Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-02-2009, 02:50   #36
Mijikai
 
Mijikai's Avatar
 
Reputacja: 1 Mijikai ma wyłączoną reputację
”Nie było wyjścia. Dlatego nie zginąłem. Nie mogli mnie zabić bez stania się takimi jak ja. A ja…? Ja nie mogłem ich zabić, bez wcześniejszego zabijania w sobie cząstki przywiązania do tego świata, która jeszcze mnie tam trzymała… Czy to nie ironiczne…?”

Było już po wstępnych ceremoniach i rozpoczynali swą, w perspektywie czasu, morderczą grę. Otóż pierwszym celem miały być bagna. Gdy przybyli wspólnie na miejsce, drow krytycznym wzrokiem i odrobiną przekąsu ocenił otoczenie. ”…Wasze umysły były potężnym narzędziem, kreującym świat, w jakim przyjdzie wam stanąć do walki o życie…” Skoro było to prawdą, nie mógł polegać na reszcie. Co mogło przyjść do głowy komuś, kto wcześniej chciał taplać się w wytworzonym przez siebie bagnie…? Jednak czas był skupić się na rzeczach praktycznych. Mroczny elf westchnął i odgarnął kilka pasem srebrnych włosów z czoła. ”Niewątpliwie wszystko zostało dopieszczone. Flora jak i fauna. Moczary żyją własnym życiem.” Drużynę prowadził Szamil, elf, z którym Ray’gi rozmawiał w karczmie. Drow bez zaskoczenia pokiwał do siebie głową, kiedy okazało się, że elf jest wspaniałym przewodnikiem. Wiedział nie od wczoraj, że jego kuzyni ze Świata Ponad są wspaniałymi tropicielami.

Ray’gi również nie radził sobie najgorzej. Chociaż szedł na końcu korowodu, miało to pewne zalety – mógł mieć oko na każdego z osobna (nie licząc krępego Jędrzeja, niedostrzegalnego pośród innych). Otóż drow przyglądał się im, mrużąc oczy i rozmyślając zarazem, gdy nagle kątem oka dostrzegł krzyże. Tak, pośród zgaszonej zieleni, w sercu puszczy, stały krzyże. Oczywiście jego bystrzy towarzysze je minęli. Mroczny wzruszył ramionami i wbiegł przodem na ścieżkę, która również pozostała niezauważona dla bystrych oczu prowadzącego drużynę. ”Chyba go przeceniłem.” – pomyślał drow, a potem wymownie odkaszlnął, żeby zwrócić uwagę drużyny po czym zawołał melodyjnym, nieco strofującym głosem:

- Krzyże...

Wyciągnął rękę w kierunku ciemnego lasu, by wskazać je innym, po czym zrobił kilka kroków w stronę pokazywanych obiektów. Ścieżka wydawała się niesamowicie komfortowa w porównaniu z błotem po kostki, jeśli nie po kolana. Rozpoczął zwinnym krokiem zdążać do celu, gdy nagle ziemia się pod nim zarwała i runął w mokradło. Ostatni dźwięk jaki wydał przed momentem, w którym woda zalała mu usta, wyrażał raczej bezgraniczne oburzenie, niż zdziwienie, czy strach. Zanurzył się cały w elektrolitach, lecz kilka szybkich i zdecydowanych ruchów pozwoliło mu wydostać się z powrotem na powierzchnię, by zasmakować kojącego oddechu. Ramiona drowa wystrzeliły ponad wodę, by złapać się wystającego konara albo czegokolwiek co było pod ręką. Niestety nagle…! Straszliwy uścisk dopadł jego nogi i ścisnął się w około nich. Pociągnął go w dół, w mętną toń, a Ray’gi machnął ręką kilka centymetrów obok upragnionego korzenia. Tym razem się przygotował. Zacisnął usta i poszedł pod wodę. Nie muszę jednak chyba dodawać, że dalej nie było to zbyt miłe, szczególnie - dla drowiego arystokraty, nie przyzwyczajonego raczej do bycia poniewieranym w leśnym oczku wodnym. O czym myślał Ray’gi ? Kto to wie ! Najpewniej nad tym jakie paskudztwo zamierzało zrobić sobie barbeque z nim w roli głównej. Lecz w żadnym razie – Ray’gi myśleć nie przestawał – to oznaczało śmierć. Spokojne, błogie odpłynięcie sensu stricte. Przez chwilę jeszcze patrzył, jakby chciał przebić wzrokiem powierzchnię wody i spojrzeć, czy ktoś to zauważył. Tak – jak widać zauważyli. Widział końcówkę halabardy w wodzie, potem koniuszek gałęzi… „O Lolth, skoro chcieli mnie już dobić to proszę bardzo, ale patykiem…?” – czarny humor trzymał się go do końca. Rychłego. Stracił przytomność.

Otworzył oczy z pewnym rodzajem zawziętości specyficznym tylko dla podtapianych drowów. Ktoś kto nie przywykł do bycia traktowanym w ten sposób, szybko się nie przyzwyczajał. Reakcja była wręcz odmienna od oczekiwanej – zamiast łatwej ofiary otrzymywało się wściekłego mrocznego elfa. Wściekły drow różnił się natomiast od zwykłego tym, że będąc w stanie ostatecznego wyczerpania fizycznego oraz otępienia zmysłowego mógł, pozostając kilka metrów pod powierzchnią wody, dźgnąć agresora, za pomocą kilku ruchów wypłynąć, a potem jeszcze wyprowadzić z równowagi masywnego krasnoluda. Po wykonaniu tej skomplikowanej sekwencji Ray’gi padł wycieńczony na ścieżkę, przewrócił się na bok, zaniósł donośnym kaszlem, wypluwając wodę, po czym chwiejnie wstał i spojrzał na krasnoluda zakładając ręce na klatce piersiowej:

- T-Taak… - syknął rozjuszony – Połów udany, krasnoludzie.

Jako, że drowom, ze względu na ich naturę, z trudem przychodziło proste „dziękuję”, Kall’Eh mógł już nie bez podstaw uważać, że to kilka słów było w ustach mrocznego swoistym zaszczytem, którego mało kto doświadczył. Drow odwrócił wzrok i spojrzał na siebie. „A co to ma być, hmm…? Jakaś leśna asymilacja…?” – pomyślał, po czym pobieżnie otrzepał się z co większych glonów. Nie zdjął natomiast brudnej koszuli i tuniki. Stanowiły one kamuflaż, przynajmniej w obecnym otoczeniu.

Podążyli dalej. Tym razem prowadził Jędrzej, niewątpliwie obieżyświat i wioskowy mędrzec „u swoich”. Otóż z ironią, na którą tylko było stać teraz drowa, Ray’gi stwierdził, że przynajmniej nie on wpadnie tym razem do wody. Po pewnym czasie monotonnej podróży wśród żywego bagna, wśród głosów tysięcy rodzajów zwierząt i roślin dotarli na pole bitwy. Kruk zaskrzeczał i opowiedział niebywale poruszającą historię o tutejszych „tubylcach” i o ich bogatej kulturze. No dobrze, zgoda, jedynie o lokalnych obyczajach, a szczególnie o tym, który traktował o ujarzmieniu Błysku Kłów. Kruk był wprost wspaniałym przewodnikiem ! Jedynym minusem było to, że wydawał się chodzić zawsze na skróty. Ale do rzeczy. Ludzie-węże oraz polegli, obrośnięci wszelkim możliwym bagiennym tałatajstwem żołnierze zaczęli się podnosić i podążać na polanę, na której zdawali się coś budować. Po krótkiej chwili pojawił się też nie małych rozmiarów pająko-podobny stwór. Mówił o długo o próbie i detalach, o których nie raczył wspomnieć wcześniej Kruk. Wyzwanie podjął za resztę Uzjel, ten sam, który wcześniej chciał zrobić z mrocznego szaszłyk. Pająkowaty zaproponował wszystkim spacerek i zaprowadził ich po drzewo, które niewątpliwie wiele już widziało. Z drugiej strony ów drzewa znajdował się niewielki posąg przedstawiający kobietę, mężczyznę oraz węża pogrążonych w płomieniach i jakimś mistycznym tańcu. Ray’gi podrapał się po podbródku wpatrując się w statuę. „Czy nie było w niej niczego… znajomego…?
Otóż niejaka Kirenna, tutejsza bogini, miała poddać członków drużyny próbie, niesprecyzowanej dotąd przez nowego oprowadzającego. Sprawa wyjaśniła się po chwili sama – z posągu wystrzeliły węże. Cztery olbrzymie węże. Drow nawet nie drgnął. Wiedział na czym ma polegać próba. Była to próba walki. Z samym sobą. Uczestnik za zadanie miał pozwolić się objąć gadowi, nawet bez drgnięcia. Pająkowaty wielkodusznie zauważył drowa:

- Hmmm, drow... Drow zatruty przez bagna... Uwaszszszaj, drowie... Lepiej nie zbliżaj się do węży...

- Nie mam zamiaru na zabawy z tymi potworami, zielonych poczwar ci u nas dostatek – odparł, po czym spojrzał wymownie na orka i uśmiechnął się do siebie.

Próby odbywały się powoli, kolejni uczestnicy przechodzili je bez szwanku. Najpierw Isendir, jeden z dwóch elfów w drużynie, potem ten prosty wieśniak, Jędrzej, o dziwo również sobie poradził. Pozostawali jeszcze Uzjel i Szamil. Pierwszy najwyraźniej nie wytrzymywał powoli pod ciężarem swego pancerza oraz gada, oplatającego jego ciało, Szamil zaś, czymś musiał rozłościć węże... Czym…? Ray’gi wolał nie wnikać. A może to nie on…? Może ktoś to zaplanował…? Jasnym było jednak, że, gdyby nie czar posłany przez Uzjela, Szamil nie dałby rady i zostałby zmiażdżony przez węża. Reakcja innych węży i pająkowatego była do przewidzenia. Wszystkie wzięły nogi za pas i zniknęły po chwili w wodzie. Szamil otoczony niebieskawą aurą, drgał przez chwile, jakby w agonii i legł na ziemi. Drow wystrzelił jak z procy i znalazł się przy nim, razem z orkiem. Serce jeszcze biło.

- Odejdź od niego. – syknął do Barbaka, pochylającego się nad Szamilem – Teraz moja kolej na wyciągnięcie jednego z asów, czyż nie…?

Ray’gi uśmiechnął się nadzwyczaj szeroko i klasnął w ręce:

- VINCENT…! – krzyknął głośno – Wydaje mi się, że to coś dla Ciebie…!

Pobliskie krzaki rozchyliły się i można by sądzić, że ukazała się w nich jakaś filigranowa odmiana krasnoluda. Ależ skąd…! To był… VINCENT.

http://th07.deviantart.com/fs10/300W...igoWilliam.jpg
 
__________________
Młot na czarownice.
Mijikai jest offline