcze długie minuty zanim któryś, bardziej odważny pomacał butem żółtawą kałuże w której zniknął mężczyzna.
Albreht wciągnął swoją szamoczącą się ofiarę pod wodę. Mężczyźni mocowali się chwile. Jeden celny cios jaki Moroui wyprowadził w żołądek, pozbawił Scotta resztek powietrza. Mężczyzna znieruchomiał.
Eteryta obudził się, cały obolały. W koło pachniało stęchlizna i wilgocią. Mężczyzna rozejrzał się dookoła.
Znajdował się w jakiejś opuszczonej, zrujnowanej kamienicy. Wielkie okna, straszyły jak puste oczodoły powbijanymi, brudnymi szybami. Stare drzwi skrzypiały niemiłosiernie, kołysząc się na jednym zawiasie, a ze ścian, niczym skóra z rozkładającego się trupa, całymi płatami odłaziła farba. Rey przetoczył się na bok i zwymiotował brudną wodę, której opił się w trakcie szarpaniny. Kiedy uniósł głowę, stał nad nim wysoki, postawny mężczyzna, o długich kruczoczarnych włosach, zajęty jak by nigdy nic poprawianiem eleganckiej białej koszuli.