Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-02-2009, 13:41   #17
Idylla
 
Idylla's Avatar
 
Reputacja: 1 Idylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znany
Alastor Briefmarkt

Po wojskowych nie spodziewał się niczego innego. Uporządkowane, zaplanowane działania. Rutynowe życie pozbawione atrakcji i niespodziewanego niebezpieczeństwa. Każda podjęta akcja przemyślana ze wszystkich możliwych stron. I oczywiście to, co ujmowało Alastora najbardziej. Bezgraniczne zaufanie dla cywili. Czyli jego i kilku niemile widzianych gości.

Najchętniej zamieniliby to miejsce w bazę wojskową. W sumie to już to zrobili, ale starali się jakoś to ukryć. Żeby jeszcze było przed kim. Tylko że nie zjawiał się żaden przeciwnik, z którym mogliby walczyć. Z tego też powodu szukali sobie zajęcia. Wyprawy w poszukiwaniu ocalałych. Przeprowadzone w równych odstępach czasu. Codziennie, rzadko co dwa, trzy dni. Na kilka godzin opuszczali bazę. Odnajdywali nieodzowne drzewko, które nie wiadomo jakim cudem nadal rosło i bynajmniej nie zamierzało przestawać. Odczekali umówioną godzinę, tuż po wystrzeleniu racy. Jeżeli nikt nie pojawił się na horyzoncie, wracali. Miny mięli nietęgie, ale cóż poradzić. Szansa jedna na milion, że porodu śnieżnego pustkowia pojawią się ludzie.

Wraz z nastaniem ranka grupa, z którą miał wyruszyć, zaczęła się zbierać. Oczywiście jak w szwajcarskim zegarku. Punkt 5:30 wszyscy byli na miejscu. No prawie. Alastor swoim niepisanym zwyczajem zaspał. Sen przychodził na tym mrozie z taką łatwością. Czasami obawiał się, że pewnego dnia się nie obudzi. Może to byłoby nawet lepsze. Tak usilnie starał się nie przeżyć tych wszystkich wypraw.

Nastrój jak zawsze ponury. Drwina na twarzach niektórych żołnierzy była aż nad wyraz widoczna. Kryliby się z tym chociaż. Co miał poradzić, że poducha działała na niego jak najlepszy środek nasenny? Pozostaje założyć plecak, uśmiechnąć się głupkowato i wymruczeć jakieś przekleństwo przez zęby. Następna bójka kosztowałaby go znowu nocne stróżowanie. Nie warto było.

Wsiadł do samochodu. Już tylko kilka kilometrów do przejechania. Ruszyli. Nie rozmawiali w czasie podróży. Albo inaczej. Rozmawiali we własnym gronie, posługując się tylko sobie znanym językiem. Nie znał włoskiego, a oni specjalnie nie używali angielskiego. Niektórzy go znali. I byli tacy z powodu jednego małego wyskoku, kilku wybitych zębów i parunastu siniaków? Kapitan Adamo Rizzo, który dowodził w dość normalny sposób, żartował razem z nimi. Ale on przynajmniej ze nim rozmawiał. Jak na charyzmatycznego wojskowego był całkiem w porządku. Nawet nazwisko miał przeciętne. No, w każdym razie na takie brzmiało. Łatwo się wymawiało i jeszcze łatwiej zapamiętywało. Już za chwilę wyda komendę, a potem wrócą do obozu. Nareszcie.

Jak zawsze zamierzał wystrzelić racę. Na wszelki wypadek jakiś żołnierz sprawdzał, czy wszystko działa. Troszczyli się o niego. Jak miło z ich strony. Nie mięli w końcu zbyt wielu jego następców. Drugiego takiego Alastora ze świecą by nie znaleźli. Ten sam uczynny żołnierz wykonał za niego zadanie.

- Kogoś ty chciał ustrzelić tą racą? - zaśmiał się Al. Pech chciał, że trafił na tego rzadkiego Włocha, który nie umiał angielskiego. - Nie odpowiadaj. Wiem, wiem... Nie musisz kończyć.

Właśnie pakował pistolet do plecaka. Mięli niebawem ruszać, kiedy usłyszał krzyki jakiegoś żołnierza. Mówił coś o ludziach. Ludzie tutaj? Nie, to niemożliwe. Gwałtownie podniósł głowę, co spowodowało nagły zawrót i na chwilę go zdezorientowało. Starał się dostrzec jakiś ruchu na horyzoncie. Wpatrywał się jakiś czas w otaczającą biel, nic nadzwyczajnego jednak nie zwróciło jego uwagi.

Żołnierz o sokolim oku upierał się jednak, że widzi ocalałych. Al postanowił spróbować ponownie ogarnąć śnieżną polanę, wytężając wzrok. Dostrzegł w końcu jakiś wyróżniający się punkt. Nawet kilka punktów. Kapitan wydał rozkaz, by kilku jego ludzi wybiegło im na przeciw. Paru następnych wskoczyło do samochodu. Znaleźli tam kilka termosów z wciąż ciepłą herbatą, zaparzoną ponad półtorej godziny temu.

"Czarnowłosa laska, narciarz, człowiek śniegu, ruda panienka (też laska, ale może trochę zbyt smarkata) i facet chory ma narkolepsję."

Pomyślał w pierwszej chwili. Wywarli na nim, musiał przyznać, dość osobliwe wrażenie. Teraz zabiorą ich do świetnie zorganizowanej bazy. Pewnie będzie to dla nich mały szok, gdy zobaczą tak świetnie prosperującą bazę wojskową pośrodku niczego.

Dotarli do celu szybko. Lekarz już czekał przed swoim namiotem spragniony widoku potrzebującego jego pomocy pacjenta. Widocznie stęsknił się za swoimi jęczącymi i marudzącymi podopiecznymi ze szpitala, w którym pracował. Wiadomości o nowych rekrutach przyjmował z uśmiechem. Przy nich jednak zachowywał pełen profesjonalizm. Wszak był szanowanym lekarzem. Jedynym w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Powinien całym swoim jestestwem emanować obojętnością. Al nie znał nigdy takiego lekarza, ale zawsze musi zdarzyć się ten pierwszy raz.

Nie zamienili ani słowa z rekrutami. Wykończeni wędrówką nie wiadomo od jak długiego czasu raczej nie byli chętni do prowadzenia konwersacji. Przynajmniej żaden z nich odezwał się do niego. Kiedy obejrzy ich lekarz, spotkają się z komandorem. Wtedy przyjdzie im ochota na rozmowę. Na kłótnie zapewne też.

Przypomniał sobie, jak odpowiadał na te pytania z ankiety. Lekarz wręczył mu ją na odchodnym. Nawet wtedy na niego nie spojrzał. Badanie też raczej było jedynie dla pro formy. Nie wiedział nawet, na czym stoi. Czy jest chory, umierający, zdrowy, czy jedynie złapał katar, co by go szczególnie nie zdziwiło.

Spieszył się do swojego namiotu, dzielonego z dwójką swoich rodaków i grupką wszelkiej maści obcokrajowców, pojawiających się i znikających. Wszyscy byli cywilami. Tylko czy w obecnej sytuacji nacja miała znaczenie? Nie wydawało mu się. Znaczenie miało, że jego towarzysze byli nie tylko rozmowni, ale również ciekawi. Ciekawi jego życia. Zapewne po to tylko, by nie myśleć o własnym życiu.

Po drodze zaczepił go jakiś żołnierz. Nie dawno pojawił się w bazie. Miał na nazwisko Pierre czy jakoś tak. Powiedział, że ma pojawić się natychmiast na zebraniu grupy, która przyprowadziła ocalałych.

- To ilu ich dokładniej było?

Kilkuminutową ciszę przerwało pytanie komandora, Milforda Johnsona. Mówił z mocnym, brytyjskim akcentem, który dla mało obytego w języku wyspiarzy mógł być mało zrozumiały.

- Pięciu. Dwie kobiety i trzech mężczyzn.

Adamo Rizzo odpowiedział szybko, zanim do Alastora dotarło, co komandor powiedział.

- Hmm... Z raportu o ich ekwipunku wynika, że dwie osoby miały broń. Którzy to byli?

- Dwie kobiety, to one miały pistolety - znów kapitan był szybszy, jakby łowił pytania komandora - Ponadto znaleźliśmy trzy noże i czekan.

"A to ciekawe. Trzeba będzie się zapoznać za tymi zaradnymi, uroczymi zapewne kobietami. Chociaż noże tylko z jedną. Druga wydawała się zbyt młoda."

- Długo będziemy na nich czekać? - zapytał zniecierpliwiony Al. Wiedział już co się święci w chwili, gdy w namiocie zauważył jedynie kapitana. Nie chciał ich przesłuchiwać. Teraz zamierzał zająć się swoją robotą. Miał pełno zaległości przez te nie przespane noce. W prawdzie zajmowanie się kontrolą wyżywienia nie należało do jego mocnych stron, komandor był zdania, że wszystkiego idzie się nauczyć. To nie jedyne jego zajęcie tutaj... O innych nawet nie chciał myśleć.

Do namiotu wszedł żołnierz, stanął na baczność i przekazał informację.

- Rekruci już są, czekają przed namiotem.

"Czytanie w myślach to chyba ich specjalność."

Al zauważył, że tym razem Rizzo nie zdążył odpowiedzieć. Uśmiechnął się z satysfakcją. Wchodzili po kolej. Jeden podobno zemdlał na badaniu. Z pewnie komandor porozmawia osobiście w cztery oczy. Chyba, że będzie miał zły dzień. Wtedy zaciągnie tam jego albo Rozziego. Osobiście wolał, żeby to kapitan padł ofiarą prywatnej wizyty. Nawet jeżeli tylko będzie stał na korytarzu. Liczyło się towarzystwo.

- To wszystko? Chciałbym już zająć się innymi sprawami - oznajmił rzeczowo Al, który zamierzał opuścić namiot bez słowa, ale w ostatniej chwili odwrócił się. Musiał jeszcze sprawdzić jak czuje się Michael. Nie uśmiechało mu się ponowne spotkanie z lekarzem, ale w końcu pod jego opieką znajduje się kumpel. Pomógł mu bez powodu podczas ostatniej bójki. Wypadałoby podziękować za poświęcenie kilku zębów w słusznej sprawie.
 
Idylla jest offline