Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-02-2009, 17:42   #55
Chrapek
 
Chrapek's Avatar
 
Reputacja: 1 Chrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłośćChrapek ma wspaniałą przyszłość
- Bożesztymój! - w chwili kryzysu z Bartłomieja wylazła autentyczna wiara, nie do końca pasująca do wizerunku niepokalanego dresa.
- Jak trwoga to do Tatka? - zaperzył się Jezus - To Cię rozczaruję, tatko śmiga w Alpach. 90 dni urlopu mu jeszcze zostało z zeszłego roku...
- Ty przećpany Żydzie! Nie ciągnij za język! Bo Cię Matka Boska, Królowa Polski nie rozpozna! - Bartłomiej wbił swój przekrwiony wzrok w wątłe ciało Jezusa.
- To tylko surogatka była - odgryzł się zaatakowany - Nie znałem swojej prawdziwej mamusi... - schował główkę między kolanami i zaczął pochlipywać.
- Że kto? - Filonek wyjrzał sponad skorupy.
- Kur[czak w sosie] ale tu gorąco... Je[dzony] Vlad klimatyzacji nie przewidział w tych swoich kapsułach - odparł Klex, przecierając spoconą gębę.
Kapsuła ratunkowa mknęła po nieboskłonie, zostawiając za sobą czarną smugę.
- Zginiemy! - Bartłomiej wpadł w panikę i padł do stóp Jezusa - Daj wejściówki jakieś tam na górę! Masz tutaj, elegancki Ipod 3GB... - z kieszeni wyjął filonkowego Ipoda.
- Weź, skończ w ogóle z tym tematem, jestem uziemiony do co najmniej 3 tysiąclecia -Bóg Człowieczy strzelił focha.
- No... To nie wiem? Grypsa sprzedaj Świętemu Piotrowi co przy bramie legitymuje albo co, żeby tylko cacy było...
- No dopóki nie wprowadził tata hologramow i nie zaczął czipować duszyczek, to moze by sie tak dało... - Jezus zamyślony analizował pozytywy i negatywy wyjętego z ram prawa działania.
- Dobra Żydku, streszczaj się bo ziemia coraz większa się robi za oknem!
- Mnie też wkręć! - krzyknął przerażony wizją nieubłaganego końca Filonek - W końcu to mój Ipod!
- Znalezione, niekradzione! Trzeba było tego bezpańsko w kieszeni nie zostawiać! - Bartłomiej rzucił się z łapami w stronę Filonka.
- Że co? - nie było jednak dane Filonkowi sprzedać swojej opinii na temat pobytu Bartłomieja w więzieniu, oraz przykrym fakcie, że wołali tam na niego per: "Basia".
- To ja dorzucam klucz francuski do stawki i wchodzę do gry! - odezwała się postać, która do tej chwili siedziała cicho obok Klexa.
- A kto Ty jesteś do c[ebuli] nędzy? - zadumał się zdziwiony bezceremonialnością postaci profesor Ambroży, po czym powrócił do kontemplacji zawartości plastikowej torebki, do której, z racji choroby morskiej, musiał od czasu do czasu oddać część obiadu.
- Leszczyk jestem - odparła dość niemrawo postać.
- Nawijaj parówo, albo zaraz się z kosą ożenisz, jorgasz?! - zniecierpliwił się Bartłomiej
- Kingstony czyściłem na piramidzie! - Leszczyk zaskoczył ich swoją opowieścią - Kiedy widziałem przez kratki jak wlatuje prezydent swoim Jaszczembiem schowałem się w tej kapsule i wy przyszliście!
- Teraz możesz mnie przelecieć! - powiedział słodkim głosem Kotecek, który wziął bajerę Leszczyka za dobrą monetę.
Kiedy już wszyscy zaczęli odmawiać zdrowaśki, anioł pański oraz śpiewać "paciorki różańcowe" z hukiem odpaliły się spadochrony. Kapsuła opadała powoli na piaszczystą plażę, obok bezkresu lazurowego morza...

- Zapomniałem powiedzieć, że dwa kilometry nad ziemią uruchamiają się automatyczne systemy bezpieczeństwa... - odparł Leszczyk, Czyściciel Kingstonów (czy może raczej: "Konserwator Systemów Zaworów Dennych").
- Teraz mi to mówisz?! Ja prawie z rozpaczy chciałem Cię przelecieć, a brzydki jesteś jak sam sku[baniec]! Jeszcze byś mi kocięta zrobił i bym musiał z tobą do końca życia zostać!.. - Kotecek zagalopował się trochę w swojej rozpaczy.
- Dobra, jak sami widzicie Tatko was wszystkich ocalił, więc zabieram trybut - Odparł Jezus i wyciągnął z ręki zszokowanego Bartłomieja Ipoda - Trzeba oddać cesarzowi to co cesarskie! - Jezus popisał się grypsem rodem ze starożytnego Rzymu.
- Dobra, to ja idę pawia puścić - Klex z impetem otworzył drzwi kapsuły i w dyrdach pobiegł w kierunku krzaczków.

Pierwsze co zobaczyli po wyjściu z kapsuły to olbrzymi zwał mięsa unoszący się na brzegu morza.
- O, wieloryb! - mlasnął Kotecek - Pokroimy i do jajecznicy w sam raz będzie...
- Zboczeńcu, tylko jedno ci w głowie! - zza krzorów wylazł Klex - Zresztą, to nie wieloryb! Patrzcie!
Góra mięsa przewróciła się na drugi bok, poruszając przy tym ustami.
Filonek podszedł w jej kierunku.
- Toż to... Konan!
Rzeczywiście, książę Trance'u leżał na piaszczystej plaży.
- JA... CZUĆ DENS... - wyszeptał do klęczącego przy nim Filonka, po czym był zemdlał.
- Żyje, ale będziemy go musieli nieść - zawyrokował Żółwik. Po czym spojrzał się znacząco na Klexa.
- O nie, nie, ja mam artretyzm, nie mogę - uczony wzniósł łapy do góry w obronnym geście.
- Ale Żyd może - uśmiechnął się Filonek. Nie przeczuwający swego losu Jezus właśnie kończył jarać skręta.

- Cholera, jak tu teraz dotrzeć do Cytadeli Elektronika - zadumał się Klex.
W tym momencie podpłynęła do nich łódka niosąca na swoim grzbiecie szczerbatego dziada.
- Panie, do Cytadeli pan mówisz? Ten komuch żydowski, złodziej, na drugim końcu morza siedzi. Wyobraź se pan, postawił se, skur[czybyk] pałac, złodziej je[sionowy], za nasze podatki! A kto go na stołek wyniósł? Kto zboże wysypywał na tory, jak go do pierdla wsadzili?!
Zapadła niezręczna chwila ciszy.
- Ziomek, a nie kopsnąłbyś łódki na pół godzinki? - odezwał się Bartłomiej.
"Ziomek" przez chwilę się zastanawiał. Jego świńskie oczka zaświeciły się chęcią zysku.
- A co z tego bendem miał pikny panie?
Bartłomiej uśmiechnął się i wyciągnął Filonkowego Ipoda...

- Jeżeli dobrze rozumiem, to każdy z nas już był na Mango, prawda? - zapytał się zgromadzonych Filonek.
- Mhm - Klex próbował odgonić od siebie traumatyczne wspomnienia.
- Więc może niech każdy z nas opowie swoją historię.
- Co? Po jaką cholerę?! - Koteckowi wyraźnie z jakichś powodów nie spodobała się ta opcja.
- Bo nie mamy telewizji. Ani Ipoda - Filonek rzucił złe spojrzenie w kierunku chomika - A ty zdecydowanie nie nadajesz się do zbiorowego gwałtu - tu przyjrzał się Solembubowi - Nawet my, żółwie, mamy gust.
- Punkt dla Filonka - mruknął Jezus - Dobra, więc kto pierwszy?
- Losujmy.
Wyciągnęli nieśmiertelne słomki, które posłały swego czasu do piachu Leonidasa.
- To kto zaczyna?
- Ja... - Bartłomiej miał niewyraźną minę.

Po chwili przymknął lipka i zaczął nawijać farmazon...

OPOWIEŚĆ DRESA

Psy zawinęły mnie na Mango po ostatniej ustawce z tymi parówami z Arki. Pewnie nie położyliby mnie na Mango, tylko na Mokotowie, albo Mielęcinie, gdyby nie to żem podał sobie koksu w kichawę i że spruli się jareccy tamtych. Haukacz nie wypapugował, psy nie gamzały, tylko od razu obrączki i na dołek.
W każdym razie pudło na Mango było dla największych mącicieli w ustawkach. Bajtlować zaczęło się już kiedy gady wsadziły mnie do celi.
– Jak u was jest? – zapodałem na kwadrat. Cztery parówy zafilowały na mnie złymi lukami.
Jak się trafia do pudła, to się kopsa na dzień dobry: „Jak tu jest?” – i jak nawiną, że „git”, to znaczy, że można grypsować. Jak nawiną, że „fest”, to trzymać mordę w kubeł, a przy nadarzającej się okazji siadać na klapę i spierdalać. A jak nie nawiną ani tego, ani tamtego, to znaczy, że trafiło się między frajerów, którymi można rządzić.
– Git! – odparł jeden z nich i podjechał do mnie.
– Sie macie ludzie - powiedziałem i kopsłem mu grabie.
Szybko okazało się, że przyszło mi leżeć ze starymi garuchami.
– Nie wyglądasz jakoś na solówkarza... – nawinęła jedna parówa, lecz w tym samym momencie pociągnąłem ją kantem w ryj.
– Ci, co tak mózgowali, żałują.
W try miga zabajtlowali, żeby nie potrzebnie nie podskakiwać.
- Chomik Bartłomiej jestem. Na kwadracie wołają na mnie Kosa, bo jestem ostry jak kosa.
- Łysy - ściąłem buraka pod jego lipkiem. Łysy najwyraźniej mącił pod tą celką.
- Gruby.
- Euzebiusz.
- Monisia, cwel, miło mi.
- A ty Monia, parówo, gdzie te grabie? Odknajaj się i spadówa na kojo! - narzucił Łysy, a cwel posłusznie przyśmigał na gondolę.

- Cweluj z glana po platery, chrabąszcz - zagamzał do mnie stary garuch. Od samego rana czułem w kichawie, że coś zajeżdża jak lola spod klopa.
Łysy, który mącił pod celką posadził się tymczasem na swojej gondoli i zebrał wszystkich wokół siebie.
- Zważać co gamzam, herbatniki - nawinął - Czas mykać z pudła.
- Łysy, a jak chcesz to zakirać?
- No, to lipujcie, co wam zapodam. Zamózgowałem że cyc się nada na spólasa, skoro taki z niego był mąciciel na wolce.
- Nie żeń bałacha. Chrabąszcz za mało sztywny jeszcze jest - Gruby obrabiał kilo giętej i zagryzał smutniakiem.
- Ty, bo zaraz ci grablem przekręce takiego luta, że nie będziesz wiedział którędy srać a którędy gamzać! - rzuciłem się do Łysego.
- Dobra, dobra, przyciszmy sobie - Łysy pamiętając jeszcze poprzedniego luta nie był skory do solówki.
– A potem? - nawinął Euzebiusz.
– Co potem? – nie zajorgał Łysy.
– No, co zrobisz potem?
– To samo z abarotem.
– Z chajsem będziesz miał przekręt.
– Mam wafli na wolce. Kosa, przytnij na mnie. I zważ co brecham... A ty, Zibi czaju nastaw.

– Niekiepsko ma fachura: zajara, zakira i zakisi ogóra - nawinąłem. Zgodnie z wistem Łysego zostałem kalifaktorem - więźniem funkcyjnym.
Od dwóch dni cwelowałem z glana po całym pudle roznosząc żarcie po kwadratach, a przy okazji kitrając fanty potrzebne nam do ucieczki.
Trzeba było jeszcze jednego szczegółu i za chwilę będziemy na wolce...
Monia trochę się stawiała gdy postanowiliśmy bachnąć ją na linie na tygrysie.
Wpierw ukręciliśmy jej czapę.
– Bania mu chodzi w te i w te! - zaśmiałem się filując na zdechłą Mońkę.
– Dobra! – nawinął Łysy – Ma być git i wszystko klawo. Wypadek przy arbajcie. Zibi weź no i upleć z prześcieradła linę.
- Git!
– Ino w mig, zanim klawich przyśmiga.
Zibi po chwili skitrał powróz dla biednego cwela. Nie minęła minuta i dyndał on bezwładnie na stryczku.
- Siadaj no ktoś na klapę.
Zibi nawinął na dzwonek.
Wkrótce na kwadrat przyśmigał skowyr.
– O co chodzi?
– Tu się jeden wziął i bachnął na linę.
Klawich posłał drugiego psa po konowała.
– Jak to się stało? – skowyr miał jeszcze jakieś wąty.
– Normalnie, panie władzo – nawinął Łysy – Hajtnął się na linę. Zanim który przyfilował – już był udupiony!
Kiedy mąciciel gamzał z klawichem, ja ustawiłem się za tym ostatnim. W dłoni miałem przemyconą ze stołówki kosę. Wystarczyła tylko odpowiednia chwila i klawich pierdolnął w kalendarz.
- Cwelować z glana, herbatniki! - ryknął Łysy. Bezwładny pies obficie farbując, padł kapslem na glebę.

Gady zrobiły KS Zibiemu jako pierwszemu. Biedny szwajcar prawie wpadł na jednego ze skoryrów, zanim jeszcze zcwelowaliśmy na dziedziniec.
– Wykopyrtnął się w kalendarz na glanc! - krzyknął Łysy - Dalej, wafle!
Cwelowaliśmy w kierunku dziedzińca. Łysy robił użytek z komina zawiniętego zdechłemu gadowi z naszego kwadratu.
Śmigliśmy w korytarz i walimy za załom. Jeden pies się skitrał, ale drugi śmignął za mną. Chciał mnie dopaść z lewej mańki, lecz mu kopłem cięte bańki.
Ale ten drugi już przyśmigał z kominem w witce.
Zanim się na mnie przymierzył, Łysy przyjebał mu na głucho swoim kubanem.
- Gruby, łap skowyra. Bierzemy go na zakładnika!
Gruby złapał gada i wybiegliśmy na dziedziniec.
Trzymaliśmy się za ich plecami. Nagle gady przyładowały z kominów. Grubego dosłownie rozerwało na strzępy. Przy okazji skowyry załatwiły swojego herbatnika.
- Pod mur, Kosa - ryknął Łysy. Zdążyłem tylko skitrać komin, który trzymał w grabi trup Łysego i zcwelowałem za mącicielem.

Gady zgodnie z tym co jorgaliśmy ze stukanki i grypsów ze żłobka, miały dzisiaj dostawy garuchów. Nie zdążyli jeszcze zaciągnąć bramy. Dosłownie ze sto metrów dzieliło nas od wolki.
Śmigaliśmy co sił, ale nagle urosła przed nami grupa skowyrów z lolami w łapach.
- Cweluj z glana Kosa, zatrzymam ich! - nawinął Łysy.
- Grypsuje się jawnie, twardo i do krańca! - miałem zamiar pierdolnąć w kalendarz razem z mącicielem.
- Nie cykoruj harcerz, te kindybały mnie nie udupią! Cweluj z glana Kosa!
Łysy skupił na sobie gniew skowyrów. Ja tymczasem przebiegłem przez bramę.
Byłem na wolce!
I wtedy zobaczyłem jak gad celuje z komina prosto w mój baniak. Zanim zdążył nacisnąć spust usłyszałem huk.
Dekiel psa rozbryznął się jednak niczym przeterminowany hermetyk.
Przede mną stała jakaś młoda mana w białych łachach.
- Chodź do mnie Bartłomieju - mana rozłożyła witki w zapraszającym geście.
Pośmigałem w jej kierunku. Ledwo jej spojrzałem w puzon, gdy błysnęło...

- I wtedy się obudziłem w swoim łóżku, na Mokotowie - Bartłomiej skończył swoją opowieść - Do dziś pamiętam uśmiech Księżnej i strach psów.
Filonek zadumał się. Inaczej zapamiętał historię Bartłomieja, którą swego czasu sprzedała mu Księżna.
Tak czy inaczej, nie można było jednak odmówić farmazonom Chomika dobrej bajery i faktu, że zwiększyły one głębie psychologiczną postaci.
- Sam dziś nie wiem dlaczego Łysy mi pomógł. Może mnie lubił po prostu.
- A może martwił się, że nastąpi u ciebie deregulacja heteromatriksu która stoi w bezpośredniej opozycji do normatywnej tożsamości heteroseksualnej - rzekł Jezus.
Wszyscy spojrzeli na niego osłupieni. Chrystus wypuścił z ust marihuanową chmurkę. Wszystko stało się jasne.
- Kto następny? - zapytał jak gdyby nigdy nic profesor Ambroży.
- Ja - żółw kiwnął dziobem. Zadumał się przez chwilę i pociągnął kwasu z manierki - Więc, to było tak...

OPOWIEŚĆ ŻÓŁWIA

- No, już niedaleko Filonku - Księżna trzymała mnie na swoich kolanach. Lecieliśmy na Mango, gdzie miała załatwić jakieś formalności w Kwaterze Głównej Zakonu Niepokalanego Elfa, do którego przecież należy.
Wylądowaliśmy zaś w północnej części Pałacu Dantego, głównego budynku administracyjnego Zakonu.
- Poczekaj tu na mnie żółwiku, ja zaraz wrócę - powiedziała do mnie Księżna zostawiając mnie koło fontanny.
Alejki wokół Pałacu były gęsto porośnięte zielenią. Tu i tam strzelały w niebo ciepłe gejzery. Rajskie ptaszki ćwierkały w koronach drzew.
Przymknąłem żółwie ślepka z przyjemnością włażąc do fontanny. Już miałem uciąć sobie drzemkę, gdy nagle spostrzegłem białego króliczka kicającego po alejce.
- Cholera, delirium tremens? - zdumiałem się - I to przed południem?
Musiałem to sprawdzić. Jeżeli królik był prawdziwy to spoko, w końcu żyje on wśród elfów, więc mógł się wybielić. Ale jeśli to była delirka, to czekało mnie kolejne kilka tygodni detoksu.
Zerwałem się na płetwy i ruszyłem w pogoń. Królik wpierw gonił alejką, ale zaraz zniknął w gęstych krzakach.
- Stój, tyfusie - wydyszałem i rymnąłem jak długi o glebę. Jakiś cieć przeciągnął linkę dokładnie na wysokości moich płetw.
Spojrzałem do góry.
- O cholera...
Nade mną stał Ernest.
Mój zły brat - bliźniak.
Muszę się przyznać, jestem z jakiegoś porypanego miotu. Na czterdzieści jaj które złożyła mamusia, trzydziestu moich braci bliźniaków jest złych, pięciu chaotycznie złych, czterech neutralnych i tylko ja jeden jestem dobry.
Czy teraz któreś z Was ma ochotę ponarzekać na swoją rodzinę?
- Ernest, kopę lat, widzę...
- Taaak, wreszcie się widzimy braciszku - popluł się Ernest - Widzę, że dalej robisz za maskotkę dla tej, tfu, Elficy.
- A ty dalej ciągniesz Sauronowi?
Przyjąłem płetwą po gębie. Sięgałem powoli do mojej magicznej różdżki. Księżna nauczyła mnie kilku tricków, Ernest nawet by się nie spodziewał jakich...
- Nie ciągnę - warknął - Kochamy się. Wiesz co to jest miłość Filonku? To wtedy gdy spotykają się dwie bratnie dusze...
Wykorzystałem moment jego nieuwagi, by wyszarpnąć różdżkę.
- Sweet elvish fireball iksde! - krzyknąłem. Ale Ernest wyciągnął swoją płetwę, a różdżka posłusznie wleciała w jego dłoń.
- Jak widzisz ciemna strona Mango jest silniejsza - powiedział filozoficznym tonem - Czas na mnie.
Ernest rzucił mnie na pobliskie drzewo i przybił mi doń płetwy zszywaczem.
- Poczekaj tutaj, wrócę niedługo - to mówiąc zawinął peleryną i zniknął.

Nie muszę mówić, że zajęło mi trochę czasu, żeby wydłubać sobie zszywki dziobem. Co sił w nogach pobiegłem w kierunku lądowiska. Musiałem ostrzec Księżną. Mój wredny brat bliźniak miał jakiś szatański plan...
Jakie więc było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem Ernesta na kolanach Almenino, kiedy prom unosił się powoli w powietrze.
- Już dobrze Filonku, widzisz nie było się czego bać - zaświergotała do Ernesta Księżna.
- Cholera, tutaj jestem! - krzyknąłem z dołu wymachując łapami.
- O, spójrz tylko, jaki podobny do ciebie żółwik! I jak śmiesznie macha płetwkami! - rozmarzyła się Almenino.
Jęknąłem cicho. I po kiego groma te Elfy mają takie długie uchy, skoro nie robią z nich użytku?!
Prom oderwał się całkowicie od ziemi. Kiedy odlatywał, mogłem przysiąc, że widzę złowieszczy uśmiech na dziobie mojego złego brata bliźniaka.

W Zakonie oczywiście nikt mi nie uwierzył. Wzięli mnie za jakiegoś obłąkanego żółwia, który przyszedł żebrać o drobne.
Snułem się więc samotnie, przez piaszczyste pustynie planety Mango.
Wtedy zobaczyłem jego.
Leżał wymizerniały, brzuchem do góry. Wyglądał źle. Toczyły go choroby i robactwo. Nie mogłem pomóc Almenino, więc chciałem przynajmniej pomóc jemu. Wyleczyłem go. Nakarmiłem i napoiłem.
Czwartego dnia spojrzał na mnie i powiedział:
- Dziękuję.
Spojrzałem mu w twarz.



- Nie ma sprawy. Kim jesteś?
- Ich bin Latający Holender... Ale od strony matki jestem Zielonobrodym Ptysiem. Najstraszliwszym piratem w tej części galaktyki.
Podniosłem brwi z uznaniem.
- Skoro jesteś taki straszny, dlaczego wylądowałeś ledwie żywy na tej pustyni?
- Dopadło mnie coś znacznie gorszego, niż najstraszniejszy zbój i morderca... - jęknął Ptyś.
- Co takiego?
- Urząd Skarbowy.

Przez następny tydzień podróżowaliśmy razem. Ja opowiedziałem mu o swojej historii z Księżną. Ptyś, czy też, Latający Holender, jak wolał być nazywany, opowiedział mi o swojej przeszłości.
Jak sam mówił, trząsł niepodzielnie tą częścią kosmosu. Niestety, nie odprowadzał podatku od wzbogacenia od swoich łupów. No i pewnego dnia zapukał do niego komornik. Zanim się spostrzegł, leżał na tej pustyni, goły, głodny i bez chęci do życia.
- Żebyśmy chociaż odzyskali Krwawą Barbarę... Już ja bym im pokazał! - zgrzytnął zębami Ptyś.
- Co?!
- Krwawa Barbara. Mój okręt piracki. Stoi na parkingu policyjnym.
Zamyśliłem się. Tak, gdybyśmy ją odzyskali wszystko mogło by się zmienić.
- Pomogę ci odzyskać Baśkę. Ale przysługa za przysługę - odpowiedziałem uśmiechając się szelmowsko.

- Dzień dobry, czy zastanawiał się pan kiedyś nad sensem istnienia? - Ptyś zagadał do pilnującego parkingu ciecia.
Tymczasem wykorzystując jego sekciarską gadkę, prześliznąłem się pod parkanem. Teraz tylko wystarczyło znaleźć Krwawą Baśkę.
- O jasna cholera - powiedziałem, kiedy ją w końcu ujrzałem.



- Zdaje się że Ptyś mi trochę nawkręcał z tym piraceniem - mruknąłem patrząc na zieloną koniczynkę na burcie stateczku. Otworzyłem go z centralnego i wsiadłem do środka. Spojrzałem na Ptysia. Był w swoim żywiole. Strażnik usiłował się niemrawo bronić, ale w starciu z takim oratorem był bez szans. Wyjąłem procę i zakończyłem jego cierpienia. Ptyś po chwili ładował się już ze swoim bebzunem do kabiny.
Odpalił silnik. Nagle zaczęło nami telepać niczym w bombajskim pociągu.
- Cholera, Ptyś, więcej gazu i puść sprzęgło bo ci zgaśnie! - krzyknąłem.
- Dobra, dobra, nie wrzeszcz na mnie, bo się denerwuję! - odkrzyknął Latający Holender.
Jakoś udało nam się wystartować. Na szczęście mieliśmy same zielone światła i Ptyś nie musiał nigdzie hamować.
- To gdzie teraz? - zagaił, gdy w końcu wznieśliśmy się w przestworza niebieskie.
- Teraz? Teraz lecimy zrobić zupę żółwiową - zatarłem płetwy.

Ernest niczego się nie spodziewał, kiedy pogryzał liść sałaty w moim prywatnym akwarium. Księżna krzątała się po domostwie.
Krwawa Barbara wylądowała na samym środku trawnika.
Widząc to Księżna wypadła na nas z miotłą. Nie zdążyłem jej cokolwiek wytłumaczyć, gdy nagle zaryła nosem w ziemię. Za nią z łopatą stał Ernest.
- To sprawa między nami dwoma - splunął przez ramię.
- Daj mi go załatwić, Filonku - zagotował się Ptyś za moimi plecami.
- Nie, Ptysiu, to rzeczywiście jest moja vendetta.
Zanim skończyłem mówić, Ernest rzucił mi się z nożem do dzioba. Zrobiłem unik, zamarkowałem prawego sierpowego i przywaliłem mu z bani. Odrzuciło go to trochę, ale zaraz zamachał dziobem i ruszył do kolejnego natarcia. Uderzył mnie lewym sierpowym i celował kosą w brzuch, ale zastawiłem się skorupą. Ostrze ześliznęło się po niej, a ja uderzyłem go z kolanka w podbrzusze. Ernest skulił się, ale nie zdążyłem go wykończyć. Przyładował mi lewego prostego, potem prawego sierpowego. Cofałem się i cofałem. Naraz potknąłem się na nierównym podłożu. Ernest rzucił się na mnie z kosą.
- To koniec - zaśmiał się paskudnie.
I w tym momencie zobaczyłem, jak jakieś owłosione łapy zakładają mu torebkę foliową na dziób i mocno zaciskają. Ernest posiniał, zamachał nózkami po czym upadł na glebę.
Martwy.
- Może to i vendetta, ale ja jestem głodny - Ptyś oblizał się po uszach.
Spojrzałem na plastikową torebkę na sinym dziobie Ernesta.
- I pomyśleć, że Księżna walczy z plastikowymi torebkami... A tymczasem uratowały mi one życie.
- Czasami trzeba wybrać mniejsze zło, jako drogę do większego dobra - filozoficznie zauważył Latający Holender.
Skinąłem głową z aprobatą.
- No cóż, będę się zbierał - powiedział pirat - Wezmę go sobie, jeśli nie masz nic przeciwko.
Powstałem na płetwy.
- Nie, nie mam - uścisnęliśmy sobie dłoń - Smacznego, Latający Holendrze. I powodzenia.
- Dzięki - Ptyś wyszczerzył zęby w uśmiechu, po czym wsiadł do Krwawej Barbary z Ernestem pod pachą.
Pomachałem mu jeszcze na pożegnanie, po czym złapałem Księżną za nóżki i wciągnąłem ją do domu...

- ... Księżnej nigdy nie powiedziałem o tej zamianie miejsc - zakończył historię Filonek.
Bartłomiej pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Ale to przypał mieć takich ziomków. Sam wiem jak to jest, raz mnie jeden wystawił hooligansom Wisły - wytłumaczył.
- A dlaczego w zasadzie jej nie powiedziałeś? - zapytał Klex.
- To proste. Trawnik. Powiedziałem, że mój zły brat bliźniak Ernest przyleciał z jakimś menelem, zrobili imprezę i pognietli jej trawnik. No i przyładowali jej w głowkę. A ja ich pognałem w cholerę. A skoro i tak nie widziała różnicy między mną a Ernestem, to dlaczego tego nie wykorzystać - Filonek wzruszył płetwami.
Klex pokiwał głową ze zrozumieniem i uznaniem.
- To kto następny? - mruknął Kotecek.
- Ja - odrzekł Klex. Nadął się, poprawił surdut i zaczął opowiadać...
 
__________________
There was a time when I liked a good riot. Put on some heavy old street clothes that could stand a bit of sidewalk-scraping, infect myself with something good and contageous, then go out and stamp on some cops. It was great, being nine years old.
Chrapek jest offline