Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-02-2009, 14:45   #95
Glyph
 
Reputacja: 1 Glyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwuGlyph jest godny podziwu
Oddalając się usłyszał za sobą wołanie. Zatrzymał się, odwrócił. Jonathan Noys nawoływał go. Zbliżał się coraz szybciej, wciąż nagi, jakim go stworzono, jakiego widział przed chwilą w tej niecodziennej sytuacji.

-Spokojnie kolego, już wam nie przeszkadzam.-podniósł do góry dłonie, tak jakby chciał uspokoić spłoszone zwierzę. W istocie nie pragnął zwady, bo jaki właściwie powód miał ich poróżnić?

Spojrzał przyjaźnie prosto w oczy mężczyzny; ten jakby zaniemówił. Nie przerywając niezręcznej ciszy, matematyk kiwnął tylko głową, chcąc tym przypieczętować ich porozumienie i odwrócił się ruszając w dalszą drogę. Noys jednakże nie milczał z braku stosownych słów. Złość w nim wzbierała coraz bardziej. Bronił się wtedy, stał się ofiarą, czy mógł znieść takie słowa od członka własnego stada? Chował urazę, czy raczej chęć wytłumaczenia za wszelką cenę. Widok lekceważącego go po raz wtóry i odchodzącego Burke'a przelał czarę. Rzucił się na niego i obaj opadli na ziemię.

-Co ty wyrabiasz?! Puszczaj mówię!-krzyczał Reynold, stękając, gdy jego ciało zderzyło się z ziemią.

Wiele sił jest w sobie znaleźć w stanie człowiek w sytuacji zagrożenia. Trudno było podejrzewać Reynolda o taką siłę i furię, z jaką się bronił, ale przyznać trzeba, że istniały powody, dla których nadmiar adrenaliny zaczął krążyć w jego żyłach. Zaatakował go nagi mężczyzna, którego przed chwilą zobaczył w dwuznacznej sytuacji. Co też mógł myśleć w tej chwili, czego innego mógł się obawiać jak nie bliższej znajomości?
Szarpał się próbując wyrwać się z uścisku, lecz napastnik przycisnął go do ziemi przytrzymując ręce. Udało mu się chwycić je jedną ręką, drugą zaś wymierzyć uderzenie. Otwarta dłoń trafiła w policzek, dokładnie, mocno, by otrzeźwić przestraszonego matematyka, po części też z pragnienia satysfakcji za obrazę. Na policzku Reynolda powoli wykwitał czerwony rumień.

- Nawet sobie nie myśl w ten sposób o mnie!-wychrypiał Noys, zdyszany biegiem i nieoczekiwana walką. W końcu został popchnięty, lub też samemu, odskoczył parę kroków dalej.

-Jasna sprawa kolego. To twoja prywatna sprawa, nic mi do tego. Każde z nas niech wróci skąd przyszło i zapomnijmy o całej sprawie dobra?-powoli wstając z ziemi, zapewnił uczciwie, wciąż przekonany o odmiennych skłonnościach towarzysza. Sam przekonał się o swobodnych obyczajach panujących w tym miejscu, skąd mógł wiedzieć, jakim człowiekiem okaże się Noys i jak bardzo hołduje prawom tej krainy.

-Jeszcze raz o tym wspomnisz, a zabiję. Powiesz to tylko jeszcze raz kiedykolwiek, komukolwiek.-Ledwo panując nad sobą Jonathan tylko tyle zdołał wycedzić przez zaciśnięte zęby. Po chwili ochłonął jakby. Uznał, że cios, jak i groźba starczą za wyjaśnienia i wyrównują ich rachunki. Złość skupił na innych problemach.-Niby dokąd chcesz iść? W prawo, w lewo, prosto, a może wrócić na plac z tym wielkim wielogłowym cholerstwem?

-Wyjście tak samo dobre jak staniu tu. Kto Cię tu znajdzie? Na co tu czekać?-odparł rzeczowo i spokojnie, może nieświadomie pytaniami sugerując niedawną sytuację. Gdzieś w głębi duszy, złośliwa cząstka kazała drążyć ten temat, odgryźć się za zniewagę, lecz zdołał się pohamować-Zamierzam obejść całą tą krainę, znaleźć wyjście, resztę ludzi, których spotkaliśmy, cokolwiek, byle nie stać tu bezczynnie. Możesz zostać lub iść ze mną.

-W życiu tu nie zostanę. Co to w ogóle za po***ane miejsce? Widziałeś tu kogoś jeszcze?

Przez głowę przebiegł mu strumień myśli z ostatnich wydarzeń.
-Chodziłem, aż spotkałem Ciebie-skłamał, bezwiednie, z nawyku, a może rozmyślnie, czując jeszcze wstyd-Kto wie gdzie jesteśmy, trzeba wyjaśnić. Jak najszybciej.

Zamierzał odchodzić, gdy w oczy rzuciła mu się inna sprawa wymagająca rozwiązania.
-I...-odchrząknął znacząco-Może zanim ruszymy, powinieneś zapakować swoje rzeczy.

-No co się tak gapisz?
-zmieszany mężczyzna począł szybko zbierać swoje ubrania.
Burzliwa wymiana zdań sprawiła, że dopiero teraz na nowo odkryli tą niedogodność. Reynold czekał milcząc i odwracając wzrok. Bawił się przy tym zegarkiem, w tak denerwujący sposób, co pół minuty sprawdzając czas. Nawyk pielęgnowany przez lata stał się niezależny od kontroli mózgu. Na szczęście jego kompan zajęty był wkładaniem ostatnich rzeczy i sprawdzaniem plecaka, bowiem kolejna kłótnia już zdawała się wisieć w powietrzu.

-Z tamtej strony przybyłem, ruszajmy tędy-wskazał kierunek. gdy już nic ich nie zatrzymywało. Inny niż ten, z którego przyszedł i ten, w którym Jonathana spotkała niemiła niespodzianka. Rozmyślnie jeszcze przykucnął poprawiając wiązanie sznurówki, niby przypadkiem przepuszczając kompana przodem. Brak ostrożności niejednego wyprowadził na manowce.

W jakiś czas potem atmosfera zrzedła, nastroje uspokoiły się. W trakcie wędrówki obaj zdążyli zapomnieć o niedawnym incydencie.
-Tam przy hydrze.-zaczął nowy temat Reynold-Kto nas uleczył, widziałeś tego młodego blondyna? Juliana? On nam pomógł?

Wśród zgiełku bitwy niewiele widział, co działo się po drugiej stronie. Zapamiętał najlepiej tych, którzy stawiali czynny opór, Charlesa, Dominikę, Aleksandrę, Iwet. Jonathan zniknął mu wtedy z pola widzenia. Nie zastanowiło go, czemu nie widział go walczącego, tak samo jak Julian musiał być gdzieś z boku. Wyraz twarzy kompana świadczył, iż jeszcze mniej wie od niego w tej sprawie.
-Co się stało z tamtym monstrum?- zapytał z niepewnością w głosie-Zupełnie nie pamiętam. Czekaj! -Odwrócił się, zbladły. Kark spłynął mu zimnym dreszczem.

-Wszystko w porządku?- zaniepokojony matematyk przystanął. Spojrzał wprost w jego oczy, próbując nawiązać kontakt z nieobecnym nagle Noysem.

-Mike, Mike Sheff! On strzelał do mnie. Ja... on mnie... zabił... ja nie... nie powinienem żyć... Obudziłem się w błocie... nie oddychałem, a potem wynurzyłem się na powierzchnię i ... i jestem.-Jeszcze w szoku, cofnął się kilka kroków. Drżącą ręką wskazał w kierunku miejsca, gdzie się spotkali.

-Zabił? Ja także?- szeptał sam do siebie-Czemu miałby cię zastrzelić przyjacielu. Jesteśmy wplątani w to razem.-powiedział spokojnie, czując, ze musi jakoś zareagować na tą sytuację. Strzały, w pamięci kołatał mu się ten dźwięk, pamięć jednak płata figle. Powiedział wtedy sobie: Gadzi łeb dostał prosto między oczy, tak i teraz widział to zmyślone wydarzenie. Trudno mu było uwierzyć, lecz Jonathan był dość przekonujący.

-Wiesz, co Tamten mi powiedział?-nie ustępował, ani przez chwilę nie dając się zbić z tropu-Że dobrze znów widzieć mnie żywego! To niemożliwe... jakaś ściema grubymi nićmi szyta. Ktoś chce żebyśmy tu poszaleli... Ale przecież dokładnie pamiętam... każde uderzenie kuli... bolało i... i umarłem.

Tym mocniej dziwiło go wyznanie kompana. Gdzie się właściwie znaleźli?
-Zanim się tu znalazłeś, czy...też umarłeś?- szeptem wypowiedział głupie, cisnące się na usta pytanie, lecz zamyślony nie usłyszał odpowiedzi. Wątpliwości zbierały w nim żniwo. Co to za miejsce, gdzie śmierć nie ma władzy, czy to koniec? Kogo widział wtedy pośród bitewnego pola, anioła? Czyżby zginął, lecz trafił znów tutaj, bo to ostatnie z miejsc, czy nigdzie dalej nie można już trafić w swej wędrówce.

-Reynold-spojrzał na towarzysza, wyrywając go z zamyślenia-wiejmy stąd. Gdziekolwiek, byle się stąd wydostać.-dodał grobowym tonem, czując nagle narastający strach przed pościgiem, wmawiając sobie przy tym jedyny słuszny kierunek ucieczki.

-W tamtą stronę-oprzytomniał, wskazał kierunek, lecz skręcający odrobinę z obranego szlaku. Trudno było pojąc, czemu gnało go w tą stronę. Mógł pójść każdą inną ścieżką, wiedział to, a przynajmniej był o tym przekonany. Nie zdecydował się na żaden test swej woli, więc do końca nie zdawał sobie sprawy z czarów tego miejsca. Wtedy przebywając tak krótko w Thargocie nie rozumiał wielu praw nim rządzących, choć nawet je znając, wiedziałby też o bezcelowości oporu na wezwanie opiekuna.

Wreszcie u celu ich oczom ukazała się altana. W środku widzieli kilku członków stada, na innych ścieżkach dostrzegali kolejnych zmierzających do tego samego celu. Cel, do którego po omacku, ale zamierzenie dążyli. Wchodząc do środka Reynold skłonił się wszystkim na powitanie. Niepewny powodu dla którego się zebrali zajął miejsce w głębi, na uboczu, woląc nie zaczynać rozmowy. Przysłuchiwał się wołaniu o pomoc Juliana, kłótni z Tyburcjuszem.
-To duży obszar. Mike, Iwet z pewnością jeszcze idą.-spróbował uspokoić sytuację. Z twarzy niektórych towarzyszy wyczytał zdziwienie. Nie do końca pewien powodu. Zgadując powtórzył imię-Iwet? Hiszpanka?
 
Glyph jest offline