Gdy chaotyczne rozmowy wśród bywalców zajazdu nabrały na sile, a przez ogólny zamęt słychać było tylko huczenie basu meksykańca, drzwi kolejny już raz otworzyły się ze skrzypnięciem. Do wnętrza weszła jeszcze jedna zbłąkana postać. Pierwsze co rzucało się w oczy, to czarne włosy przybysza, związane w długie warkocze opadające na plecy. Twarz wyrażała znużenie i lekkie zniecierpliwienie, co zupełnie nie pasowało do ludzi z jego rodzaju. Był on indianinem. Jego ubranie było jakby żywcem zdarte z typowego przedstawiciela klas niższych, "cywilizowanego osadnika". Stara, powycierana kurtka, jaką noszą zwykle traperzy lub biedni osadnicy w chłodne dni i noce, stare spodnie, typowe dla ciężko pracujących, bez grosza przy duszy ludzi. Następną rzeczą była broń. Dumnie noszony w dłoni winchester, poobwieszany rzemieniami z poprzywiązywanymi do nich małymi kamyczkami. Noszone przy pasie nóż, w ręcznie skleconej, skórzanej pochwie przywiązanej za plecami, oraz toporek, swobodnie zwisający z prawej strony. Wszystko to obsypane było warstwą pyłu. Widać, że podróżnik najmniej kilka ostatnich nocy spędził już pod gwiazdami.
Teraz stoi on wyprostowany, w otwartych drzwiach. Omiata niedbałym wzrokiem pomieszczenie. Gdy spostrzega indianina, jego rysy twarzy jeszcze bardziej tężeją. Nie spuszczając z niego wzroku wchodzi spokojnie do środka, zamykając za sobą drzwi.
Odwracając powoli twarz na osoby stojące przy ladzie, podchodzi do nich. W milczeniu wpatruje się w każdą z osób, jakby czekał na ich reakcje. W jego oczach widać prawie ,że emanujące znużenie.
Gdy jego wzrok pada na pastora, opiera wolną dłoń na ladzie i mówi powoli: Potrzebuję łóżka i ciepłego jedzenia. - spoglada wymownie na chleb stojący za ladą.
__________________ "All those moments will be lost... In time... Like tears... In the rain. Time to die." |