Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-02-2009, 01:32   #88
Rewan
 
Reputacja: 1 Rewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodzeRewan jest na bardzo dobrej drodze
Obudził się. Z początku pomyślał, że nie żyje, że to już jest koniec, jakikolwiek by miał nie być. Wszystko stało się w jego umyśle nierealne i bezsensu. Po tak mocnych przeżyciach, granica pomiędzy realnością a jej brakiem zatarła się. Czy bezpowrotnie? Kto to wie... Ten świat nie raz, nie dwa dawał znać, że jest inny, wyjątkowy. Upominał się o to, nie chciał być wiązany ze światem, który tak dobrze Sheff znał. Ten świat zaznaczał swe różnice, usilnie próbując ukazać jego oryginalny styl, tak jak próbuję to robić człowiek na ulicy, starając się stworzyć swój odrębny styl. Jedyna różnica polega na tym, że człowiek próbuje, ale i tak wchodzi w styl już istniejący, a ten świat był jedyny w swoim rodzaju.

Dopiero ból przekonał go o realności tego świata. Czuł jak przeszywa całe jego ciało, z kilkoma centrami, w postaci jego ręki, powiek, gardła. Całe ciało przechodziły dreszcze, które tylko potęgowały już istniejący ból. Czuł jakby kości łamały się w każdym najmniejszym miejscu, ale na tyle powoli, by minęła wieczność nim do końca się złamią. Gdzieś na powrót usłyszał tykanie zegara, dokładnie takie samo, jakie wpijało się w jego mózg na początku tej szalonej podróży. Umysł natomiast wszystkie te informacje gromadził w sobie, nie nadążając za ich szybkim przepływem. Był nadwyrężony i zmęczony, a informacje zdawały się nie mieć końca. Nasilający się tępy ból w głowie dawał o sobie znać.

Wreszcie pokusił się o otwarcie oczu. Nie było to łatwe, bo zaschnięta ciecz mocno skleiła je, a ręcę, które zazwyczaj spełniały rolę ścierającego narzędzia, teraz bezsilnie leżały związane. W końcu przeszkoda puściła, rozciągając się na oczach, niczym guma do żucia. Kilka mrugnięć pozwoliło na oczyszczenie oczu z z gęstej cieczy. Światło nadal atakowało w Mike, tyle że o sto kroć łagodniej. Prócz tykania zegara i mimowolnych swoich jęków, w pomieszczeniu panowała nie zmącona cisza. Jeszcze tylko obejrzał się wokoło na tyle ile to możliwe (sprytnie omijając wzrokiem ranną rękę), by w końcu stwierdzić, że dwójki świrów tu nie ma. Ulżyło mu, choć dobrze wiedział, iż nawet jeśli nie ma ich w tym pomieszczeniu, to są w jakimś pomieszczeniu przylegającym do tego. Musiał więc być cicho, by nowi znajomi nie spostrzegli jego obudzenia. Miał tylko nadzieję, że jego jęki nie były zbyt głośne. Oparł się więc głową w możliwie najwygodniejszy sposób, by nabrać choć trochę sił, zanim znów zjawią się dręczyciele. Z jednej strony chciałby mieć to już za sobą, by móc już nie żyć, odejść z tego świata i zamknąć się w nicości, lecz z drugiej, obawa przed bólem skutecznie blokowała tę pierwszą myśl. Moja ręka... Nagle poczuł silną chęć spojrzenia na własną rękę. A raczej na to, co z niej pozostawało. Zdawał sobie sprawę z głupoty tego zamiaru, nadmierna ciekawość nigdy nie wychodzi na dobre, ale ona przezwyciężyła zdrowy rozsądek. Obrócił twarz i wzrok na dłoń. To co zobaczył, jego widoczne mięśnie, tkanki, nawet w niektórych miejscach kości. Wszystko to nie wyglądało tak jak na jakimś filmie. Filmy to bzdura, to fikcja, która jest dziecinną igraszką w porównaniu do tego. Nie powstrzymał wymiotów, a unieruchomiona głowa nie pozwoliła mu na żaden ruch. Mike wymiotował sam na siebie. Jego garnitur, cały w wymiotach, nie zdawał się już robić żadnego dobrego wrażenia. Co gorsza, wymioty nie do końca opuściły jego jamę ustną. Zaczął się krztusić. Szybkimi i dramatycznymi ruchami, które sprawiły mu kolejną dawkę bólu, wykręcił jak najmocniej głowę na bok, wypluwając resztki wymiocin.

Stuk... stuk... stuk... stuk...

Odgłos ciężkich kroków, stawianych na posadzkę i ciągnących się niczym echo, by wtórować tykaniu zegara, wwiercał się w głowę Mike’a, nie dając mu sposobności do ucieczki.

Tik... stuk... tik... stuk...

Grając swą dziwną pieśń, zwiastowały nadejście grozy. Mike drżał jeszcze bardziej na ciele. Bał się. Na umysł przychodziły coraz to nowe myśli, każda gorsza od poprzedniej. Czuł jak wszystko go opuszcza, zostawiając go całkowicie samego. Siły odeszły jako pierwsze, zaraz za nimi dała nogę nadzieja. Przekręcanie zamka i skrzypienie drzwi. Szarpnął się dramatycznie. Strach narastał, aż uzyskał apogeum.

Ujrzał go...

Lekarz stał nad nim, w fartuchu ubrudzonym jego własną krwią (na jej widok ledwo zdusił w sobie odruch wymiotny, przypominając sobie swoją ręke). Jednak w lekarzu była jednak pewna różnica. Nie miał chustki zasłaniającej twarzy, a na jego pomarszczonej od upływu lat twarzy, widniał uśmiech tryumfu. Jego ciemnoniebieskie oczy świdrowały go.

-Jak się czujesz chłopcze? Zastanowiłeś się już nad swoją winą? Nadal upierasz się, że nie miałeś na to wpływu?

Nim zdołał odpowiedzieć usłyszał kolejne kroki i wyłaniającą się obok lekarza nową postać.

-No właśnie, synu... Zastanowiłeś się nad nią?

-Ja... – zaczął słabym głosem, ignorując ojca - Ja tego nie chciałem... Ża-żałuję... To moja wina, ale... Nie torturuj mnie więcej, po prostu mnie zabij... Nie mam już sił...

-Kłamstwo! -huknął ostro, schylony nad nim mężczyzna w bieli. -Chciałeś zabić! Nie próbuj mnie oszukiwać -złagodniał, wracając do gładzenia jego policzka. -Mówisz, że żałujesz? Czego żałujesz? Rozumiesz czego dotyczy twoja wina? Mów! -dodał ostrzej wciskając palce w usta więźnia i gniotąc jego wysuszone wargi.

-Tak, powiedz mu. Powiedz mu jak bardzo chciałeś zabić swojego ojca! On to zrozumie, czyż nie? - wtrącił się z przekąsem jego ojciec. Mike jedynie spojrzał na niego nienawistnym spojrzeniem, lecz już po chwili spojrzał ponownie na doktora.

-Żałuję tego, co zrobiłem Jonathanowi. Nawet nie wiesz jak bardzo, nigdy więcej tego nie zrobię. Nigdy nie chciałem tego zrobić... Ja... Zdaję sobie sprawę, z kary na jaką zasłużyłem, ale... Ja już nie mogę, zabij mnie. Wiem, że nie zasługuję na tę łaskę. - Mike starał się mówić to co chciał usłyszeć doktor. Chociaż nie koniecznie dobrze zagrał od początku.

-Nigdy więcej tego nie zrobisz? –bardziej stwierdził, niż zapytał stojący dotąd za głową Mike’a mężczyzna w fartuchu. Zrobił kilka kroków spacerując wolno w tę i z powrotem przystając tym razem z boku i wpatrując się uważnie w umęczoną twarz więźnia. - Nie chciałeś tego zrobić? Więc dlaczego go zabiłeś? –mówił spokojnie, wwiercając się stalowoszarym wzrokiem w oczy Sheff’a. -Wytłumacz mi, dlaczego odebrałeś życie członkowi własnego stada? Pomóż mi to zrozumieć. Postaraj się. Słucham!

-Ja... - zamilkł na długą chwilę, zdając sobie sprawę jak wiele popełnił błędów już od początku tej rozmowy. Podczas tej krótkiej chwili nie umknął mu mściwy uśmiech ojca - Ja byłem naćpany, miałem zwidy... Nie panowałem nad sobą... Ale żadne słowa nie przywrócą mu życia...

-Tak. Słowa to za mało.

-Więc zabij mnie, po prostu mnie zabij. Ja już nie mam siły.

-A więc po zabójstwu własnego ojca, chcesz własnej śmierci? Bardzo chwalebna śmierć... – wtrącił się ojciec.

-Zamknij się!

Twarz wpatrzonego w niego psychopaty wykrzywiła się gniewnym grymasem.

-Co powiedziałeś?

Mike'owi nagle zaschło w gardle. W końcu, gdy miał szansę na szybką śmierć, nagle cała nadzieja runęła.

-To... Przepraszam, to nie miało być takie na jakie wygląda.

-Skup się. Znam sposoby byś trzymał się sedna tematu -usta mężczyzny rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, podczas gdy jego oczy pozostały lodowato zimne.

-To się więcej nie powtórzy. - powiedział krótko, zmieniając taktykę rozmowy. Chciał to wszystko pociągnąć jak najszybciej, by skrócić swe już dotkliwe męki.

-Jak mam ci uwierzyć chłopcze? Pozwalasz by rządził tobą twój prywatny demon. Mieszał ci w głowie, zatruwał krew i myśli. Zaciskał ci pętlę na szyi i pozbawiał rozsądku. Zdajesz sobie sprawę, że wyrządzasz sobie większą krzywdę niż ja? - Wyciągnął z kieszeni paczuszkę z kokainą - Ta biała wróżka zsyłająca słodkie sny zmienia się z czasem w strzygę.

-Rozumiem, ale nie umiem z nim walczyć, nie mam na to sił. Zabij mnie, a zabijesz go wraz ze mną.

-To byłoby zbyt proste. W Thagorcie nie umiera się ot tak sobie, na własne życzenie. Nie, nie zabiję cię. Jeszcze nie teraz. Musisz zrozumieć coś ważnego. Pomożemy ci... Sati, moja piękna, chodź do nas! – Weszła na powrót ta sama asystentka.

-C-co? Co zamierzacie zrobić? - u Mike'a na powrót pojawił się czysty strach. Zadrżał potężnie na ciele. "Pomoc" nie zwiastowała w jego ustach niczego dobrego.

Zarówno lekarz, jak i jego asystentka zignorowali pytanie. Lekarz jedynie odsunął się krok do tyłu, natomiast pielęgniarka podeszła do Mike’a, którego pogłaskała po czole zewnętrzną stroną dłoni. Na jej twarzy gościł chytry, niemiły uśmiech. Mike oczekiwał najgorszego.

-Jak się dzisiaj czujemy? – spytała miłym głosem, jakby zgrywała pielęgniarkę w prawdziwym szpitalu?

Pielęgniarka tak jak i lekarz miała teraz odsłoniętą twarz. W porównaniu do niego, ona wyglądała na całkiem młodą, kto wie czy nie młodszą od Sheffa. Jej delikatne rysy były całkiem pociągające, gdyby nie fakt w jakim się fachu zadomowiła. Kosmyk blond włosów opadał jej na czoło.

-Ostatnio dużo wycierpiałeś, kochaniutki.

-Możesz go rozwiązać, kochanie? Musimy naszego gościa zabrać na mały spacer.

Pielęgniarka powoli zabrała się za rozwiązywanie pasów, nie szczędząc przy tym zranionej ręki Mike’a ( Mike stłumił krzyk i wydał jedynie przeciągły jęk). W końcu uwolniony z pętających go więzów, usiadł na stolę, na którym wcześniej leżał, przy lekkiej pomocy pielęgniarki.

-No, a teraz udasz się z nami. Mamy ci coś ciekawego do pokazania. Panie przodem – dodał do swej asystentki.

Mike wstając na równe nogi, dopiero teraz poczuł jak bardzo jest słaby. Wymiotował już tylko sokami żołądkowymi, czuł ogromny głód, a jeszcze większy ból. I do tego skrajne wyczerpanie. Musiał pokusić się o wielką wolę, by dalej iść. Szedł wlokąc się i często podpierając się zdrową ręką o ścianę. Prawa jedynie zwisała bezwładnie i próbował jej nie ruszać. Każdy ruch mięśni mógł spowodować straszliwe męki. Szli w milczeniu, ale nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż zarówno doktorek jak i jego asystentka, uśmiechają się, ciesząc ze swego dzieła. Korytarz był długi, marsz się przeciągał. Był też ciemny, bardzo ciemny. Pomyślał o ucieczce, ale szybko stłamsił tę myśl. Nie, nie zabiję cię. Jego słowa dawały nadzieję, ale mógł się w nich również kryć fałsz. Nic nie było pewne, ale jednak miał jakieś szansę. Po za tym i tak w takim stanie nie uciekł by za daleko.

-Zabiorę Cię tam, gdzie łatwiej ci będzie zrozumieć. Zobaczysz, to już nie potrwa długo...

Zagadkowe zdania, niedopowiedziane słowa. Tajemnica. Ale nie wypytywał się o to. Gdyby doktorek chciał, powiedziałby mu to już teraz. Musiał iść by samemu się przekonać. Nagle, wśród mroku tuneli ujrzał na końcu światło. Słabe, ale światło. Z nowym entuzjazmem i nadzieją wyjścia na powierzchnię, przyspieszył niezdarnego kroku. Światło się zbliżało, aż w końcu tunel się skończył i wyszli na zewnątrz. Ta sama gęsta mgła oplatała go, ale 2 osobowy zespół nie miał zamiaru kończyć swego marszu, więc szli dalej, przez obłoki mgły, a on, jak posłuszny pies za nimi. Wyszli z mgły i ujrzeli naprawdę zadziwiający widok. Błotne sadzawki pośrodku zielonego gaju. Nie takiego widoku spodziewał się w środku miasta. Ale nie było to zwykłe miasto. To był Thagort, miasto Idvy. Spoglądał na nowy widok, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół.
 
Rewan jest offline