Wąskie, acz długie strużki krwi spływały po ciele
Roberta. Jego szykowny, stylizowany na wiek XVII strój, a raczej to, co z niego zostało, wyglądało bardziej jak szata dla
Stańczyka, niż
księcia. Jego włosy, szare, mysie, popielate, przybrały kolor szkarłatu. Rany nie były poważne, ale liczne. Jakby przyciął sobie palec podczas przygotowywania wieczerzy. Ale nie myślał teraz o krwi…
Ogień. Jego jedyna, jak sam uważał, słabość. Owszem, zdarzali się kainici, którzy potrafili organizować sobie przyjęcia z ogniskiem,
Aligarii kiedyś nawet starał się przywyknąć do tego żywiołu, ale nigdy, nigdy mu się to nie udawało. Płomień większy niż ten, jaki widywał niosąc pochodnię, nieodmiennie odbierał mu rozum, wpuszczając na jej miejsce panikę. Największego przeciwnika
Ventrue.
Gorączkowo rozglądał się po pomieszczeniu. Wstał już chwilę temu, wspierając się na lasce. Dobrze, że wszystkie kości są całe. Płomienie otaczały go z każdej strony.
Zginiesz, zginiesz, zginiesz!, krzyczała panika, jakby stała za nim. A on wtórował tym myślom, niczym dobry uczeń swemu mentorowi.
Zginę, zginę… Oto koniec… Tak kończy książę, przez sługę zabity!
Zamachnął się laską. Sam do końca nie wiedział dlaczego. Jakby chciał zawalczyć z ogniem, rozbić mocnym uderzeniem jeden z płomieni. W tym czasie jeden z języków jego „przeciwnika” musnął jego włosy, do nozdrzy
Roberta dotarł najpierw zapach, potem gorąco… Ogień! Ogień! On płonął! Płonął! Gdyby poza
Stańczykiem w piwnicy znajdowałby się ktoś jeszcze, dostrzegłby to, co stało się w paru następnych sekundach. Opętańczy ryk, pełen strachu, a może gniewu? Krótka szamotanina z lekkim płaszczem, przypominająca taniec jakiegoś tajemniczego plemienia. On też płonął. W tej chwili jednak
wampir nie zwracał na to uwagi. Cisnął spory kawał materiału na płomienie i, nawet nie czekając, aż te na chwilę przygasną, popędził przed siebie, pochylony, jak małpa, bestia, nieludzkie stworzenie.
Do siebie doszedł dopiero w tajemniczym korytarzu. Leżał skulony na ziemi. Już nie płonął. Już wszystko było w porządku. Spojrzał na swoje dłonie. Pełne ran, poparzeń. Co się stało? Przecież to, co zrobił, było nierozsądne, ryzykowne i… kompletnie nie w jego stylu. A z drugiej strony, ocaliło mu to życie…
Spojrzał za siebie. Piwniczna izba powoli dogasała, benzyna nie pali się w końcu tak długo.
Tylko co to mogło oznaczać? To wszystko?
Walter to zdrajca, rzeczywiście, powinien był to sprawdzić. Chociaż, z drugiej strony…
Kamerdyner po prostu od początku zaskarbił sobie sympatię
Roberta. Służył
Dominikowi, zrobił to wszystko na jego polecenie… Ale czy tak postąpiłby jego
ojciec? To mistrz intrygi, pan trucizny i podstępu. Tylko skąd marny
Sing wiedziałby o potężnym
Ventrue?
Tak czy inaczej to, co stało się przed chwilą, było zdecydowaną deklaracją, mocnym znakiem. Wojna. Kolejna. Z przeciwnikiem kto wie, czy nie wiele silniejszym, niż
hrabina Munk. A już z pewnością zdecydowanie bardziej podstępnym. Jego prywatna woj…
FINNEY! – krzyknął w pewnym momencie
Aligarii
Przecież ona tam została! Sama, z
Singiem, któremu zapewne ufa… Jeżeli on cudem przeżył jego pułapkę, to co dopiero ona? Nie umie tak wiele! A ta krew… Krew
Dominika… On już od dłuższego czasu miał wobec nie jakieś plany…
Wstał. Laskę, którą wyrwał z płomieni jako nieodłączną część siebie, chwycił mocno, pewnie. Na wszelki wypadek wysunął kolejny z kołków. Niewiele już ich zostało w środku. Czas ruszyć tym korytarzem. Co było dalej? Kolejna pułapka? Raczej mało prawdopodobne, żeby ktoś po prostu go nie zauważył…