- Bożesztymój! - w chwili kryzysu z Bartłomieja wylazła autentyczna wiara, nie do końca pasująca do wizerunku niepokalanego dresa.
- Jak trwoga to do Tatka? - zaperzył się Jezus - To Cię rozczaruję, tatko śmiga w Alpach. 90 dni urlopu mu jeszcze zostało z zeszłego roku...
- Ty przećpany Żydzie! Nie ciągnij za język! Bo Cię Matka Boska, Królowa Polski nie rozpozna! - Bartłomiej wbił swój przekrwiony wzrok w wątłe ciało Jezusa.
- To tylko surogatka była - odgryzł się zaatakowany - Nie znałem swojej prawdziwej mamusi... - schował główkę między kolanami i zaczął pochlipywać.
- Że kto? - Filonek wyjrzał sponad skorupy.
- Kur[czak w sosie] ale tu gorąco... Je[dzony] Vlad klimatyzacji nie przewidział w tych swoich kapsułach - odparł Klex, przecierając spoconą gębę.
Kapsuła ratunkowa mknęła po nieboskłonie, zostawiając za sobą czarną smugę.
- Zginiemy! - Bartłomiej wpadł w panikę i padł do stóp Jezusa - Daj wejściówki jakieś tam na górę! Masz tutaj, elegancki Ipod 3GB... - z kieszeni wyjął filonkowego Ipoda.
- Weź, skończ w ogóle z tym tematem, jestem uziemiony do co najmniej 3 tysiąclecia -Bóg Człowieczy strzelił focha.
- No... To nie wiem? Grypsa sprzedaj Świętemu Piotrowi co przy bramie legitymuje albo co, żeby tylko cacy było...
- No dopóki nie wprowadził tata hologramow i nie zaczął czipować duszyczek, to moze by sie tak dało... - Jezus zamyślony analizował pozytywy i negatywy wyjętego z ram prawa działania.
- Dobra Żydku, streszczaj się bo ziemia coraz większa się robi za oknem!
- Mnie też wkręć! - krzyknął przerażony wizją nieubłaganego końca Filonek - W końcu to mój Ipod!
- Znalezione, niekradzione! Trzeba było tego bezpańsko w kieszeni nie zostawiać! - Bartłomiej rzucił się z łapami w stronę Filonka.
- Że co? - nie było jednak dane Filonkowi sprzedać swojej opinii na temat pobytu Bartłomieja w więzieniu, oraz przykrym fakcie, że wołali tam na niego per: "Basia".
- To ja dorzucam klucz francuski do stawki i wchodzę do gry! - odezwała się postać, która do tej chwili siedziała cicho obok Klexa.
- A kto Ty jesteś do c[ebuli] nędzy? - zadumał się zdziwiony bezceremonialnością postaci profesor Ambroży, po czym powrócił do kontemplacji zawartości plastikowej torebki, do której, z racji choroby morskiej, musiał od czasu do czasu oddać część obiadu.
- Leszczyk jestem - odparła dość niemrawo postać.
- Nawijaj parówo, albo zaraz się z kosą ożenisz, jorgasz?! - zniecierpliwił się Bartłomiej
- Kingstony czyściłem na piramidzie! - Leszczyk zaskoczył ich swoją opowieścią - Kiedy widziałem przez kratki jak wlatuje prezydent swoim Jaszczembiem schowałem się w tej kapsule i wy przyszliście!
- Teraz możesz mnie przelecieć! - powiedział słodkim głosem Kotecek, który wziął bajerę Leszczyka za dobrą monetę.
Kiedy już wszyscy zaczęli odmawiać zdrowaśki, anioł pański oraz śpiewać "paciorki różańcowe" z hukiem odpaliły się spadochrony. Kapsuła opadała powoli na piaszczystą plażę, obok bezkresu lazurowego morza...
- Zapomniałem powiedzieć, że dwa kilometry nad ziemią uruchamiają się automatyczne systemy bezpieczeństwa... - odparł Leszczyk, Czyściciel Kingstonów (czy może raczej: "Konserwator Systemów Zaworów Dennych").
- Teraz mi to mówisz?! Ja prawie z rozpaczy chciałem Cię przelecieć, a brzydki jesteś jak sam sku[baniec]! Jeszcze byś mi kocięta zrobił i bym musiał z tobą do końca życia zostać!.. - Kotecek zagalopował się trochę w swojej rozpaczy.
- Dobra, jak sami widzicie Tatko was wszystkich ocalił, więc zabieram trybut - Odparł Jezus i wyciągnął z ręki zszokowanego Bartłomieja Ipoda - Trzeba oddać cesarzowi to co cesarskie! - Jezus popisał się grypsem rodem ze starożytnego Rzymu.
- Dobra, to ja idę pawia puścić - Klex z impetem otworzył drzwi kapsuły i w dyrdach pobiegł w kierunku krzaczków.
Pierwsze co zobaczyli po wyjściu z kapsuły to olbrzymi zwał mięsa unoszący się na brzegu morza.
- O, wieloryb! - mlasnął Kotecek - Pokroimy i do jajecznicy w sam raz będzie...
- Zboczeńcu, tylko jedno ci w głowie! - zza krzorów wylazł Klex - Zresztą, to nie wieloryb! Patrzcie!
Góra mięsa przewróciła się na drugi bok, poruszając przy tym ustami.
Filonek podszedł w jej kierunku.
- Toż to... Konan!
Rzeczywiście, książę Trance'u leżał na piaszczystej plaży.
- JA... CZUĆ DENS... - wyszeptał do klęczącego przy nim Filonka, po czym był zemdlał.
- Żyje, ale będziemy go musieli nieść - zawyrokował Żółwik. Po czym spojrzał się znacząco na Klexa.
- O nie, nie, ja mam artretyzm, nie mogę - uczony wzniósł łapy do góry w obronnym geście.
- Ale Żyd może - uśmiechnął się Filonek. Nie przeczuwający swego losu Jezus właśnie kończył jarać skręta.
- Cholera, jak tu teraz dotrzeć do Cytadeli Elektronika - zadumał się Klex.
W tym momencie podpłynęła do nich łódka niosąca na swoim grzbiecie szczerbatego dziada.
- Panie, do Cytadeli pan mówisz? Ten komuch żydowski, złodziej, na drugim końcu morza siedzi. Wyobraź se pan, postawił se, skur[czybyk] pałac, złodziej je[sionowy], za nasze podatki! A kto go na stołek wyniósł? Kto zboże wysypywał na tory, jak go do pierdla wsadzili?!
Zapadła niezręczna chwila ciszy.
- Ziomek, a nie kopsnąłbyś łódki na pół godzinki? - odezwał się Bartłomiej.
"Ziomek" przez chwilę się zastanawiał. Jego świńskie oczka zaświeciły się chęcią zysku.
- A co z tego bendem miał pikny panie?
Bartłomiej uśmiechnął się i wyciągnął Filonkowego Ipoda...
- Jeżeli dobrze rozumiem, to każdy z nas już był na Mango, prawda? - zapytał się zgromadzonych Filonek.
- Mhm - Klex próbował odgonić od siebie traumatyczne wspomnienia.
- Więc może niech każdy z nas opowie swoją historię.
- Co? Po jaką cholerę?! - Koteckowi wyraźnie z jakichś powodów nie spodobała się ta opcja.
- Bo nie mamy telewizji. Ani Ipoda - Filonek rzucił złe spojrzenie w kierunku chomika - A ty zdecydowanie nie nadajesz się do zbiorowego gwałtu - tu przyjrzał się Solembubowi - Nawet my, żółwie, mamy gust.
- Punkt dla Filonka - mruknął Jezus - Dobra, więc kto pierwszy?
- Losujmy.
Wyciągnęli nieśmiertelne słomki, które posłały swego czasu do piachu Leonidasa.
- To kto zaczyna?
- Ja... - Bartłomiej miał niewyraźną minę.
Po chwili przymknął lipka i zaczął nawijać farmazon...
OPOWIEŚĆ DRESA
Psy zawinęły mnie na Mango po ostatniej ustawce z tymi parówami z Arki. Pewnie nie położyliby mnie na Mango, tylko na Mokotowie, albo Mielęcinie, gdyby nie to żem podał sobie koksu w kichawę i że spruli się jareccy tamtych. Haukacz nie wypapugował, psy nie gamzały, tylko od razu obrączki i na dołek.
W każdym razie pudło na Mango było dla największych mącicieli w ustawkach. Bajtlować zaczęło się już kiedy gady wsadziły mnie do celi.
– Jak u was jest? – zapodałem na kwadrat. Cztery parówy zafilowały na mnie złymi lukami.
Jak się trafia do pudła, to się kopsa na dzień dobry: „Jak tu jest?” – i jak nawiną, że „git”, to znaczy, że można grypsować. Jak nawiną, że „fest”, to trzymać mordę w kubeł, a przy nadarzającej się okazji siadać na klapę i spierdalać. A jak nie nawiną ani tego, ani tamtego, to znaczy, że trafiło się między frajerów, którymi można rządzić.
– Git! – odparł jeden z nich i podjechał do mnie.
– Sie macie ludzie - powiedziałem i kopsłem mu grabie.
Szybko okazało się, że przyszło mi leżeć ze starymi garuchami.
– Nie wyglądasz jakoś na solówkarza... – nawinęła jedna parówa, lecz w tym samym momencie pociągnąłem ją kantem w ryj.
– Ci, co tak mózgowali, żałują.
W try miga zabajtlowali, żeby nie potrzebnie nie podskakiwać.
- Chomik Bartłomiej jestem. Na kwadracie wołają na mnie Kosa, bo jestem ostry jak kosa.
- Łysy - ściąłem buraka pod jego lipkiem. Łysy najwyraźniej mącił pod tą celką.
- Gruby.
- Euzebiusz.
- Monisia, cwel, miło mi.
- A ty Monia, parówo, gdzie te grabie? Odknajaj się i spadówa na kojo! - narzucił Łysy, a cwel posłusznie przyśmigał na gondolę.
- Cweluj z glana po platery, chrabąszcz - zagamzał do mnie stary garuch. Od samego rana czułem w kichawie, że coś zajeżdża jak lola spod klopa.
Łysy, który mącił pod celką posadził się tymczasem na swojej gondoli i zebrał wszystkich wokół siebie.
- Zważać co gamzam, herbatniki - nawinął - Czas mykać z pudła.
- Łysy, a jak chcesz to zakirać?
- No, to lipujcie, co wam zapodam. Zamózgowałem że cyc się nada na spólasa, skoro taki z niego był mąciciel na wolce.
- Nie żeń bałacha. Chrabąszcz za mało sztywny jeszcze jest - Gruby obrabiał kilo giętej i zagryzał smutniakiem.
- Ty, bo zaraz ci grablem przekręce takiego luta, że nie będziesz wiedział którędy srać a którędy gamzać! - rzuciłem się do Łysego.
- Dobra, dobra, przyciszmy sobie - Łysy pamiętając jeszcze poprzedniego luta nie był skory do solówki.
– A potem? - nawinął Euzebiusz.
– Co potem? – nie zajorgał Łysy.
– No, co zrobisz potem?
– To samo z abarotem.
– Z chajsem będziesz miał przekręt.
– Mam wafli na wolce. Kosa, przytnij na mnie. I zważ co brecham... A ty, Zibi czaju nastaw.
– Niekiepsko ma fachura: zajara, zakira i zakisi ogóra - nawinąłem. Zgodnie z wistem Łysego zostałem kalifaktorem - więźniem funkcyjnym.
Od dwóch dni cwelowałem z glana po całym pudle roznosząc żarcie po kwadratach, a przy okazji kitrając fanty potrzebne nam do ucieczki.
Trzeba było jeszcze jednego szczegółu i za chwilę będziemy na wolce...
Monia trochę się stawiała gdy postanowiliśmy bachnąć ją na linie na tygrysie.
Wpierw ukręciliśmy jej czapę.
– Bania mu chodzi w te i w te! - zaśmiałem się filując na zdechłą Mońkę.
– Dobra! – nawinął Łysy – Ma być git i wszystko klawo. Wypadek przy arbajcie. Zibi weź no i upleć z prześcieradła linę.
- Git!
– Ino w mig, zanim klawich przyśmiga.
Zibi po chwili skitrał powróz dla biednego cwela. Nie minęła minuta i dyndał on bezwładnie na stryczku.
- Siadaj no ktoś na klapę.
Zibi nawinął na dzwonek.
Wkrótce na kwadrat przyśmigał skowyr.
– O co chodzi?
– Tu się jeden wziął i bachnął na linę.
Klawich posłał drugiego psa po konowała.
– Jak to się stało? – skowyr miał jeszcze jakieś wąty.
– Normalnie, panie władzo – nawinął Łysy – Hajtnął się na linę. Zanim który przyfilował – już był udupiony!
Kiedy mąciciel gamzał z klawichem, ja ustawiłem się za tym ostatnim. W dłoni miałem przemyconą ze stołówki kosę. Wystarczyła tylko odpowiednia chwila i klawich pierdolnął w kalendarz.
- Cwelować z glana, herbatniki! - ryknął Łysy. Bezwładny pies obficie farbując, padł kapslem na glebę.
Gady zrobiły KS Zibiemu jako pierwszemu. Biedny szwajcar prawie wpadł na jednego ze skoryrów, zanim jeszcze zcwelowaliśmy na dziedziniec.
– Wykopyrtnął się w kalendarz na glanc! - krzyknął Łysy - Dalej, wafle!
Cwelowaliśmy w kierunku dziedzińca. Łysy robił użytek z komina zawiniętego zdechłemu gadowi z naszego kwadratu.
Śmigliśmy w korytarz i walimy za załom. Jeden pies się skitrał, ale drugi śmignął za mną. Chciał mnie dopaść z lewej mańki, lecz mu kopłem cięte bańki.
Ale ten drugi już przyśmigał z kominem w witce.
Zanim się na mnie przymierzył, Łysy przyjebał mu na głucho swoim kubanem.
- Gruby, łap skowyra. Bierzemy go na zakładnika!
Gruby złapał gada i wybiegliśmy na dziedziniec.
Trzymaliśmy się za ich plecami. Nagle gady przyładowały z kominów. Grubego dosłownie rozerwało na strzępy. Przy okazji skowyry załatwiły swojego herbatnika.
- Pod mur, Kosa - ryknął Łysy. Zdążyłem tylko skitrać komin, który trzymał w grabi trup Łysego i zcwelowałem za mącicielem.
Gady zgodnie z tym co jorgaliśmy ze stukanki i grypsów ze żłobka, miały dzisiaj dostawy garuchów. Nie zdążyli jeszcze zaciągnąć bramy. Dosłownie ze sto metrów dzieliło nas od wolki.
Śmigaliśmy co sił, ale nagle urosła przed nami grupa skowyrów z lolami w łapach.
- Cweluj z glana Kosa, zatrzymam ich! - nawinął Łysy.
- Grypsuje się jawnie, twardo i do krańca! - miałem zamiar pierdolnąć w kalendarz razem z mącicielem.
- Nie cykoruj harcerz, te kindybały mnie nie udupią! Cweluj z glana Kosa!
Łysy skupił na sobie gniew skowyrów. Ja tymczasem przebiegłem przez bramę.
Byłem na wolce!
I wtedy zobaczyłem jak gad celuje z komina prosto w mój baniak. Zanim zdążył nacisnąć spust usłyszałem huk.
Dekiel psa rozbryznął się jednak niczym przeterminowany hermetyk.
Przede mną stała jakaś młoda mana w białych łachach.
- Chodź do mnie Bartłomieju - mana rozłożyła witki w zapraszającym geście.
Pośmigałem w jej kierunku. Ledwo jej spojrzałem w puzon, gdy błysnęło...
- I wtedy się obudziłem w swoim łóżku, na Mokotowie - Bartłomiej skończył swoją opowieść - Do dziś pamiętam uśmiech Księżnej i strach psów.
Filonek zadumał się. Inaczej zapamiętał historię Bartłomieja, którą swego czasu sprzedała mu Księżna.
Tak czy inaczej, nie można było jednak odmówić farmazonom Chomika dobrej bajery i faktu, że zwiększyły one głębie psychologiczną postaci.
- Sam dziś nie wiem dlaczego Łysy mi pomógł. Może mnie lubił po prostu.
- A może martwił się, że nastąpi u ciebie deregulacja heteromatriksu która stoi w bezpośredniej opozycji do normatywnej tożsamości heteroseksualnej - rzekł Jezus.
Wszyscy spojrzeli na niego osłupieni. Chrystus wypuścił z ust marihuanową chmurkę. Wszystko stało się jasne.
- Kto następny? - zapytał jak gdyby nigdy nic profesor Ambroży.
- Ja - żółw kiwnął dziobem. Zadumał się przez chwilę i pociągnął kwasu z manierki - Więc, to było tak...
OPOWIEŚĆ ŻÓŁWIA
- No, już niedaleko Filonku - Księżna trzymała mnie na swoich kolanach. Lecieliśmy na Mango, gdzie miała załatwić jakieś formalności w Kwaterze Głównej Zakonu Niepokalanego Elfa, do którego przecież należy.
Wylądowaliśmy zaś w północnej części Pałacu Dantego, głównego budynku administracyjnego Zakonu.
- Poczekaj tu na mnie żółwiku, ja zaraz wrócę - powiedziała do mnie Księżna zostawiając mnie koło fontanny.
Alejki wokół Pałacu były gęsto porośnięte zielenią. Tu i tam strzelały w niebo ciepłe gejzery. Rajskie ptaszki ćwierkały w koronach drzew.
Przymknąłem żółwie ślepka z przyjemnością włażąc do fontanny. Już miałem uciąć sobie drzemkę, gdy nagle spostrzegłem białego króliczka kicającego po alejce.
- Cholera, delirium tremens? - zdumiałem się - I to przed południem?
Musiałem to sprawdzić. Jeżeli królik był prawdziwy to spoko, w końcu żyje on wśród elfów, więc mógł się wybielić. Ale jeśli to była delirka, to czekało mnie kolejne kilka tygodni detoksu.
Zerwałem się na płetwy i ruszyłem w pogoń. Królik wpierw gonił alejką, ale zaraz zniknął w gęstych krzakach.
- Stój, tyfusie - wydyszałem i rymnąłem jak długi o glebę. Jakiś cieć przeciągnął linkę dokładnie na wysokości moich płetw.
Spojrzałem do góry.
- O cholera...
Nade mną stał Ernest.
Mój zły brat - bliźniak.
Muszę się przyznać, jestem z jakiegoś porypanego miotu. Na czterdzieści jaj które złożyła mamusia, trzydziestu moich braci bliźniaków jest złych, pięciu chaotycznie złych, czterech neutralnych i tylko ja jeden jestem dobry.
Czy teraz któreś z Was ma ochotę ponarzekać na swoją rodzinę?
- Ernest, kopę lat, widzę...
- Taaak, wreszcie się widzimy braciszku - popluł się Ernest - Widzę, że dalej robisz za maskotkę dla tej, tfu, Elficy.
- A ty dalej ciągniesz Sauronowi?
Przyjąłem płetwą po gębie. Sięgałem powoli do mojej magicznej różdżki. Księżna nauczyła mnie kilku tricków, Ernest nawet by się nie spodziewał jakich...
- Nie ciągnę - warknął - Kochamy się. Wiesz co to jest miłość Filonku? To wtedy gdy spotykają się dwie bratnie dusze...
Wykorzystałem moment jego nieuwagi, by wyszarpnąć różdżkę.
- Sweet elvish fireball iksde! - krzyknąłem. Ale Ernest wyciągnął swoją płetwę, a różdżka posłusznie wleciała w jego dłoń.
- Jak widzisz ciemna strona Mango jest silniejsza - powiedział filozoficznym tonem - Czas na mnie.
Ernest rzucił mnie na pobliskie drzewo i przybił mi doń płetwy zszywaczem.
- Poczekaj tutaj, wrócę niedługo - to mówiąc zawinął peleryną i zniknął.
Nie muszę mówić, że zajęło mi trochę czasu, żeby wydłubać sobie zszywki dziobem. Co sił w nogach pobiegłem w kierunku lądowiska. Musiałem ostrzec Księżną. Mój wredny brat bliźniak miał jakiś szatański plan...
Jakie więc było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem Ernesta na kolanach Almenino, kiedy prom unosił się powoli w powietrze.
- Już dobrze Filonku, widzisz nie było się czego bać - zaświergotała do Ernesta Księżna.
- Cholera, tutaj jestem! - krzyknąłem z dołu wymachując łapami.
- O, spójrz tylko, jaki podobny do ciebie żółwik! I jak śmiesznie macha płetwkami! - rozmarzyła się Almenino.
Jęknąłem cicho. I po kiego groma te Elfy mają takie długie uchy, skoro nie robią z nich użytku?!
Prom oderwał się całkowicie od ziemi. Kiedy odlatywał, mogłem przysiąc, że widzę złowieszczy uśmiech na dziobie mojego złego brata bliźniaka.
W Zakonie oczywiście nikt mi nie uwierzył. Wzięli mnie za jakiegoś obłąkanego żółwia, który przyszedł żebrać o drobne.
Snułem się więc samotnie, przez piaszczyste pustynie planety Mango.
Wtedy zobaczyłem jego.
Leżał wymizerniały, brzuchem do góry. Wyglądał źle. Toczyły go choroby i robactwo. Nie mogłem pomóc Almenino, więc chciałem przynajmniej pomóc jemu. Wyleczyłem go. Nakarmiłem i napoiłem.
Czwartego dnia spojrzał na mnie i powiedział:
- Dziękuję.
Spojrzałem mu w twarz.
- Nie ma sprawy. Kim jesteś?
- Ich bin Latający Holender... Ale od strony matki jestem Zielonobrodym Ptysiem. Najstraszliwszym piratem w tej części galaktyki.
Podniosłem brwi z uznaniem.
- Skoro jesteś taki straszny, dlaczego wylądowałeś ledwie żywy na tej pustyni?
- Dopadło mnie coś znacznie gorszego, niż najstraszniejszy zbój i morderca... - jęknął Ptyś.
- Co takiego?
- Urząd Skarbowy.
Przez następny tydzień podróżowaliśmy razem. Ja opowiedziałem mu o swojej historii z Księżną. Ptyś, czy też, Latający Holender, jak wolał być nazywany, opowiedział mi o swojej przeszłości.
Jak sam mówił, trząsł niepodzielnie tą częścią kosmosu. Niestety, nie odprowadzał podatku od wzbogacenia od swoich łupów. No i pewnego dnia zapukał do niego komornik. Zanim się spostrzegł, leżał na tej pustyni, goły, głodny i bez chęci do życia.
- Żebyśmy chociaż odzyskali Krwawą Barbarę... Już ja bym im pokazał! - zgrzytnął zębami Ptyś.
- Co?!
- Krwawa Barbara. Mój okręt piracki. Stoi na parkingu policyjnym.
Zamyśliłem się. Tak, gdybyśmy ją odzyskali wszystko mogło by się zmienić.
- Pomogę ci odzyskać Baśkę. Ale przysługa za przysługę - odpowiedziałem uśmiechając się szelmowsko.
- Dzień dobry, czy zastanawiał się pan kiedyś nad sensem istnienia? - Ptyś zagadał do pilnującego parkingu ciecia.
Tymczasem wykorzystując jego sekciarską gadkę, prześliznąłem się pod parkanem. Teraz tylko wystarczyło znaleźć Krwawą Baśkę.
- O jasna cholera - powiedziałem, kiedy ją w końcu ujrzałem.
- Zdaje się że Ptyś mi trochę nawkręcał z tym piraceniem - mruknąłem patrząc na zieloną koniczynkę na burcie stateczku. Otworzyłem go z centralnego i wsiadłem do środka. Spojrzałem na Ptysia. Był w swoim żywiole. Strażnik usiłował się niemrawo bronić, ale w starciu z takim oratorem był bez szans. Wyjąłem procę i zakończyłem jego cierpienia. Ptyś po chwili ładował się już ze swoim bebzunem do kabiny.
Odpalił silnik. Nagle zaczęło nami telepać niczym w bombajskim pociągu.
- Cholera, Ptyś, więcej gazu i puść sprzęgło bo ci zgaśnie! - krzyknąłem.
- Dobra, dobra, nie wrzeszcz na mnie, bo się denerwuję! - odkrzyknął Latający Holender.
Jakoś udało nam się wystartować. Na szczęście mieliśmy same zielone światła i Ptyś nie musiał nigdzie hamować.
- To gdzie teraz? - zagaił, gdy w końcu wznieśliśmy się w przestworza niebieskie.
- Teraz? Teraz lecimy zrobić zupę żółwiową - zatarłem płetwy.
Ernest niczego się nie spodziewał, kiedy pogryzał liść sałaty w moim prywatnym akwarium. Księżna krzątała się po domostwie.
Krwawa Barbara wylądowała na samym środku trawnika.
Widząc to Księżna wypadła na nas z miotłą. Nie zdążyłem jej cokolwiek wytłumaczyć, gdy nagle zaryła nosem w ziemię. Za nią z łopatą stał Ernest.
- To sprawa między nami dwoma - splunął przez ramię.
- Daj mi go załatwić, Filonku - zagotował się Ptyś za moimi plecami.
- Nie, Ptysiu, to rzeczywiście jest moja vendetta.
Zanim skończyłem mówić, Ernest rzucił mi się z nożem do dzioba. Zrobiłem unik, zamarkowałem prawego sierpowego i przywaliłem mu z bani. Odrzuciło go to trochę, ale zaraz zamachał dziobem i ruszył do kolejnego natarcia. Uderzył mnie lewym sierpowym i celował kosą w brzuch, ale zastawiłem się skorupą. Ostrze ześliznęło się po niej, a ja uderzyłem go z kolanka w podbrzusze. Ernest skulił się, ale nie zdążyłem go wykończyć. Przyładował mi lewego prostego, potem prawego sierpowego. Cofałem się i cofałem. Naraz potknąłem się na nierównym podłożu. Ernest rzucił się na mnie z kosą.
- To koniec - zaśmiał się paskudnie.
I w tym momencie zobaczyłem, jak jakieś owłosione łapy zakładają mu torebkę foliową na dziób i mocno zaciskają. Ernest posiniał, zamachał nózkami po czym upadł na glebę.
Martwy.
- Może to i vendetta, ale ja jestem głodny - Ptyś oblizał się po uszach.
Spojrzałem na plastikową torebkę na sinym dziobie Ernesta.
- I pomyśleć, że Księżna walczy z plastikowymi torebkami... A tymczasem uratowały mi one życie.
- Czasami trzeba wybrać mniejsze zło, jako drogę do większego dobra - filozoficznie zauważył Latający Holender.
Skinąłem głową z aprobatą.
- No cóż, będę się zbierał - powiedział pirat - Wezmę go sobie, jeśli nie masz nic przeciwko.
Powstałem na płetwy.
- Nie, nie mam - uścisnęliśmy sobie dłoń - Smacznego, Latający Holendrze. I powodzenia.
- Dzięki - Ptyś wyszczerzył zęby w uśmiechu, po czym wsiadł do Krwawej Barbary z Ernestem pod pachą.
Pomachałem mu jeszcze na pożegnanie, po czym złapałem Księżną za nóżki i wciągnąłem ją do domu...
- ... Księżnej nigdy nie powiedziałem o tej zamianie miejsc - zakończył historię Filonek.
Bartłomiej pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Ale to przypał mieć takich ziomków. Sam wiem jak to jest, raz mnie jeden wystawił hooligansom Wisły - wytłumaczył.
- A dlaczego w zasadzie jej nie powiedziałeś? - zapytał Klex.
- To proste. Trawnik. Powiedziałem, że mój zły brat bliźniak Ernest przyleciał z jakimś menelem, zrobili imprezę i pognietli jej trawnik. No i przyładowali jej w głowkę. A ja ich pognałem w cholerę. A skoro i tak nie widziała różnicy między mną a Ernestem, to dlaczego tego nie wykorzystać - Filonek wzruszył płetwami.
Klex pokiwał głową ze zrozumieniem i uznaniem.
- To kto następny? - mruknął Kotecek.
- Ja - odrzekł Klex. Nadął się, poprawił surdut i zaczął opowiadać...