Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-02-2009, 00:44   #36
DrHyde
 
DrHyde's Avatar
 
Reputacja: 1 DrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłośćDrHyde ma wspaniałą przyszłość
Aidan 'Thorn' Beckett & Estella Stephens

Zaczęło się. Beckett posłał w epicentrum skalnego placyku granat dymny. Po chwili teren pokrył się smugą ciemnoszarej mgły. Hopkins za skalną osłoną zaczął tworzyć dodatkową osłonę z użyciem granatnika. Efekt był głośny i powodował masę syfu w powietrzu. Razor wybiegł pierwszy jak wystrzelony z wyrzutni. Śmignął przez dym na pamięć w kierunku ścieżki. Przerzucił sobie starego przez kark i wbiegł w dalszą część terenu, znikając z pola widzenia. Następnie Esti i Liz zebrały większość sprzętu. W powietrzu świsnęła kula. Stephens poczuła szybki ruch powietrza przed swoją twarzą. Nie miała wątpliwości, że właśnie uniknęła podobnego losu, który spotkał Nessona. Nie była to urocza perspektywa. Szybko ewakuowały się na ścieżkę w ślad za Razorem. Thorn wybiegł przed podporucznikiem, który puszczał ostatni strzał z granatnika i sam ruszył przed siebie. Dym zaczął się rozwiewać na wietrze. Zdążyli. Las nie był zbyt gęsty, ale drzewa dawały chociaż średnią osłonę. Co wprawnemu snajperowi nie robiło raczej wielkiej różnicy. Beckett zachwiał się na nogach i zatrzymał przed spadzistą ścieżką, która pod ostrym schodziła w dół. Była wręcz naszpikowana wystającymi skałami i setkami drobnych kamieni, na których nie trudno o upadek. Perspektywa upadku z kilkudziesięciometrowej skarpy nie była miła. Beckett przewrócił się, a raczej zasłabł i zaczął toczyć się w dół. Nim się wszyscy zorientowali pod wpływem zamieszania, ten zmiótł ich z nóg. Może nie spadli ze skarpy, lecz toczyli się ścieżką po kamieniach kilkanaście metrów. Część zatrzymała się na drzewach, a część pod wpływem tarcia o kamienie. Sprzęt leżał rozwalony na całej przestrzeni. Hopkins nieco pochylony zbiegł za nimi i zatrzymał się. W rękach miał gotowy do strzału karabin Ronin i osłaniał teren opierając się o drzewo.

- Co się kurwa stało? Gdzie Beckett? - Puścił w eter oczekując odpowiedzi od kogokolwiek. Faktycznie nie widzieli go. Czuli za to obolałe od upadku ciała i zawroty głowy.

Tymczasem w pół przytomny Aidan wisiał cztery metry poniżej krawędzi urwiska. Ledwo żywy starał się utrzymać na wystającym z ziemi korzeniu. Zaczął zastanawiać się kiedy ten skurwiel ze snajperka go zestrzeli. Miał go jak na dłoni. Wystarczyło nacisnąć na spust. W leśnej głuszy rozległ się strzał, który odbił się echem od kamieni.

Bang…

* * *

Scott Mc'Doladan

Zieleń. Wszędzie zieleń. To nie to co prawdziwe zielone piekło w jakim kiedyś walczył. Jednak nie pocieszało go to zbytnio. Tu nie grasowały moskity wielkości wiewiórki i węże, których jad zabijał w kilka sekund. Tu grasowało coś o wiele gorszego. Człowiek. Scott miał kurewskie przeczucie, że ten helikopter miał coś wspólnego z siedzibą korpów w Mt Rushmore. Nigdy nie zapuszczał się w tamte rejony. Indianie mieli swoje terytoria, korpy swoje. Z tą różnicą, że z Indianami dało się dogadać, a z tymi drugimi nie. Po kilku dniach szukania znalazł jedynie opuszczony i wyczyszczony z wszelkiego sprzętu wrak helikoptera. Maszyna Militechu typu Mi-24 „Super Hind” co poznał od razu. Sam latał na tym gównie. To jak wyglądała „Łania” nie wróżyło dobrze dla tych, którzy się rozbili. Chyba, że byli w stanie chodzić, lecz stan wraku nie wskazywał na to. W środku było pełno krwi. Z pewnością przynajmniej połowa była ranna i już dawno opuścili to miejsce. Przez liście gęstej roślinności Scott dostrzegł w górze głowy prezydentów. Był od północnej strony jeziora, do którego miał kawałek. Strzał. Po chwili kolejny rozbrzmiał w powietrzu. Gdzieś w oddali. Echo niosło się od strony jeziora. Mc'Doladan przycupnął przy wraku helikoptera, aby przemyśleć sprawę. Nie minęła minuta jak usłyszał kilka wybuchów i kolejne strzały z tego samego punktu. Punkt widokowy na prezydentów był najbliżej. Tam też było najgłośniej. Poza tym jakoś nie zachęcała go myśl pchania się w paszczę korporacyjnego lwa. Nie był samobójcą, ale ewidentnie musiał działać.
 
DrHyde jest offline