Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-02-2009, 18:00   #12
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Noc czerniała, gęstniała i cichła. Zasnute burzowymi chmurami niebo co jakiś czas rozjaśniała oślepiająca jasnością błyskawica. Zanosiło się na deszcz.

Koń szarpnął i rżąc wściekle cudem tylko wyminął pokrzywione w dziwaczny sposób drzewo. Głuchy pomruk przetoczył się nad rozległą, skąpaną w mroku równiną. Płaska, porośnięta lasami połać delikatnie otuliła się srebrzystą poświatą księżyca. Gdzieś w oddali migotały wody płynącej zakolami rzeczki.

Szeroki gościniec, ciemność i tętent. Nieustający, rytmiczny, przybierający na sile głos końskich kopyt rozrzucających wokół siebie ogromne ilości błota i przegniłej ściółki. I ten strach wymieszany z napięciem rozlewający się wokół... Przenikający do wnętrz, rozkładający je od środka, wszechobecny.

Szczelnie okutany podróżnym płaszczem jeździec przeraźliwie śmierdział strachem. Zesztywniały, przykurczony, niemal leżał na karku długogrzywej klaczy. Czuł smagające twarz wściekłe, ostre podmuchy wiatru, liczne, zimne krople deszczu, bez litości zatapiające dolinę. I bał się, tak przeraźliwie się bał. Jadąc z wielka prędkością, w pełnym galopie, starał nie oglądać się za siebie. Tak dotkliwie czuł ich obecność, wiedział, że go doganiają. Co chwilę poganiał buchającego parą, padającego z wycieńczenia konia. Mrok. Wszystko czernieje, choć jeszcze przed chwilą wydawało się, że ciemność osiągnęła swoje maksimum, że już bardziej się nie da. Krzyk. Gdzieś z tyłu. Przeraźliwe, nieludzkie zawodzenie przerywane gardłowym rzężeniem, zagłuszone wreszcie rozdzierającym uszy trzaśnięciem pioruna. Błysk, wizg, krew i... śmiech. W rozległej dolinie zabrzmiał szyderczy, zimny jak lód śmiech. I trwał nie mając zamiaru się skończyć. Wibrował, przybierał na sile, a potem cichł, by za chwilę powrócić z nową mocą. Pochlastany okrutnie jeździec padł twarzą w błoto. Wszystko ucichło tak nagle jak się zaczęło. Nie pozostawiając po sobie żadnego śladu znikła burza, tajemniczy mordercy. Pozostały tylko szare strugi deszczu zlewające się z czerwoną plamą jaka wykwitła pod martwym już ciałem jeźdźca. Tylko wielkie krople i kawał mięsa. Strach i krew. Miecz, ciemność i niczego nieświadomi, spokojnie śpiący niewinni; potencjalne cele, nic nie znaczące ścierwo w wojennej zabawie.

***

- Panie, zadanie wykonane. Nie pozostawiliśmy przy życiu nikogo – w ciemnym, kulistym pomieszczeniu zabrzmiał cienki, rozdygotany głos.
- Co z dzieckiem? - tuż obok rozległo się przywodzące na myśl uderzanie młota o kowadło pytanie.

Niski człowieczek zgięty w głębokim ukłonie zamilkł wbijając wzrok w chropowatą, kamienną posadzkę.

- Zadałem pytanie i z nieznanych mi przyczyn nie otrzymałem jeszcze odpowiedzi. Co zrobimy z tym faktem?
- N... Nie, panie! – trzęsąc się zawył karzeł. – Nie karz swego oddanego sługi!
- Mów! – z cienia dobiegł rozwścieczony ryk. – Tylko szybko i treściwie.
- A... Ale... Panie, litości!

- Mów idioto, bo na pal nabiję! Ale już!
- Tak jest! – karzeł wyprostował się i ze skurczoną dziwnie twarzą począł nerwowo krzyczeć. – Melduję, panie, że według twojego rozkazu przypuściliśmy atak na Tengrod. Wyruszyliśmy stu osobowym oddziałem i zrównaliśmy miasto z ziemią. Nie stawiali oporu. Zabraliśmy trzy skrzynie złota i pożywienie. Wróciliśmy w stanie...
- Mów o dziecku, głupcze! – mężczyznę zdawała się interesować tylko ta jedna informacja. – Już!
- Oczywiście, panie. Dziecko... zbiegło. Próbowaliśmy....
- CO?! – zawył pan wstępując w krąg światła roztaczanego przez kilka świec i niebezpiecznie zbliżając się ku skulonemu słudze. – Jak to zbiegło?

Wielki, co najmniej dwumetrowy, dobrze zbudowany, łysy mężczyzna w sile wieku odziany był w czarną, przywodzącą na myśl rytualny przedmiot obecny już na niejednej z czarnych ceremonii, szatę. Krocząc ciężko nienawistnym wzorem spoglądał na żałosnego karła. Był zły.

- L... litości panie! – padając do jego nóg szeptał niezrozumiale. – Odpuść! Przebacz! To już się nie powtórzy. To...

Nie dokończył. W jego czaszce tkwił bowiem długi, szeroki nóż. Bryzgające krwią ciało bez ruchu opadło na zimne kamienie podłogi.

- Ja nie wybaczam błędów, mój drogi – rzucił przekraczając próg i znikając w mroku długiego korytarza.

***
Ścieżka opadała stromo w dół biegnąc po zboczach niewielkich wzgórz, to znowu wspinała się ku górze, konsekwentnie prowadząc jednak ku zielonej ścianie gęstego, tropikalnego lasu. Pięcioosobowa grupa ponurych, zapatrzonych w ziemię postaci, jak na skazanie podążała za podskakującą wesoło, zdającą nie zauważać ich zdezorientowania, dziewczyną w przykrótkiej białej koszulce.

Po lewej, na wierzchołku wysokiego klifu majaczyły zarysy miasta obsypywane złocistym bukietem promieni zachodzącego słońca. To właśnie tam zdawali się zdążać.

- Dobra, wyluzuj – przerywając niezręczne milczenie, podbiegając ku złotowłosej powiedział niechlujnie wyglądający mężczyzna. - Zrozum, że takie rzeczy mi nie zdarzają się codziennie, ok? – desperacko, ale bezskutecznie próbował spojrzeć wprost w jej duże oczy. - A że życie moje nie przejawiało się w radości i schludnej równowadze finansowej, to mam prawo być podenerwowany sytuacją, która mnie przerasta, hę? Skąd wiem, że nie czekają nas tutaj jakieś niegodziwości i pojebaństwa? Oglądam telewizje, nie jestem małomieszczańskim naiwniakiem! – zakończył dobitnie. - A na imię mi Robert... – dodał po chwili zdawkowym tonem.
- Miło mi Robercie – wciąż unikając wzroku błądzącego po jej ciele, uśmiechając się lekko odpowiedziała. - Proszę cię, żebyś nie używał tych wulgarnych słów tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Nie żeby mnie jakoś specjalnie raziły, ale, jak ktoś tu mądrze zauważył głupim jest zakładanie maski na i tak już za grubą maskę. Yyy... – zająknęła się z wyraźnym zmieszaniem na twarzy kierując wzrok ku niebieskim niebu – To znaczy... Chciałam powiedzieć, że ktoś powiedział mi to wcześniej, bo tamtemu komuś powiedział ktoś jeszcze inny i... – zaplątała się w własnoręcznie uplecionej pajęczynie lepkich słów. – W każdym razie miło mi cię poznać Robercie.

Gdzieś w górze skrzecząc z cicha kołowały białe mewy, zbliżający się coraz szybciej las rozbrzmiał falą nowych, nieznanych do tej pory odgłosów.

- Dlaczego mówisz o telewizji? Z tego co wiem szerzy się tam kłamstwo i manipulacja – po długiej chwili milczenia odezwała się wreszcie Lasair. – Dlaczego mówisz, że nie byłeś szczęśliwy? A twoja córka? Może nie potrafisz dostrzec tego co cieszy, a zatapiasz się tylko w smutku i żalu myśląc jakie to twoje życie jest straszne. Próbowałeś kiedyś, dając z siebie wszystko, uczciwie zapracować na sukces?

Przekroczyli właśnie próg równo rosnących pni drzew. Ścieżka rozszerzała się tu w równą, twardą drogę i biegła niemal zupełnie w lini prostej.

- Musicie zrozumieć, że nad nami są siły większe niżby się mogło zdawać – spoglądając po twarzach kroczących za nią ludzi rozpoczęła „kazanie”. – To one decydują o biegu wydarzeń. Nie możecie wyłamać się od ich planów. Może nie jest to zbyt pocieszająca perspektywa, ale skoro żądacie prawdy...

Przystając na chwilę pochyliła się i zerwała jeden z małych, białych kwiatków rosnących opodal drogi. Wsunęła go za ucho i ruszając kontynuowała.

- Można chyba powiedzieć, że przynajmniej połowa z was ma do spełnienia jakąś misję tutaj. To tłumaczyłoby oderwanie was od pierwotnego świata w sposób tak bezczelny... – tańcząc pomiędzy nimi mówiła – Sama nie wiem... Przypuszczam jednak, że istnieje jakaś możliwość powrócenia. Do życia albo też śmierci. Ale naprawdę chcecie rozmawiać o takich błahostkach i rzeczach, na które i tak nie macie wpływu?

Zaśmiewając się co chwilę, nie licząc się z możliwymi sprzeciwami współtowarzyszy podróży trajkotała jak najęta.

- Opowiem wam o miejscu, ku któremu zmierzamy. O mieście Molitira – wyrównując tempo marszu zbliżyła się do grupki i bezceremonialne zarzuciła ramię na szyję Roberta. – Zbudowana została przed niepamiętną zamierzchłą przeszłością, coś w rodzaju waszej stolicy, nie jest wcale tak duża jakby mogło się wydawać. Ot niecałe siedem tysięcy szczęśliwych mieszkańców z poczciwym starcem na czele. Piękne parki, widoki, spokój, ale... to ostatni bastion. Ostatni przybytek dobra przed krajem pustoszonym złem. Bo widzicie... Jest coś o czym nie wiecie. Jesteśmy w stanie wojny...

Zamilkła i ześlizgując się z Roberta odpłynęła ku przodowi.

***

Najpierw przecinając las, potem skręcając ku łąkom, na końcu zaś wspinając się serpentyną ku szczytowi klifu dobrnęli wreszcie do kresu podróży. Przeszli wiele kilometrów, w czasie pokonywania których Lasair prawie wcale nie cichła rozpowiadając niestworzone, ale radosne historie, śmiejąc się i biegając. Ona jedna wydawała czuć się tu swojsko.

Rozświetlane płomieniami setek pochodni, wysokie mury miasta wyrosły przed nimi niespodziewanie. Księżyc otaczany mrowiem gwiazd stał w pełni, było koło północy.

Gdy zbliżyli się do wielkich, masywnych, zamkniętych bram miasta z wnętrza jego słyszeć dał się niski, odrobinę zachrypnięty głos.

- Kogo tu wicher przywiał? Przedstawić się!
- Oni są ze mną
– występując naprzód ozwała się Lasair. – Możesz spokojnie otworzyć bramę.

Rozległ się dźwięk spuszczanej zasuwy i po chwili drzwi uchyliły się. Droga stała otworem. A tuż za nią... Rozciągał się jeden z piękniejszych widoków jakie dane było oglądać zwykłemu, szaremu człowiekowi.

Wąskie uliczki zewsząd otoczone przysadzistymi bryłami kamiennych domków o strukturze dachów tak skomplikowanej, że na widok ich niejeden matematyk dostałby szału, szklone witrażami kamienne luki okien świeciły jasnym, przyjemnym światłem, zdobne latarenki roztaczające wkoło ciepłą poświatę, brukowane uliczki i wznoszący się powyżej zamek o licznych strzelistych wieżyczkach. Istna bajka.

- Nie obrazicie się jeżeli was zostawię, prawda? – zaszczebiotała Lasair przytulając się do każdego po kolei. - Zwiedzicie sobie miasto, porozmawiacie z ludźmi. O świcie zaproszeni jesteście do zamku. Mieszkańcy udzielą wam noclegu, nakarmią, możecie mi wierzyć – już miała odejść, gdy odwróciła się nagle i dodała. - Tylko proszę nie uciekajcie... Nic tym nie wskóracie, a jutrzejszy dzień przynieść może wiele odpowiedzi. Żegnajcie.

Ruszyła wolnym krokiem kierując się ku najbliższej odnodze uliczki.

- Theo, Emil, opiekujcie się nimi, dobra? – rzuciła jeszcze przez ramię nim znikła za załomem ściany jednego z domów.

Zostali sami. W zupełnie nieznanym miejscu, w otoczeniu obcych ludzi, nie wiedząc wiele nawet o sobie nawzajem. W szczycie nocy, patrząc na rozciągające się przed nimi miasto, czując na twarzy chłodny powiew szumiącego w dole morza.
 
Sulfur jest offline