Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-02-2009, 12:50   #11
 
Lhianann's Avatar
 
Reputacja: 1 Lhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputację
Gabriela bardziej wyczula niż zobaczyła, że ktoś nad nią się pochyla, lekki dotyk delikatnych dłoni na ramionach uspokajał.

- Gabrielo, nie bój się, spokojnie. To nie jest żadna kara, tylko czyn zrodzony w chorej głowie człowieka nazywanego przez nas Magiem. Zaraz coś na to poradzimy.
Słodki, lecz nie sztucznie przesłodzony, śpiewny kobiecy głos niósł ze sobą ukojenie i….obietnicę?

„Szaleństwo dodaje sił, zmienia w płomień”
Wspomnienie słów piosenki usłyszanej w którymś z krakowskich pubów dziwnie pasowało do tej sytuacji.
Nagle palące ściągnięcie skóry, i tępy ból uszkodzonych tkanek zniknął jak wspomnienie złego snu.

-Już wszystko w porządku, tak jak dawniej. Wstań i nie martw się, Tu jest dobrze, lepiej niż TAM.

Z początku delikatnie, samymi czubkami palców dziewczyna dotknęła szczytów policzków, powoli zjeżdżając w dół, po krzywiźnie kości policzkowych.
Skóra była gładka, naturalnie napięta, miękka w dotyku.

Have you ever felt the future is the past, but you don't know how...?
A reflected dream of a captured time, is it really now, is it really happening?

Don't know why I feel this way, have I dreamt this time, this place?
Something vivid comes again into my mind
And I think I've seen your face, seen this room, been in this place
Something vivid comes again into my mind

Słowa jednej z ulubionych piosenek wdarły się falą w myśli.
A reflected dream of a captured time, is it really now, is it really happening?
Co było snem, a co nie?
Siedząc na białym piasku niedaleko fali przyboju oceanu, za sobą mając falujące smukłe pnie palm słuchała słów blondynki o urodzie gwiazd filmowych z lat pięćdziesiątych zastanawiając się znowu, czy to majaki umysłu faszerowanego przez ciało dziką mieszanką hormonów.
Czy też może, jak bohaterowie kiedyś czytanych powieści fantastycznych jakimś cudem przeszła do innego świata.
Niby brakowało szafy, czarownicy i lwa, ale z słów kobiety jaka podarowała jej powrotem jej twarz wynikało, że miejsce do jakiego trafiła wraz z resztą ‘Wybrańców’ nie jest raczej normalne.
Nie w normach narzucanych przez świat jaki dotąd znała.

Z słów Lassair wynikało, że jednak umarli, to stwierdzenie o trójce samobójców było raczej jednoznaczne. Ona sama, jeśli jadąc z taką prędkością z jaką jechała zderzyła się z kimś na tamtym nieszczęsnym skrzyżowaniu, to …
„Jesteś martwa, mała. A jednocześnie żywa w jakimś szalonym miejscu. Welcom to the Jungle!”
Skoro powracał jej dziwaczny humor, to znaczyło, że jest lepiej.
Jak reagowała reszta jej współtowarzyszy, hymn, niedoli, trudno było wywnioskować na prawdę, ludzie uwielbiali nosić maski na maskach…

Różnym tempem z różnymi komentarzami ruszyli prowadzeni przez blondynkę odzianą w króciutką koszulkę.
Co kraj to obyczaj…
Może wylądują na herbatce u Szalonego Kapelusznika, a może nie.
Może obudzi się pod plątaniną kabli, rurek i innego ustrojstwa, a może po cichu zgaśnie gdy ktoś nie chcąc już dłużej męczyć ciała bez duszy wyciągnie litościwie wtyczkę.
A może...


Na razie zamierzała obserwować co się dzieje. Na działania przyjdzie czas.
A informacja to klucz do wszystkiego.
 
__________________
Whenever I'm alone with you
You make me feel like I'm home again
Dear diary I'm here to stay
Lhianann jest offline  
Stary 26-02-2009, 18:00   #12
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Noc czerniała, gęstniała i cichła. Zasnute burzowymi chmurami niebo co jakiś czas rozjaśniała oślepiająca jasnością błyskawica. Zanosiło się na deszcz.

Koń szarpnął i rżąc wściekle cudem tylko wyminął pokrzywione w dziwaczny sposób drzewo. Głuchy pomruk przetoczył się nad rozległą, skąpaną w mroku równiną. Płaska, porośnięta lasami połać delikatnie otuliła się srebrzystą poświatą księżyca. Gdzieś w oddali migotały wody płynącej zakolami rzeczki.

Szeroki gościniec, ciemność i tętent. Nieustający, rytmiczny, przybierający na sile głos końskich kopyt rozrzucających wokół siebie ogromne ilości błota i przegniłej ściółki. I ten strach wymieszany z napięciem rozlewający się wokół... Przenikający do wnętrz, rozkładający je od środka, wszechobecny.

Szczelnie okutany podróżnym płaszczem jeździec przeraźliwie śmierdział strachem. Zesztywniały, przykurczony, niemal leżał na karku długogrzywej klaczy. Czuł smagające twarz wściekłe, ostre podmuchy wiatru, liczne, zimne krople deszczu, bez litości zatapiające dolinę. I bał się, tak przeraźliwie się bał. Jadąc z wielka prędkością, w pełnym galopie, starał nie oglądać się za siebie. Tak dotkliwie czuł ich obecność, wiedział, że go doganiają. Co chwilę poganiał buchającego parą, padającego z wycieńczenia konia. Mrok. Wszystko czernieje, choć jeszcze przed chwilą wydawało się, że ciemność osiągnęła swoje maksimum, że już bardziej się nie da. Krzyk. Gdzieś z tyłu. Przeraźliwe, nieludzkie zawodzenie przerywane gardłowym rzężeniem, zagłuszone wreszcie rozdzierającym uszy trzaśnięciem pioruna. Błysk, wizg, krew i... śmiech. W rozległej dolinie zabrzmiał szyderczy, zimny jak lód śmiech. I trwał nie mając zamiaru się skończyć. Wibrował, przybierał na sile, a potem cichł, by za chwilę powrócić z nową mocą. Pochlastany okrutnie jeździec padł twarzą w błoto. Wszystko ucichło tak nagle jak się zaczęło. Nie pozostawiając po sobie żadnego śladu znikła burza, tajemniczy mordercy. Pozostały tylko szare strugi deszczu zlewające się z czerwoną plamą jaka wykwitła pod martwym już ciałem jeźdźca. Tylko wielkie krople i kawał mięsa. Strach i krew. Miecz, ciemność i niczego nieświadomi, spokojnie śpiący niewinni; potencjalne cele, nic nie znaczące ścierwo w wojennej zabawie.

***

- Panie, zadanie wykonane. Nie pozostawiliśmy przy życiu nikogo – w ciemnym, kulistym pomieszczeniu zabrzmiał cienki, rozdygotany głos.
- Co z dzieckiem? - tuż obok rozległo się przywodzące na myśl uderzanie młota o kowadło pytanie.

Niski człowieczek zgięty w głębokim ukłonie zamilkł wbijając wzrok w chropowatą, kamienną posadzkę.

- Zadałem pytanie i z nieznanych mi przyczyn nie otrzymałem jeszcze odpowiedzi. Co zrobimy z tym faktem?
- N... Nie, panie! – trzęsąc się zawył karzeł. – Nie karz swego oddanego sługi!
- Mów! – z cienia dobiegł rozwścieczony ryk. – Tylko szybko i treściwie.
- A... Ale... Panie, litości!

- Mów idioto, bo na pal nabiję! Ale już!
- Tak jest! – karzeł wyprostował się i ze skurczoną dziwnie twarzą począł nerwowo krzyczeć. – Melduję, panie, że według twojego rozkazu przypuściliśmy atak na Tengrod. Wyruszyliśmy stu osobowym oddziałem i zrównaliśmy miasto z ziemią. Nie stawiali oporu. Zabraliśmy trzy skrzynie złota i pożywienie. Wróciliśmy w stanie...
- Mów o dziecku, głupcze! – mężczyznę zdawała się interesować tylko ta jedna informacja. – Już!
- Oczywiście, panie. Dziecko... zbiegło. Próbowaliśmy....
- CO?! – zawył pan wstępując w krąg światła roztaczanego przez kilka świec i niebezpiecznie zbliżając się ku skulonemu słudze. – Jak to zbiegło?

Wielki, co najmniej dwumetrowy, dobrze zbudowany, łysy mężczyzna w sile wieku odziany był w czarną, przywodzącą na myśl rytualny przedmiot obecny już na niejednej z czarnych ceremonii, szatę. Krocząc ciężko nienawistnym wzorem spoglądał na żałosnego karła. Był zły.

- L... litości panie! – padając do jego nóg szeptał niezrozumiale. – Odpuść! Przebacz! To już się nie powtórzy. To...

Nie dokończył. W jego czaszce tkwił bowiem długi, szeroki nóż. Bryzgające krwią ciało bez ruchu opadło na zimne kamienie podłogi.

- Ja nie wybaczam błędów, mój drogi – rzucił przekraczając próg i znikając w mroku długiego korytarza.

***
Ścieżka opadała stromo w dół biegnąc po zboczach niewielkich wzgórz, to znowu wspinała się ku górze, konsekwentnie prowadząc jednak ku zielonej ścianie gęstego, tropikalnego lasu. Pięcioosobowa grupa ponurych, zapatrzonych w ziemię postaci, jak na skazanie podążała za podskakującą wesoło, zdającą nie zauważać ich zdezorientowania, dziewczyną w przykrótkiej białej koszulce.

Po lewej, na wierzchołku wysokiego klifu majaczyły zarysy miasta obsypywane złocistym bukietem promieni zachodzącego słońca. To właśnie tam zdawali się zdążać.

- Dobra, wyluzuj – przerywając niezręczne milczenie, podbiegając ku złotowłosej powiedział niechlujnie wyglądający mężczyzna. - Zrozum, że takie rzeczy mi nie zdarzają się codziennie, ok? – desperacko, ale bezskutecznie próbował spojrzeć wprost w jej duże oczy. - A że życie moje nie przejawiało się w radości i schludnej równowadze finansowej, to mam prawo być podenerwowany sytuacją, która mnie przerasta, hę? Skąd wiem, że nie czekają nas tutaj jakieś niegodziwości i pojebaństwa? Oglądam telewizje, nie jestem małomieszczańskim naiwniakiem! – zakończył dobitnie. - A na imię mi Robert... – dodał po chwili zdawkowym tonem.
- Miło mi Robercie – wciąż unikając wzroku błądzącego po jej ciele, uśmiechając się lekko odpowiedziała. - Proszę cię, żebyś nie używał tych wulgarnych słów tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Nie żeby mnie jakoś specjalnie raziły, ale, jak ktoś tu mądrze zauważył głupim jest zakładanie maski na i tak już za grubą maskę. Yyy... – zająknęła się z wyraźnym zmieszaniem na twarzy kierując wzrok ku niebieskim niebu – To znaczy... Chciałam powiedzieć, że ktoś powiedział mi to wcześniej, bo tamtemu komuś powiedział ktoś jeszcze inny i... – zaplątała się w własnoręcznie uplecionej pajęczynie lepkich słów. – W każdym razie miło mi cię poznać Robercie.

Gdzieś w górze skrzecząc z cicha kołowały białe mewy, zbliżający się coraz szybciej las rozbrzmiał falą nowych, nieznanych do tej pory odgłosów.

- Dlaczego mówisz o telewizji? Z tego co wiem szerzy się tam kłamstwo i manipulacja – po długiej chwili milczenia odezwała się wreszcie Lasair. – Dlaczego mówisz, że nie byłeś szczęśliwy? A twoja córka? Może nie potrafisz dostrzec tego co cieszy, a zatapiasz się tylko w smutku i żalu myśląc jakie to twoje życie jest straszne. Próbowałeś kiedyś, dając z siebie wszystko, uczciwie zapracować na sukces?

Przekroczyli właśnie próg równo rosnących pni drzew. Ścieżka rozszerzała się tu w równą, twardą drogę i biegła niemal zupełnie w lini prostej.

- Musicie zrozumieć, że nad nami są siły większe niżby się mogło zdawać – spoglądając po twarzach kroczących za nią ludzi rozpoczęła „kazanie”. – To one decydują o biegu wydarzeń. Nie możecie wyłamać się od ich planów. Może nie jest to zbyt pocieszająca perspektywa, ale skoro żądacie prawdy...

Przystając na chwilę pochyliła się i zerwała jeden z małych, białych kwiatków rosnących opodal drogi. Wsunęła go za ucho i ruszając kontynuowała.

- Można chyba powiedzieć, że przynajmniej połowa z was ma do spełnienia jakąś misję tutaj. To tłumaczyłoby oderwanie was od pierwotnego świata w sposób tak bezczelny... – tańcząc pomiędzy nimi mówiła – Sama nie wiem... Przypuszczam jednak, że istnieje jakaś możliwość powrócenia. Do życia albo też śmierci. Ale naprawdę chcecie rozmawiać o takich błahostkach i rzeczach, na które i tak nie macie wpływu?

Zaśmiewając się co chwilę, nie licząc się z możliwymi sprzeciwami współtowarzyszy podróży trajkotała jak najęta.

- Opowiem wam o miejscu, ku któremu zmierzamy. O mieście Molitira – wyrównując tempo marszu zbliżyła się do grupki i bezceremonialne zarzuciła ramię na szyję Roberta. – Zbudowana została przed niepamiętną zamierzchłą przeszłością, coś w rodzaju waszej stolicy, nie jest wcale tak duża jakby mogło się wydawać. Ot niecałe siedem tysięcy szczęśliwych mieszkańców z poczciwym starcem na czele. Piękne parki, widoki, spokój, ale... to ostatni bastion. Ostatni przybytek dobra przed krajem pustoszonym złem. Bo widzicie... Jest coś o czym nie wiecie. Jesteśmy w stanie wojny...

Zamilkła i ześlizgując się z Roberta odpłynęła ku przodowi.

***

Najpierw przecinając las, potem skręcając ku łąkom, na końcu zaś wspinając się serpentyną ku szczytowi klifu dobrnęli wreszcie do kresu podróży. Przeszli wiele kilometrów, w czasie pokonywania których Lasair prawie wcale nie cichła rozpowiadając niestworzone, ale radosne historie, śmiejąc się i biegając. Ona jedna wydawała czuć się tu swojsko.

Rozświetlane płomieniami setek pochodni, wysokie mury miasta wyrosły przed nimi niespodziewanie. Księżyc otaczany mrowiem gwiazd stał w pełni, było koło północy.

Gdy zbliżyli się do wielkich, masywnych, zamkniętych bram miasta z wnętrza jego słyszeć dał się niski, odrobinę zachrypnięty głos.

- Kogo tu wicher przywiał? Przedstawić się!
- Oni są ze mną
– występując naprzód ozwała się Lasair. – Możesz spokojnie otworzyć bramę.

Rozległ się dźwięk spuszczanej zasuwy i po chwili drzwi uchyliły się. Droga stała otworem. A tuż za nią... Rozciągał się jeden z piękniejszych widoków jakie dane było oglądać zwykłemu, szaremu człowiekowi.

Wąskie uliczki zewsząd otoczone przysadzistymi bryłami kamiennych domków o strukturze dachów tak skomplikowanej, że na widok ich niejeden matematyk dostałby szału, szklone witrażami kamienne luki okien świeciły jasnym, przyjemnym światłem, zdobne latarenki roztaczające wkoło ciepłą poświatę, brukowane uliczki i wznoszący się powyżej zamek o licznych strzelistych wieżyczkach. Istna bajka.

- Nie obrazicie się jeżeli was zostawię, prawda? – zaszczebiotała Lasair przytulając się do każdego po kolei. - Zwiedzicie sobie miasto, porozmawiacie z ludźmi. O świcie zaproszeni jesteście do zamku. Mieszkańcy udzielą wam noclegu, nakarmią, możecie mi wierzyć – już miała odejść, gdy odwróciła się nagle i dodała. - Tylko proszę nie uciekajcie... Nic tym nie wskóracie, a jutrzejszy dzień przynieść może wiele odpowiedzi. Żegnajcie.

Ruszyła wolnym krokiem kierując się ku najbliższej odnodze uliczki.

- Theo, Emil, opiekujcie się nimi, dobra? – rzuciła jeszcze przez ramię nim znikła za załomem ściany jednego z domów.

Zostali sami. W zupełnie nieznanym miejscu, w otoczeniu obcych ludzi, nie wiedząc wiele nawet o sobie nawzajem. W szczycie nocy, patrząc na rozciągające się przed nimi miasto, czując na twarzy chłodny powiew szumiącego w dole morza.
 
Sulfur jest offline  
Stary 03-03-2009, 23:19   #13
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
„Co to ma być? Co to ma być do jasnej cholery?!”

Zanim Alice zdążyła zaprotestować, blondynki już z nimi nie było. Zostali sami w obcym mieście, bez waluty, bez prowiantu... Bez niczego! Dopiero co umarli, lecz nikt najwyraźniej nie zamierzał się nad nimi rozczulać czy zapewniać opiekę psychologa, nikogo też wyraźnie nie obchodziło, że chociażby Alice jest jeszcze osobą niepełnoletnią...

„Mam prosić ludzi o łaskę? Niedoczekanie!”

Wyładowując nagromadzoną frustracją dziewczyna kopnęła jakiś kamień na drodze, a ten potoczył się pod nogi przejeżdżającego obok wozu. Nikt nie reagował, co najwyżej tutejsi kłaniali się „legendarnym wybawcom”, pozostawiając ich jednak swoim sprawom.

Choć nie chciała sama przed sobą się do tego przyznać, Alice Blair bała się. Dziwna sytuacja, zupełnie nowe otoczenie i do tego wciąż wyraźne wspomnienie okrutnego bólu śmierci... Jej ręce same zaczęły się trząść, więc by to ukryć, skrzyżowała je na wysokości piersi w geście separacji od grupy. Teraz była pewna, że bez towaru nie wytrzyma dłużej. Naprawdę musiała wciągnąć trochę magicznego proszku, który nosiła w kieszeni. Musiała przy tym jakoś odłączyć się od towarzystwa, dlatego przyjęła swoją najskuteczniejszą strategię rozkapryszonej panny.

- Jeśli myślicie, że ta sytuacja nas łączy, to się mylicie. – rzekła do pozostałych – Nie prosiłam się o wasze towarzystwo i wcale nie mam na nie ochoty, więc na razie. Obyśmy się już nie spotkali!

Starając się nie słyszeć komentarzy pozostałych skierowała się do najbliższej uliczki, gdzie mogła zniknąć z oczu zebranym. Kiedy jednak udało jej się to, pozostawał inny problem – ciągle bowiem w zasięgu wzroku pojawiali się mieszkańcy miasta, którzy ciekawie przypatrywali się jej twarzy i kłaniali przechodząc obok. Co miała począć? Nie zamierzała pakować się nikomu do domu i wymuszać gościny, a na pokój w tawernie nie było ją zwyczajnie stać. Szła więc przed siebie, coraz bardziej poddając się urokowi brukowanych uliczek miasta wyjętego jakby żywcem z historii o elfach i krasnoludach.

Akurat minęła dzielnicę pełną różnego rodzaju sklepików i znalazła się wśród dużo spokojniejszej zabudowo ciągnącej się przy murze miejskim. Ciekawie przyglądała się niedużym, schludnym ogródkom przy kamieniczkach, gdy jej słuch wyłowił niedaleko ciche pobrzękiwanie. Im dalej szła, tym pobrzękiwanie stawało się wyraźniejsze, wkrótce też usłyszała śpiewaną przez silny, męski głos piosenkę.

Dobrze wiesz kochana moja
W domu nie utrzymasz mnie
Z pierwszą bryzą na jeziorze
We mnie życie budzi się

Namawiałem cię już nie raz
Popłyń ze mną w długi rejs
Odmawiałaś wystraszona
Groźnie łypiąc spod swych rzęs...


Kiedy znalazła się niedaleko garnizonu wreszcie była w stanie określić dokładniej źródło dźwięku i ze zdziwieniem odkryła małą, ciasną kuźnię należącą do jednego z domów.

Lato szybko przeminęło
Czas do domu wracać już
A tam pusto, tylko kartka
Na niej świeży jeszcze tusz...
i było napisane tak:

Więc bywaj zdrowy
I nie myśl o mnie źle
Może jeszcze kiedyś wrócę
Lecz tymczasem trzymaj się...


Zaciekawiona historią opowiadaną w pieśni weszła przez lekko uchyloną furtkę do ogródka i niepewnie zajrzała do kuźni, gdzie kowal o wielkich jak łopaty dłoniach akuratnie coś wykuwał. Właśnie to on był owym nadzwyczaj zdolnym wykonawcą ballady.


Choć Alice stanęła teraz w wejściu do przybudówki, mężczyzna nawet nie dał znać po sobie, że ją zauważył i kontynuował:

Bo z dziewczynami
Jest jak z falami
Co wokół łódki pienią się

Niech coś je wkurzy
Po małej burzy,
To i modlitwa nie uratuje cię...


Zachichotała.

Dopiero teraz mężczyzna podniósł głowę, chwilę przyglądał jej się w milczeniu, marszcząc przy tym groźnie brwi i gdy już miała wybąkać jakieś przeprosiny i się wycofać, jego facjata rozpromieniała się a uśmiech rozciągnął od ucha do ucha.

- Niech mnie licho! Czy to nie panna z legendarnych wybrańców zawitała w me skromne progi?
- Tak, ja...nazywam się Alice Blair i przepraszam, że...
- Alice! Niech no tylko moja żona się dowie, ona zawsze wypytywała, kiedy to legendarni przybędą. Ale co ze mnie za człek.
– mężczyzna oderwał się i skłonił dwornie – Jam jest Kris Reweret, a moja kobita to Berbelia Reweret. Chodźmy tylko do niej to...
- Nie! Ja tylko...chciałam posłuchać tej piosenki i... jak zobaczyłam kuźnie, to się zaciekawiłam, bo ja nigdy prawdziwego kowala nie widziałam...
- Hmmm.
– człowiek chwilę przyglądał jej się jakby oceniając, po czym zapytał:
- A może chce mi panienka przy miechu pomóc? Praca to nie lekka, ale jak panienkę ciekawi...
- Tak!


Nagle cała złość ulotniła się z wiatrem. Nawet głód narkotykowy gdzieś znikł, kiedy zajęła się pracą fizyczną. Początkowo mężczyzna sporo jej tłumaczył, kiedy jednak załapała już co ma robić, znów zaczął śpiewać ballady, w których Alice utonęła całkowicie.

Oprzytomniała dopiero, kiedy sierp księżyca wznosił się nad horyzontem, a w progu kuźni pojawiła się niska kobieta o beczułkowatej figurze i rumianych polikach.
Tak oto poznała Berbelię, żonę Krisa i nim się spostrzegła jadła razem z państwem Reweret kolację. Jak się okazało, jedyny ich syn był żeglarzem i nie było go teraz w domu, w związku z czym Alice nie musiała mieć wyrzutów, że odbiera komuś kąt do spania i mogła spokojnie spędzić noc w domostwie państwa Reweret.

Pełen emocji dzień, ciężka praca fizyczna oraz suta kolacja sprawiły, że kiedy tylko Alice znalazła się w sypialni, ogarnęła ją senność. Mimo to jednak nie położyła się od razu. Coś jeszcze trapiło jej umysł... ponownie rozdygotanymi rękami wydzieliła sobie działkę z paczuszki, jaką cały czas trzymała w kieszeni spodni i dopiero, gdy zaspokoiła narkotykowe pragnienie, pozwoliła odpłynąć myślom do krainy snów.
 
__________________
Konto zawieszone.
Mira jest offline  
Stary 04-03-2009, 19:18   #14
 
Terrapodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Terrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłość
Emil po raz pierwszy uśmiechnął się. To było miasto, które zawsze chciał odwiedzić, gdy był jeszcze dzieciakiem pełnym ideałów zaczytanym po uszy w Tolkienie. Coś magicznego było w tym mieście skąpanym w księżycowym świetle. Gdzieś tam w umyśle przypomniała mu się wizja Drohobycza z opowiadań Brunona Schulza. Do oczu napłynęły mu łzy. Jeśli umarł rzeczywiście, to to musiały być zaświaty. Czuł, że zakocha się w tym miejscu. Czuł, że może przeżyć tutaj życie i tutaj wyzionąć ducha.

Ledwo dosłyszał słowa Lasair, która kazała jemu i Theo zaopiekowanie się nimi. W jaki sposób mają się nimi zaopiekować? To już dorośli ludzie i nie zrobią nic głupiego. A przynajmniej tak przypuszczał. Emil skinął głową w stronę tego Theo. W każdym razie miał teraz ochotę pozwiedzać, tak jak zaproponowała ta blondynka. Musiał obejrzeć to miasto Molitira, które właściwie było żywcem skopiowanym miastem Drohobycz.

Przeszedł wybrukowaną uliczką zostawiając za sobą resztę grupki. Rozglądał się dookoła. Jego wzrok sunął po budynkach i znakach karczm oraz gospód, których przy wejściu było kilka. W pobliżu przechodzili mieszkańcy spieszący się, pogrążeni wyłącznie we własnych sprawach. A jednak zauważali go. Spoglądali w jego stronę, ktoś podał mu dłoń, inny poklepał po plecach przechodząc pospiesznie tuż obok. Było to dość krępujące i co najmniej dziwne. Nie do pomyślenia byłoby przejść polską ulicą z podobną wylewnością. Na pewno taka osoba dostałaby po twarzy. Tutaj wydawało się to normalne. Z drugiej strony Lasair stwierdziła, że są "wybrańcami". Emil nie lubił tego słowa, które zawsze brzmiało przesadnie patetycznie.

Znalazł się na placu po środku którego stał pomnik jeźdźca na pięknym rumaku. Emil zbliżył się do niego, aby przyjrzeć się bohaterowi, który zasłużył sobie na taką formę wdzięczności. Twarz jeźdźca była typowa dla każdego przywódcy - surowa, a zarazem mająca w sobie coś z dobrego i czułego ojca narodu. Rękę trzymał w górze, jakby wskazując prowadzonym przezeń oddziałom kierunek marszu. Schulz przysiadł na murku, pod końskim łbem. Podziwiał rozgwieżdżone niebo i poczuł lekką senność. Nałożyła się na to długa wędrówka oraz ten chory proces.

Ktoś przysiadł się koło niego. Był to mężczyzna trochę starszy od Emila. Wyglądał na zmęczonego, a zmarszczki pokrywające jego twarz, sugerowały niezwykły stres dotykający tego człowieka.
- Przepraszam, że przeszkadzam wybrańcze - rzekł cicho. - Nazywam się Krig Cryzis i mam prośbę.
- Nie jestem wybrańcem, panie Cryzis - odrzekł Emil nieco zażenowany sytuacją.
- Ależ jesteś, z jak daleka przybyłeś? - spytał, aż oczy zaświeciły mu się z ukrytej fascynacji.
- Z bardzo daleka - stwierdził Schulz.
W sumie jeszcze nie zastanawiał się nad odległością. "Daleko" zdawało się być bardzo dobrym określeniem.
- No widzisz, jesteś jednak wybrańcem! - uśmiechnął się lekko, a potem spoważniał. - Lecz ja przychodzę z prośbą, gdyż zapewne dysponuje pan ogromną mocą...
- Nie wiem, kto panu powiedział o moich pozornych zdolnościach - obruszył się Emil, on jednak kontynuował niezrażony.
- Moja córka jest bardzo chorowita, często ma napady poważnej gorączki i z żoną martwimy się, że pewnego dnia może... - tutaj głos mu się załamał. - Prosimy, abyś ulitował się nad nami i uleczył nasze dziecko.
- Ale to niemożliwe... Ja...
- Tak, tak, rozumie, że nie ma pan czasu... - przerwał przestraszony. - Jesteście pewnie bardzo zajęci i nie możecie tracić ten cenny czas na zwykłych mieszkańców...
- Nie, źle mnie pan zrozumiał - przerwał potok słów Emil.
Co zrobić w tym przypadku? Ten mężczyzna jest pewien, że Emil jest półbogiem i może leczyć innych z chorób zapewne za pomocą dotknięcia dłonią. Musi zrobić coś, żeby chociaż zachować wiarę tego człowieka, w ich boskość. W przeciwnym wypadku różnie może się zachować zrozpaczony człowiek. Przyszedł mu do głowy pomysł, który widział już gdzieś. Wilk będzie syty i owca cała. Schulz wstał i położył dłoń na głowie Cryzisa.
- Jako wybraniec udzielam waszej rodzinie błogosławieństwa - rzekł poważnym głosem. - Niech strzeże was od nieszczęścia i prowadzi przez życie bez złych przygód.
Nie był dobrym prorokiem. Choć w tym momencie poczuł się dosłownie jak Jezus. Mężczyzna wstał. Płakał.
- Dzięki ci wybrańcze, dzięki.
Po czym pobiegł w stronę bramy. Emil obserwował go jeszcze przez chwilę. Dziwna była to sytuacja. Następnie poszedł w stronę z której przyszedł.

Widział po drodze, tuż przy bramie do miasta, karczmę o wdzięcznej nazwie "Miś Pyś". Nie znał tutejszych karczm, ale przypuszczał, że nie natknie się rażące zaniedbania higieniczne. Chociaż to jakieś quasi-średniowiecze, więc wszystko jest tu możliwe. Otworzył drewniane drzwi ze skrzypnięciem i wszedł do środka. Przy stołach było już kilka osób, które od razu zwróciły w jego stronę swoje twarze. "Można się do tego przyzwyczaić" - pomyślał Emil z przekąsem. Podszedł do lady, za którą krzątała się podstarzała karczmarka. Nagle Schulz przypomniał sobie, że nie ma tutejszej waluty.
- Zamówiłbym coś do jedzenia i nocleg, niestety nie mam czym zapłacić... - powiedział cicho.
Ku jego zaskoczeniu, kobieta nie zaczęła na niego krzyczeć. Uśmiechnęła się i rzekła z nutką troski w głosie.
- Dobrze synu, dziś wszystko za darmo.
Wskazała stół, z którym Schulz usiadł, a po chwili przyniosła zupę w drewnianej misie. Wyglądała dość znośnie - w białej, wodnistej substancji unosiły się kawałki jarzyn i mięsa. W myśl zasady, że głodny student zje wszystko, chwycił za drewnianą łyżkę i zaczął jeść. Po skończonej kolacji musiał przyznać, że w smaku było dość niezłe, choć brakowało co istotniejszych przypraw. O tym, czy było do strawienia, przekona się jutro. Następnie właścicielka karczmy wskazała mu pokój.
- Pierwszy pokój po lewej, wszystko przygotowane dla mospana - powiedziała.
Emil, już dość zmęczony, wdrapał się po schodach. Pokój był... praktycznie wydarty z jego wyobraźni o karczmie. Choć nie dane mu było zastanawiać się nad tym. Opadł na łóżko i nawet nie spostrzegł, kiedy zasnął. A śnił o gwieździstej nocy w Drohobyczu.
 
Terrapodian jest offline  
Stary 05-03-2009, 10:37   #15
 
Lhianann's Avatar
 
Reputacja: 1 Lhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputacjęLhianann ma wspaniałą reputację
Miasto i okolica jak wyjęta z jakiś nowoczesnych baśni gdzie wszystko kończy się happyendem, mężczyźni są szlachetni, a kobiety piękne i rozsądne.
Jak dziwne połączenie Disney’a i’ Alicji po drugiej stronie lustra’.

Ich przewodniczka ni z tego ni z owego stwierdziła, ze ich zostawia, że na pewno sobie poradzą. Na pożegnanie kazała dwóm mężczyznom, Theo i Emilowi zaopiekować się reszta.
Jakby właśnie ci dwaj, facet o aparycji zastraszonego zwierzątka i rastaman jakby żywcem wyrwany z epoki Boba Marleya byli dorosłymi, a reszta dziećmi.

Chodź spojrzawszy na właśnie strzelającą mega focha nastolatkę której prawdopodobnie wydawało się, że zachowuje się bardzo dorośle robiąc scenę godną dziesięciolatki i faceta w szlafroku jaki podobne w stylu i tonie szopki odstawiał na plaży rzeczywiście można było takie odnieść wrażenie.

Foch właśnie się zakończył, i dziewczyna jaka przedstawiła się jako Alice zniknęła pomiędzy uliczkami w takim tempie, jakby się spodziewała, ze całym tłumem zaczną ją gonić.
Cóż, najwyżej się rozczaruje. A może to lubi.

Następnie ów Emil stwierdził, ze ma ochotę zwiedzać.
Cóż, jego wola, nie mieli obowiązku trzymać się razem.

Zostali w trójkę. Duży mężczyzna który nazywał się jako Robert przestępował z stopy na stopę. Dopiero teraz Gabriela zauważyła jak bardzo droga z plaży do miasta dała mu się we znaki. Szpitalne klapki nie należały do typów obuwia odpowiednich do dłuższych spacerów po kamienistych drogach czy piachu jakie właśnie mieli za sobą.

-Robercie, twoje stopy trzeba opatrzyć i…hymn, zmienić nieco obuwie. Wszystkim nam przydałoby się chyba coś do picia po takim spacerze. Można by sprawdzić, czy to co powiedziała nasza urocza przewodniczka o mieszkańcach tego miasta jest prawdą.
Co o tym sądzisz, Theo?

Dziewczyna starała się rozmową w spokojnym tonie nawiązać nić porozumienia z dwójką mężczyzn. W przeciwieństwie do Alice wiedział, że w nieznanym terenie, chodź nie wiadomo jak on wydawałby się przyjazny rozdzielanie się nie było zbyt rozsądne.
Postarała się, by w jej głosie nie było ani nuty protekcjonalizmu, litości czy wyższości siebie.
Wszyscy troje są w podobnej sytuacji.
 
__________________
Whenever I'm alone with you
You make me feel like I'm home again
Dear diary I'm here to stay
Lhianann jest offline  
Stary 05-03-2009, 14:14   #16
 
Epoche's Avatar
 
Reputacja: 1 Epoche nie jest za bardzo znanyEpoche nie jest za bardzo znany
Robert stał przy wejściu i syczał ze wstydu, zasłaniając swoimi ogromnymi łapami swój tyłek, wystający zza szpitalnej szaty.
-Czego się gnoju gapisz? Jakiś masz problem?! - wrzasnął wreszcie, wychwyciwszy zbite w grupki chichoty i szyderstwa. Wiedział oczywiście, że wygląda jak idiota, ale.. Jezu, ona powiedziała, że są w stanie wojny, a my jesteśmy kimś na kształt ich wybawców. Czy będzie musiał poświęcać zdrowie, bądź, nie daj Matko, życie, nadwyrężać siły ku chwale czegoś, czego nawet nazwy nie da się poprawnie wymówić? Jeżeli tak, to Robert definitywnie żąda czegoś w zamian. I jest to dobra zabawa dziś i teraz.
-Hej! Koleżko! Tak, Ty. - Robert wypointował palcem jakiegoś mężczyznę kręcącego się obok ogromnego budynku, kilkupiętrowego z barokowymi zawijasami na balkonach. - Co tu jest?
-Tu jest panie Karczma "Złoty Trunek". Gwoli ścisłości i w ramach reklamy, śmiem nadmienić, że mamy tutaj najlepsze piwo w mieście. Nie te lane z psich wymion w "Szepcie Nocy" albo rozwadniane w "Gdzie Słońce Zachodzi", psia go mać! Tam to dopiero wode lejo! Nawet w "Ni Licho" mają tyle dobrego smaku, żeby pozwolić się upić swoim klientom. NIe bez kozery "Słońce" mianuje się najbezpieczniejszą karczmą bez burd i rozruchów, jak takiego sikacza to nigdzie nie dostąpisz. FUJ! - mężczyzna splunął na ziemie i oparł się o miotłę złożoną z drobnych gałązek, zdających się wręcz rozkwitać wraz z wykonywaną przez niego pracą. Malutkie kwiatuszki odpadały, małym pyłkiem unosząc się delikatnie nad ziemią i zostawiając lekko słodkawy zapach.
-Twarz psi synu! NIby te wasze ambrozje od siedmiu boleści są lepsze od mojego profesjonalne setu bimbrowniczego!? HA! Niedoczekanie! Wiedz, że bimbrownicy z "Ni Licha" nigdy nie przystaną na oszczerstwa tego pasma nieszczęść alkoholowych jakim jest "Złoty Trunek"! I ty też, Aldeousie, idż w diabły!!! -
wrzeszczał brzuchaty mężczyzna z brodą do pępka, toczący przed sobą dziesięciolitrowe beczki z piwem.
-Ha! Koński wentlu, myślisz, że choć troche te twoje "Róże Angeliki" dorastają do pięt mojemu "Rykowi Niedźwiedzia"?! Niech no skonam!! Za każdym razem, kiedy...
-Ej! Hola, Hola! - Robert nie wiedział nazbyt co robić, choć przechodnie zdawali się nie zauważać tych utarczek słownych dwóch gospodarzy, w niebogłosy chwalących swoje najczcigodniejsze trunki. - Być może nie wiecie, kim jestem i....
-Wiemy. Jesteś jednym z legendarnych. I założe się, że jak napijesz się mojego...
-Luz. Dobra. Jak widzisz, stoję z gołym tyłkiem na środku ulicy, niewiasty rechoczą, mężczyźni kpią, a starcy nie mogą odwrócić wzroku. Ja nie mówie, że moje pośladki są złe. Pierwsza klasa. Ale, cholera, powiedz mi.... Aldeous, nie? Powiedz mi, gdzie znajdę jakąś odzieżówkę, to przyjdę wygarnąc coś z twojego zacnego poidła.
-Co gdzie jest?
-No ubrania gdzie dostane!
-Ah! Jasne! Przejdziesz przez tę bramę tuż za Tobą i drugi budynek na lewo. Nie trudno trafić, mnóstwo kolorowych rzeczy zaściela wejścia, a pani Nantre czyści swojego pupila przed wejściem.
-Ta....

Robert odwrócił się i aż poczuł wzrok Aldoeusa na swoim zadzie. Dlatego też Robert kierował się starą regułą, poznaną w miejscach o niejasnej renomie: dupy do ściany, jeżeli nie chce się skończyć jako konik w zaspach w śniegu, wyjeżdżony bez kasy i ubrania. Niewielki placyk zdawał się oddychać, zaś strzeliste budynki, zatopione w popołudniowym słońcu pachniały kolorami, niemalże. Przynajmniej tak wydawało się Robertowi, który nigdy nie widział budynków pokrytych w takich botanicznych cudach. Z balkonów wylewały się jaśniejące kwiaty, opadające na głowy przechodniów, wielbiąc i błogosławiąc, jak podczas środy popielcowej, kiedy to we włosach twoich ląduje popiół, mający poświadczyć, że kiedyś jak feniks z popiołów wypełzniesz i jak robak zgnieciony w nie powrócisz. Jezu, jak ta metafora trafiła do Roberta, który przecież czuł się jak wypalany, kiedy tutaj trafiał, kiedy tutaj jakimś cudem został przeniesiony na skrzydłach czegoś silniejszego i nie rozumianego. Ale czy naprawdę umarł? Czy tylko śpi i śni snem, który jak magnez przyciąga to, co Robert trzymał jedynie w mocnych ramach jego przeszłości, reminiscencjach jego dzieciństwa. A jeżeli zdechł, prowadząc życie płaza, warte tyle, co krab i teraz wyłonił się z ogni piekielnych po to, żeby zobaczyć, co traci i co już, być może, utracił....
Rzeczywiście, przed sklepem z ubraniami pani Nantre o przekornej nazwie "Najpiękniejsze ubrania", leżały sterty ubrań starszych i tańszych. Przed sklepem starsza kobieta czesała miniaturowego psa o wyrazie twarzy pytającym bezwzględnie: "Co, kurwa?". Roberta, trzymającego się nadal pod ścianą, naszło nagłe skrępowanie. Liczył jednak, że ta renoma, która niechybnie otaczała jego persona choć trochę pomoże mu dojść do porozumienia z tą kobietą. Dlatego żwawym krokiem ruszył i w rozkroku stanął przed kobietą. Nie oszukując się, Robert chciał osiągnąć efekt taki, jaki osiągają baseballiści na kartach do gry, jednak kobieta nawet nie zwróciła na niego większej uwagi, głaszcząc swojego pupila. Robert otwarcie sugerował, że potrzebuje okrycia, mlaskając, charcząc, odchrząkując i kaszląc. Kobieta jednak dalej wiązała kokardki na niewyraźnej mordce psa, któremu nadmiar sierści widocznie utrudniał ucieczkę od swojej pańci. Po chwili jednak z wnętrza sklepu wyłonił się chudy, wysoki mężczyzna w fioletowym, dziwacznym ubraniu. Robert chciał jeszcze wywrzeszczeć "Że co?!!", jednak mężczyzna szybko chwycił Roberta za dłoń i zaciągnął do wnętrza sklepu. W sklepie zaś, różnobarwne zasłony nadawały wygląd miejsca będącego raczej osobliwym burdelem i Robert tylko czekał aż zza schludnie zawieszonych, wspomnieć trzeba strasznie dziwacznych, kreacji wyskakiwałyby cycate blond-piękności pokroju Płomienia.
-Oh, Monsieur, proszę nie przeszkadzać pani, kiedy dba o małego Cintosha. On jest taki delikatny, nieprawdaż?
-E... prawdaż. Otóż....

Mężczyzna obskoczył Roberta, kwintując brak odzienia na zadku cichutkim 'Oh!', które wyrażone było w zachwycie, co Roberta jeszcze bardziej wybiło z rytmu.
-Interesujący przypadek, mój panie. Czyż to nowa moda znad morza? Czy właśnie tak teraz nosi się na wschodzie?
-Nie, tak się nosi, kiedy coś pierdolnie Cię w łeb i tracisz przytomność.
-Auc... Nie wierzę, że tak silny mężczyzna jak Ty nie podołałby takiemu wypadkowi. Hi! Więc tak... -
mężczyzna zacząl, nim Robert zdążył wykrztusić jakieś słowo. - Mamy coś z kolekcji Jesień-Zima, świetnego projektanta Gobollona, importowane jeszcze przed rokiem, co u nas jest rzeczą nowiuśką, zwłaszcza, kiedy jesteśmy właściwie odcięci od reszty placówek tworzących modę. Cóż mogę doradzić. Na te gabaryty niewiele znajdzie się w naszym drobnym kramiku, a wierzę, że Monsieur nie będzie w takim stroju oczekiwał na uszycie czegoś na miarę. Dlatego... ja osobiście poleciłbym... - Robert dopiero teraz przyglądnął się dobrze mężczyźnie. Miał czarne, zakręcone w górę wąsy podkreślające jak wąskie są jego usta. Chudy nos, podniesiony w górę, odsłaniał wnętrze jego przegród nosowych, wydepilowanych i delikatnych. Czarne jak węgielki oczy przypruszone były warstwami pudru, zasłaniającego i tak widoczne worki pod oczami. - ...poleciłbym spodnie, delikatnie rozchodzące się przy dole. Do tego tę rozległa koszulę w kolorze błękitu, co podkreśli, jakże mądre!, oczy, Monsieur. Na to ta kamizelka z odblaskowymi łuskami ryb łowionych, własnoręcznie przez mua, w tajemniczym i magicznym jeziorze All'rah, Monsieur. Zapewniam, że przynoszą szczęście, uśmiech i potencje! Ha! Ryby te, co ciekawsze, mają bardzo długą pamięć. Pamięć zbiorową w sposób taki, że każde przeżycie jednostki generowane jest symultanicznie wśród innych ryb. Nawet nie wiedzą, co to jest pamięć! Są jak jedna ryba, tylko że złożona z wielu malutkich. Ale nie o tym, nie o tym. Proszę, tutaj jest lustro, Monsieur. Monsieur pewnie jest jednym z tych legendarnych wybawców, co to przybyli szerzyć wolność naszą i waszą, prawda? Doskonale, Monsieur, nie musisz odpowiadać. Jak się podoba?
Robert wyglądał jak Daddy Cool po tyfusie. Skórzane buty z lekko podniesionymi przodami jednak współgrały z błękitnym kostiumem cyrkowca i kamizelką od Dawida Bowiego, tak jakby Robert zaraz miał wypierdolić na inną planetę z Ziggy Stardust'em.
-Czekaj... Ty to nazywasz modą? - wypalił Robert, dla którego było to już ostateczne oszczerstwo.
-Monsieur. Zapewniam, że w tym stroju nie będziesz się wyróżniać na salonach. Co więcej... wątpie, aby Monsieur znalazł coś na swoją miarę w tym mieście. Jesteśmy ostatnim bastionem tego świata, niewielu ludzi wygląda tak tęgo jak Monsieur, szczerze powiem, że nawet miejscowemu kowalowi brakuje do pańskiej anatomii, Monsieur.
Czemu Robert wiedział, że ten pedał miał rację?

Gdy wyszedł na zachodzące słońcę, kilka króliczków odbitych od jego świecącej kamizelki skoczyło w ciemniejące zakamarki miasta. Robert przez chwilę jedynie pomyślał, gdzie jest reszta jego ekipy, po chwili jednak zastąpił tę myśl stosunkowo stałym pomyślunkiem, kręcącym się gdzieś w okolicach piwa, dziwek i chlebu ze smalcem. Wyszedł drugą bramą i momentalnie skierował się do pierwszego budynku z namalowanym na drzwiach kuflem.
Otworzył drzwi i donośnym krokiem władował się do karczmy. W uszach dzwoniło mu odgrywane kilkakrotnie w jego głowie Stayin' alive grupy Bee Gees. Nie dość, że przypominał jednego z wokalistów, to do tego jego renoma w mieście robiła z niego kogoś, kto mógłby w jego starym świecie odgrywać lokalną gwiazdę. Dlatego nie musiał czekać długo, kiedy zasiadł przy jednym ze stolików, na których tliły się delikatnie malutkie lampki. Po chwili sam właściciel wyłonił się zza baru, przedstawiając jako Ollie van der Haubert.
-No cześć... - powiedział zalotnie Robert i tylko siłą własnej woli powstrzymał się od gorączkowego pocierania o siebie dłońmi, co w pijackim języku oznaczało "jestem gotów na zabawę". Może też powstrzymał go wystrój knajpki, który, przez niebieskie i zielone tapety na ścianach, przypominał Robertowi jakiś klub angielski czasów ery wiktoriańskiej. Tak też większość gości się zachowywała - jak zacni dżentlemani, pijący spokojnie alkohol. Jednak donośnie rozmawiający i kręcący piruety dłońmi, podczas gestykulowania.
-Jezu... jakie nudy... - mruknął do siebie Robert, kiedy kelnerka przyniosła mu piwko, puszczając oko zalotnie.
-To mi się już bardziej podoba! - Robert przystawił sobie kufel do ust, odprowadzając wzrokiem ciało kelnerki.
-Mogę się przysiąść? - zadumę przerwał jakiś mężczyzna. Miał zmierzwione, piaskowe włosy i szczery uśmiech szczeniaka, który nie był jeszcze z kobietą.
-Jasne, młodzian, siadaj. Przyda się jakaś rozkmina, póki bumelantka się tu nie rozkręci... - Robert cały czas przyciskał kufel do ust, rozglądając się po karczmie. - Strasznie tutaj ciężko. Zawsze jest taki kwas? Żadnej muzy, kapel rozkręcających zabawę?
-Nie wiem o czym mówisz, panie, ale jeżeli chodzi Ci o atmosferę karczmy to zawsze tak jest. Spotyka się tutaj cała śmietanka poetów, aktorów. Ja sam chciałbym być zresztą jednym z ni... - chłopak nie zdążył, bo Robert pochłonął łyk napoju z kufla.
-FUUUUUUUUUUU!!! Co za kur.. jedna! - Spomiędzy jego ust wydobył się strumień tego, co okoliczni nazywają piwem. W dodatku najlepszym, jak nadmienił szacownym van der Haubert. - Co to jest? Chcecie mnie otruć?! Szlag, takiego nie piłem nigdy wcześniej, sierpowy w mój żołądek, a co dopiero gust! - gwara w karczmie ucichła i teraz wszyscy ukradkowo spoglądali to na Roberta, to na właściciela van der Hauberta. Ten zrobił tęgą minę i widocznie tylko reputacja Roberta przeszkodziła mu w zadaniu finalnego ciosu w alkoholowe dostojeństwa Roberta.
-Panie, lepiej stąd chodźmy, Tobie nic nie zrobią, ja jednak...
-Masz świętą rację! Cholernie świętą rację!
- Robert wstał szurając krzesłem. Ollie odprowadził do drzwi Roberta i wymienił kilka słów ze swoją żoną. Niektórzy z bywalców karczmy pomyśleli, że ktoś pomylił się, nazywając Roberta legendarnym. Zważając na tradycję heroiczną i etos rycerski, podstawą było dobre wychowanie, czego Robert przez całe życie od nikogo nie uświadczył i swoim zachowaniem też nikomu prezentować tego nie chciał.

Wyszli na zewnątrz. Powietrze nadal było ciepłe, a horyzont wypuszczał z siebie tylko zbłąkane promienie światła. Malutkie latarenki paliły się na każdym z budynków, a arkady budynku naprzeciwległego bawiły się w światłocienie tak uroczo, że Robert nie powstrzymał się zapytać, jak oni mogli wybudować coś tak cholernie pięknego.
- To znaczy... właściwie jest wiele historii na ten temat... legend. Matka moja opowiadała mi, że pierwszy król tego miejsca zasnął na kilkanaście miesięcy i żywiąc się tylko energią słoneczną wzniosł pałac i kilka pierwszych budowli. Wszystko robił przez sen, dlatego często konstrukcję zdają się przeczyć prawom fizyki, choć ja osobiście twierdzę, że jest to zwykly chwyt optyczny. Jak choćby w wypadku szpitala, kiedy gra świateł za dnia, odbijających się od sprytnie umieszczonych luster tworzy iluzję, jakoby z jednego fundementu równocześnie wyrastały dwie kolumny. Jednak kiedy się ściemnia, nic takiego nie jest widocznego... Inni wspominali też o pewnym człowieku, którego znaleziono, kiedy Moltiria była wioską. Nie potrafił się z nikim porozumieć i miał problemy z podstawowymi pracami. Jednak pewnego dnia, kobieta, która się nim opiekowała zauważyła, że mężczyzna ten skrobie coś węglem na papierze. Okazało się, że są to liczby. Bardzo skomplikowane działania, choć mężczyzna wyglądał na opóźnionego w rozwoju, z jakąs chorobą trawiącą jego umysł. Poza tym, pamiętał każdy szczegół budynków czy krajobrazów, na jakie kiedykolwiek patrzył. Jego pamięc była bezbłędna. To on stworzył podstawowe szkice zamku i okolic, jego projekty i plany posłużyły za podstawy budowy tego miejsca. I były tak perfekcyjne, że wielu uważa, że to jakaś siła niebiańska zamieniła się w człowieka i zeszła, aby zbudować ten ziemski przybytek.
-Ehe... pewnie autystyczny sawant, czy mnemonista.
-Nie wiem, jaśnie panie. Czy w twoim świecie też są tacy ludzie?
-Tak, tylko, że my nie pozwalamy im budować miast, tylko zamykamy w specjalnych ośrodkach gdzie banda kretynów, uważających się za naukowców, stara się im 'pomóc'. A tak na prawdę chyba im cholernie zazdroszczą.
-Oh.. nie wiedziałem.
-A tak swoją drogą, jak się nazywasz młodzian?
-Jestem Eroll i studiuję aktorstwo w Teatrze Moltirijskim. Choć może studiowanie i aktorstwo to trochę złe słowa na sprzątanie po występach i ogarnianie garderób gwiazd...
-Heh. Nie spełniony artysta, co? Chodźmy się napić, nie ma co zwlekać. Czuję się jakby banda chrząszczy wypełniła mi gardło i grała polkę na strunach głosowych. Czas je utopić w tym cholernym napoju władców i demonów! Ha! Nie miej litości dla abstynentów, młodzian.
- Robert narzucił swoją ciężarną łapę na głowę chłopca, zatapiając go pod swoją pachą i przeciągnął do "Zlotego Trunku", mając szczerą nadzieję, że uraczą go tam najcięższym możliwym alkoholem na tym zadupiu całego świata. I nawet jeżeli jest to przedsionek piekła, do którego niechybnie trafi, to bynajmniej nie będzie na trzeźwo stawał do walki z diabłem.

Dwie godziny później, Aldeous zacząl wywalać co bardziej pijanych klientów baru. To przez otwarte okno, to przez drzwi wylatywali ludzie wszelakiego pokroju. Co ciekawsze, takie rzeczy tolerowane były, jak zauważył Robert, przez władzę, ale bez przeginki - wiadomo, młodzież musi się wyszaleć. I lepiej żeby to robił w sposób, może nieco głośniejszy i niekulturalny, jednak kontrolowany. Było to cholernie mądre zagranie, co też w pamięci zanotował Robert. Pozwalano upijać się obywatelom i wyszumieć, ale tylko w jednym miejscu i w określonych ramach. W taki sposób wszystkie frustracje uwalniane były, wrzucane do jakiegoś ogromnego kotła zamkniętego w piwnicach "Złotego Trunku" i tam zamieniane na porcelanowe podróbki i tłuczone, żeby nigdy więcej nie pojawiły się w tym mieście. Ale Robert uwielbiał taki klimat. Klimat, kiedy czujesz się, że barman jest zarazem twoim przyjacielem, jak i katem. Jest nieśmiertelną jednostką prawodawczą, ostatnim twoim tchnieniem i kuszeniem tak silnym, że nawet najmężniejsi odpadali, niż zdążyli powiedzieć "ale...".
Po kolejnej godzinie, mocno wcięci Eroll i Robert stali naprzeciw dwójki obdartusów i grali w grę, której nauczył ich Robert. Każdy z nich miał kolejne metalowe tokeny i rzucać miał w puste kufle postawione przed drugą drużyną. Analogicznie sytuacja wyglądała po stronie przeciwnej. Na znak każdy z nich rzucał tokenami do kufli, równocześnie pijąc piwo, w taki sposób, żeby te odbiły się od stołu i trafiły wprost do kufla. Wygrywała ta drużyna, która uzbierała więcej tokenów w kuflach.
O tyle ciekawie, że w karczmie Aldeousa rzeczywiście piwo było niezłe. Zdawało się nieco dawać siarą i było nieco przebarwione od brudnych naczyń, jednak nosiło równo i smakowało całkiem wyśmienicie.
Ale najbardziej zachwyciła Roberta postawa Aldeousa, który po kilku rundach w grę z tokenami, rozsunął kilka stolików, robiąc na środku własnego lokalu dość obszerną arenę, coś na kształt ringu. Na jego środku postawił rządek trzech pustych butelek. Po jednej i po drugiej stronie postawił dwie butelki pełne. Potem wyszedł na środek i wyciągnął z rękawa kulkę.
-Ha! Aldeous zaczyna swoje sztuczki! - krzyknął ktoś stojący obok Roberta, przyglądającego się całej sytuacji z lekka zawieruchą w głowie po chmielowym szaleństwie.
-Znaczy co?
-Aldeous kiedyś był kuglarzem. I robił różne sztuczki z ogniem, flanelowymi chusteczkami i piłeczkami.

Z rękawów Aldeousa zaczęło wypadać mnóstwo piłeczek, a ten odgrywał zakłopotanie, a że lekko był podpity, wychodziło mu to świetnie. Potem niezdarnie podnosił te kuleczki, zaś podniesione podrzucał do góry. Następnie robił piruet, łapał je, podrzucał raz jeszcze i schylał się po następne, leżące. Wreszcie podniósł się i wszystkie piłeczki wystrzeliły w góre, najpierw tworząc koło. Żonglerka Aldeousa była o tyle niesamowita, że piłeczki zdawały się czasem, będąc w powietrzu, tworzyć znaki. Chyba, że był to wytwór wyobraźni Robertowej, spaczonej przez alkoholową demencję. Następnie Aldeous podrzucił wszystkie piłeczki do góry, a kiedy wszystkie zdawały się opadać w podłogę, uderzyła w nią tylko jedna - reszta, zniknęła. Wtedy Aldeous przemówił, miętosząc piłeczkę w dłoniach.
-Zabawa polega na tym... hic!... Po obu stronach areny stoją dwie drużyny. - Aldeous wyznaczył dwójkę mężczyzn, którzy zdawali się być stałymi bywalcami, bo od razu zajęli pozycję po swojej stronie i cieszyli się, zamaszyście wyrzucając ramiona w górę. - W drugiej drużynie będziecie wy. - I tutaj Aldeous uśmiechnął się wzrokiem pasera, wskazując na Roberta i Erolla. Robert chwiejnym krokiem zajął swoje miejsce i z góry patrzył na pełne piwo. Aldeous kontynuował. - Jedna drużyna dostaje piłkę ... - mówiąc to rzucił piłkę w kierunku dwójki mężczyzn. - zadanie pierwszej drużyny polega na tym, że jeden z graczy rzuca piłeczką w rzad butelek. Musi strącić przynajmniej jedną z nich. Druga drużyna natomiast musi prędko podnieść te butelki oraz złapać piłeczkę, gdziekolwiek by była. Następnie wraca prędko na swoje miejsce. W tym czasie, drużyna pierwsza pije swoje piwo. Wygrywa ta drużyna, która pierwsza pochłonie cały alkohol!
Robert był oczarowany, choć wytłumaczenie gry było nieco mętne. Jednak już po dwóch kolejkach poczuł się na tyle roztropnie, żeby planować swoje akcje.
-Ty... Ja łapie piłę, a Ty leć podnoś butelki..
-Się wie...
- powiedział mętniejącym głosem Eroll.
Prawdą jest, że alkoholowe gry rozkręcają się dopiero gdzieś po 4 piwie, kiedy gracze są na tyle pijany, coby nie trafiać, a publika na tyle wytrwała, by ich non stop wyśmiewać. Wreszcie, skatowany chmielem Robert i Eroll odmówili trzeciej dogrywki i usiadli przy swoim stoliku.
-No.. więc... jak to... wiesz. Ty. Teatr. Czemu nie aktor.. te sprawy! - zagaił Robert.
-Kwestia jest tego typu, że... nie stać mojego ojca było na to, by posłać mnie do szkół. Jednak wymyślił, że jeżeli znajdzie mi tam jakieś miejsce pracy i obcować będę z artyzmem tego miejsca, to być może przyjdzie czas, kiedy zauważą młodego donosiciela wody pitnej na próbach i zagra, początkowo małą rolkę, potem coraz większe, aż zacznie... rozumiesz...
-Taaa... rozumiem... dziwki, imprezy, heroina. To chyba tobią aktorzy.
-Co? Niezbyt rozum...
-A.. tak. Właśnie. Kurfffffffff...
- Robert wypuścił gromko powietrze. - powiedz mi, czemu ja tu jestem? Hę?
-Może... po to, żeby nas uchornić, uratować. Ukradkiem jeszcze żyjemy, sam nie wiem zresztą, dlaczego, bowiem już dawno powinni nas rozdmuchać.
- Ale czemu właściwie ja? Wiesz, nie byłem nigdy dobry w niczym. Właściwie dobry to nie jest coś, co odzwierciedla jakąs naturę mnie.
-Mm... Nie powiedziałbym... wiesz, matka mi opowiadała taką historię. Kiedyś, pod ziemią żyła taka rasa istot, które miały tylko jedną rękę, jedną nogę, jedno oko i tak dalej.
-A co z ustami?
-Matka nie wspominała, ale... w każdym razie, istoty te miały tylko i wyłącznie po jednej kończynie tylko dlatego, że były albo dobre albo całkowicie złe. Nie mogły się zmieniać, dlatego po prostu jak ktoś był zły, nieważne, co zrobił i tak trafiał do więzienia. Istoty te były niemalże perfekcyjne... niemalże, bo nigdy nie wyszły z podziemi.
-No a to dlaczego tak się stało?
-Bo nie współpracowały ze sobą. Nie mogły robić złożonych czynności i finalnie zostałyby skazane na wyginięcie.
-Ale dlaczego to się tak stało?
-Bo nie może istnieć dobro bez zła. Kiedy istoty te wyplewiły całe zło ze swojego społeczeństwa, zniszczyły coś, co łączyło to, co było dobre. Zawsze musi być pierwiastek złego. A jeżeli ktoś jest zły przez cały czas, musi mieć w sobie choć troszeczkę dobrego.
-Ale nie powiedziałeś, że one wyginęły.
-Bo nie wyginęły... Przestały zabijać te złe i wyszły na powierzchnie. A tam te dobre i złe połączyły się i...
-I tak powstał Chocapick!
-Em... tak powstał człowiek.
-Aha...
-Ale to historia mojej matki...
-No tak, znała ich chyba wiele.
-Pracowała w Szpiralu Zawsze Gorejącego Ognia i zajmowała się dziećmi. Musiała znać mnóstwo takich historyjek. Byś musiał zobaczyć... miała więcej widzów niż te typy w teatrze.
-Luz, jeszcze będziesz miał swój czas...
- wydukał Robert, a potem osunął się delikatnie na stół.

Tysiące słów na minutę, a żadne odpowiednie, żadne wystarczająco dobre, żeby opisać to uczucie. Kate, na rany chrystusa, obiecuję Ci, że będę przy Tobie, kiedy zedrzesz sobie skórkę na kolanku, wywróciwszy się na pierwszym rowerku. Kate, proszę Cię, nigdy nie nakrzyczę na Ciebie za żadną złą ocene w szkolę. Kate, ja wierze, że na koncercie w Szkole Muzycznej poradzisz sobie dobrze, że twoje drobne paluszki przebiegać będą po odmętach oceanu klawiszy na fortepianie tak idealnie, że żadna pomyłka nie jest dopuszczona. Kate, będę z Toba rozmawiał o twoim pierwszym chłopaku, to ja powiem Ci o co chodzi w sexie, obiecuję. Tylko bądź ze mną... tylko bądź tutaj.

-Robercie... - uśmiechnięta gęba Aldeousa przed sobą, to nie może się dobrze skończyć... - tutaj jeszcze na rozgrzewkę dzbanuszek wody i zaprowadzę Cię do twojej kwatery.
-Ja mam swoją kwaterę?
-Teraz tak! Mój drogi! osiągnąłes najlepszy wynik we Flunky Ball'u! Musisz być jednym z legendarnych!! Jeżeli nawet takie marginalia nie są dla Ciebie żadną przeszkodą.
-Flunky Ball?
-To gra z piłeczką i piwami...
-A co z Erollem?
-Spokojnie, już go wywaliłem.
-CO?!
-Tak to się robi... wróci sam do domu i, uwierz mi, nie będzie zły.
- Robertowi przez głowę przeszło jeszcze kilka ujęć z wieczornych lotów co bardziej pijanych, a potem ich powolny lot do domu na autopilocie, tropem węża. Aldeous zatargał Roberta do klitki na górzę i zostawił mu przy łożku dzbanek z wodą. Potem cicho wyszedł, zostawiając uchylone drzwi.

Tej nocy śniła mu się przedziwna wizja. Był jednym z aliantów szturmujących Berlin. Grupy nazistów wybiegały z domów, trzymając przed sobą cywili, jako żywe tarcze. Jednak alianci nie zatrzymywali się i pruli z całych magazynków w cywili, to w nazistów, prąc do przodu jak ogromny walec, pędzący po równi pochyłej bez możliwości zatrzymania się. Kiedy wreszcie zatrzymali się na jednym z rozległych placów, z budynku wybiegła kobieta, wrzeszcząc i płacząc.
-Alianci z piekła rodem - przetłumaczył jeden z oficerów.
-No tak... ale walczmy przecież z prawdziwymi diabłami.
Potem obraz zniknął i stał sam w ciemnym pokoju. Zastanawiał się, dlaczego tu jest. Dlaczego jest tutaj. Dalej był w tej szmacie ze szpitala z odsłoniętą dupą.
Przez chwilę pomyślał, że się przebudził, jest u siebie... że ten cały chaos z blond panienką i pięknym miastem to tylko kwitek jednostronny w przepaść. Ale potem podłoga zwinęła się w rulon i on dalej spadał. I czuł się jak wtedy, kiedy trafiał tutaj spadając. Czuł się jak feniks, który nie może lecieć, bo zgasły mu skrzydła, zostawiając jedynie poparzone kikuty. I okazuje się wtedy, że feniks wcale nie jest piękny, tylko straszny, bo to kruk, który pali się i dogorywa w męczarniach...

Kiedy obudził się rano, cały był zlany potem. Kac zabijał go, jak serie z kalasznikova czy religijne lamenty dzwonów. Do tego przez okno wdzierało się leniwe słoncę, kłując Roberta w oczy.
-Jezu... po co ja tutaj jestem?
 
Epoche jest offline  
Stary 07-03-2009, 14:28   #17
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Gabriela La Guerra, Alastair Theodor "Theo" Forsythe :

Bo bajka nie zawsze jest piękna
Bo nawet ideał czasem jest błędem
Bo być nie znaczy żyć.


Nie było już słońca, księżyc też powoli gasł. Jedynie gwiazdy wywiązywały się z zadania i w asyście miejskich latarenek świeciły mocno i nieprzerwanie. W powietrzu wyczuć dało się delikatną kwiatową woń. Z ciasnych uliczek dobiegały odgłosy nocnego życia miasta. Jakieś stłumione kamiennymi ścianami śmiechy, przyciszone rozmowy nielicznych przechodniów, z których niezaprzeczalnie co chwilę pojawiało się słowo „wybrańcy”. Gdzieś z Parku Spokoju dobiegał cichy trel samotnego, kolorowego ptaka niezmożonego jeszcze snem.

W cieniu głównej bramy miejskiej, z różnym stopniem zdziwienia wpatrując się w kunsztownie pobudowane domy, stała trzyosobowa grupa, która po krótkiej chwili uszczupliła się o jeszcze jedną osobę nerwowo trzymającą się za zadek. Tylko Gabriela i Theo.


- O, dzieciaczki! – w ich uszach zaświergotał nagle starczy, nieco rozchwiany biegiem lat, głos. – Dzieciaczki!

W stronę młodego chłopaka i dziewczyny, z trudem operując zesztywniałą, prawą nogą, konsekwentnie i nie tak znowu wolno zdążała uśmiechnięta od ucha do ucha, wiekowa pani, chodzący antyk, chciałoby się powiedzieć. W długiej, czarnej, pofałdowanej spódnicy, spowita kolosalnych rozmiarów, czerwonym, nawet w mroku nocy doskonale kontrastującym z reszta ubrania, szalem. Wyglądała jak nie za bardzo obeznana ze współczesnymi realiami wariatka.


- Dzieciaczki! – chichocząc dobrnęła do znieruchomiałej dwójki i powykrzywianą, ale wypielęgnowaną dłonią pogładziła ich lica. – Tak długo czekałam na moje skarbeńki... Ale już jesteście. Idziemy dzieciaczki.

Głos wybrzmiał niosąc ze sobą stanowczy rozkaz i powalające wręcz fale, z całą pewnością własnoręcznie wyprodukowanych perfum. Babcia złapała za ręce swoje zdumione „dzieciaczki” i pociągnęła ciemnymi uliczkami ku bliżej nieokreślonemu celowi.

- Babunia zrobi wam papu, przewinie swoje małe dzieciaczki i położy spuniu. Tak, tak, tak... – szeptała niewyraźnie mijając dwa przyległe do siebie budynki. – Tak długo nie było moich skarbeńków, tak długo! Ale babunia wybacza, babunia wie, że teraz będzie lepiej. Wiecie, że kupiłam pyszną papkę kukurydziano szpinakową? Na pewno będzie wam smakować...

Wydawała się niespełna rozumu, ale w jakiś irracjonalny sposób roztaczała wokół siebie matczyną dobroć i niewypowiedziany smutek. Skręcili. Przed nimi z ciemności wyłoniła się pomniejsza, przystrojona kolorowymi proporcami brama. Dwóm strażnikom, dziwnie, niejednoznacznie bynajmniej, się do siebie uśmiechającym, wystarczyło jedynie spojrzenie na starszą panią w szalu. Krata z cichym szczękiem uleciała ku górze.

- Tak, tak, mili, idziemy! Już!

Ścieżka wiodła tuż przy kamiennym murze oddzielającym dwie dzielnice. Po lewej stronie wznosił się zbyt piękny by nazwać go słowami budynek o niezliczonej ilości witrażowych okien, ostro zakończonych wieżyczek, wymyślnym kształcie, mistrzowskim kunszcie budowy. Wszędzie wkoło rosły kwiaty. Gdzieniegdzie z ich dywanu wyrastał gruby, prosty pień drzewa.

- Babunia Rosallia się cieszy, dzieciaczki. Poznacie jej kotka, małego Puszka. Nie dam wam znowu uciec. Co to, to nie. Zobaczycie!

Ostatnie słowo przebrzmiało niczym groźba. Minęli dwie kolejne bramy. Nad jedną z nich zawisła dekorowana czystym złotem tablica z pięknymi, pozawijanymi literami układającymi się w lekko lśniący w płomieniach pochodni napis: Dzielnica Imienia Lasair Złotowłosej”. Znowu skręcili, w lewo. Celem ich była najwyraźniej przysadzista, nie odstająca stylem od reszty, budowla o dużych, zdobionych misternymi okuciami drzwiach.

-Tak, dzieciaczki, to dom babuni Rosalii. Tu będziecie od teraz mieszkać. Wchodzimy!


Spod przepastnych otchłani szala starsza pani wydobyła mały srebrny kluczyk i szybkim ruchem wsadziła go do dziurki. Zamek szczęknął cicho. Nim Theo i Gabriela zdążyli się zorientować, już zasiadali do stołu. Dom był duży, pełen sypialni i kominków. Stół też był duży. Pełen odcienia zgniłej zieleni, parującej papki w porcelanowych misach.

- Dzieciaczki... – przeciągający sylaby pomruk, niczym grom przetoczył się nad domem Rosalii de Haun.

Czekała ich niezapomniana noc...



***

- Wstawajcie! - rozległ się dźwięczny szept. – Theo, Gabriela... No, zbudźcie się wreszcie!

Nad wielkim łóżkiem nakrytym baldachimem pochylała się zjawiskowo piękna, przystrojona w swój skromny podkoszulek odsłaniający to i tamto, złotowłosa Lasair.

- Theo, Gabriela, ruszcie się! Nie chcecie chyba na wieki zostać w progach domu miłej starszej pani Rosalii?

Mahoniowe meble, arrasy na ścianach, miękki dywan na podłodze, złote promienie słońca zalewające sypialnię i nagły, głośny plask.

- Wybacz, że cię uderzyłam, ale ta starucha gotowa jest pojmać i mnie. Szybko.

Kilka minut potem, przez okno pierwszego piętra wypadły trzy osoby. Dwie kobiety i jeden mężczyzna wylądowali w samym środku pięknego, wypielęgnowanego klombu.

- Za półtorej godziny mamy stawić się w zamku. Musimy zebrać resztę. Chodźmy.




Wszyscy:

Niewiadomy sposobem odgadując położenie Alice, Emila i Roberta, godzinę po ucieczce z domu babuni Rosalii, Lasair stała w samym sercu królewskiego parku, z pięcioosobową grupą przy boku. Teraz z zadziwiającą szybkością i płynnością wypowiadała niezrozumiały potok słów skierowany ku długowłosej kobiecie, odzianej w czerwoną suknię, z długimi rękawami.


Ciepły wiatr pieścił twarz, lekko rozwiewał włosy, czuło się duszę lata niesioną z każdym jego następnym podmuchem.

Ze wszystkich miejsc Moltiri, to było chyba najpiękniejsze i najbardziej nieprzewidywalne zarazem. Królewski park był po prostu inny, tchnął tym czymś nazywanym przez większość „magią”. Przekraczając biało złotą bramę oddzielająca Pałac od reszty miasta zatapiało się w świat nierzeczywisty i po prostu zapierający dech w piersiach. Pradawni budowniczowie, opiewani teraz niemal boską czcią w legendach, wykonali swoją pracę lepiej niż ktokolwiek by się spodziewał. Z jednym tylko malutkim szkopułem, no może dwoma. Każdy widział Królewski Park inaczej. Zupełnie. Ukryte pragnienia, marzenia i uczucia...

- Vivien mówi, że Król oczekuje nas w sali audiencyjnej
- ze śpiewnego szmeru odciął się głos Lasair. – Mówi też, że cieszy się z Waszej obecności. Ładna kamizelka, Robercie – przebiegając wzrokiem po błyszczącym, wyglądającym na zrobione z tysięcy rybich łusek, ubraniu tęgiego, starszawego pana dodała śmiejąc się z cicha. – Wiem, że może to być dla was dziwne i możecie mieć coś przeciwko, ale w ciszy i skupieniu podążajcie za mną.

Złotowłosa, w zbyt krótkim podkoszulku by ukryć mógł to co należy, ruszyła naprzód, ku ścianie pałacu wyrastającej z ziemi jakieś trzysta metrów dalej.

- Jak się spało? – zapytała Płomień radośnie i nie czekając na odpowiedź mówiła dalej. – Mogliście, tak jak Robert, skorzystać z oferowanej dobroci mieszkańców i w sposób prosty i bezkonfliktowy wynieść dla siebie tyle ile się da. A obawiam się, że okazja taka szybko się nie powtórzy.

Po obu stronach przez chwilę zamigotały grube mury pałacowego wejścia. Bez żadnych drzwi, zabezpieczeń, czy też strażników.

Wnętrze pałacu przyprawiało o dreszczyk emocji. Ściany wznosiły się wysoko, w głowie pojawiała się myśl jakim cudem je postawiono. Ozdabiany, żebrowy sufit migotał kilkadziesiąt metrów powyżej wykładanej drogimi kamieniami podłogi. Pod nieskończonością ścian, ozdobionych setkami obrazów, stały misternie zdobione wazy, rośliny, dziwne akwaria wypełnione rybami nawet. Przepych, chciałoby się powiedzieć. Nie pasowała tu tylko jedna, jedyna rzecz. Pałac był pusty. Żadnych sług, możnych panów, uzbrojonych wartowników. Tylko grobowa cisza.

- Nie próbujcie niczego zabrać. Poza pałacem i tak przestanie istnieć... – niezbyt jednoznacznie szepnęła Lasair i poprowadziła ich labiryntem korytarzy ku olbrzymim marmurowym schodom okrytym czerwonym dywanem. – To za tamtymi drzwiami – wskazała na dwuskrzydłowe drzwi u szczytu schodów.

Podróż przez mrowie korytarzy mogła zdezorientować. Rażące wręcz oczy, rozszczepiające światło kryształy, mnogość pokoi, witraże, fontanny, łaźnie, wszystko co można sobie tylko wymarzyć. Żaden normalny człowiek nie zapamiętał by przez nie drogi.

Zanim zdążyli się opamiętać już stali przed rozwierającymi się skrzydłami drzwi. Lasair gdzieś znikła. Zostali sami. Przed władcą i panem ówczesnego świata. Mali i słabi.

Weszli. I oniemieli.

Na tronie wielkością dorównującemu niejednemu blokowi, znanemu im ze swojego, ziemskiego świata, zasiadał... dwudziestometrowy tytan. Sufit stał się... przejrzystym nieboskłonem, ściany... bezkresem zielonego lasu. Tylko drzwi za plecami nadal pozostawały najnormalniejszymi drzwiami, nieco może przerośniętymi.

- Witajcie – przebrzmiał potężny niczym grom głos.

Spojrzeli ku górze, ku jemu źródłu.

Przeogromna istota dominowała nad otoczeniem. Wyróżniała się pomimo iż nie padała na nią żadna z większych, bardziej skupionych wiązek światła. Dwie masy, grubych niczym pnie drzew, nóg spoczywały spokojnie na ziemi. Wyżej, w chmurach, wydawałoby się, spoczywała nieruchomo głowa. Dwie, czarne otchłanie oczu, wykrzywione w potwornym uśmiechu usta. I berło. Nietypowe. Zwieńczone rubinową figurką przypominającą... liczbę 7.

I ten bezkres złocistych lasów...

- Powiedziałem witajcie.

 
Sulfur jest offline  
Stary 15-03-2009, 21:53   #18
 
Epoche's Avatar
 
Reputacja: 1 Epoche nie jest za bardzo znanyEpoche nie jest za bardzo znany
Robert stanął we wnętrzu pałacu. Ogromnego, rozwalistego, kojarzącego się ze szkieletem jakiegoś dinozaura. Co gorsza, żebra ścian wspinały się ku mrocznej pustce, która, gdy patrzyło się na nią wystarczająco długo, zdawała się oplatać rozległe kolumny i wzniesienia, jak jakiś efemeryczny wąż złożony ze złudzeń i wyobrażeń. Orkiestruum wszystkich dziwacznych dźwięków operowało tak dziwnymi właściwościami, że w pewnym momencie Robert musiał przytkać palec w lewe ucho, by na chwilę ukorzyć piszczenie. Największe wrażenie jednak na Robercie wywarła dziwaczna konstrukcja rozległa na całą ścianę tak, że górne jego krawędzie zjadały cienie sufity, który równie dobrze mógł być 15 jak i 1500 metrów nad ich głowami. Tyle dobrodziejstw tego miasta rozciągało się poza pałacem, a być może ten teatr cieni, zbudowany pod sufitem był miejscem, gdzie chowają się wszelkie bezeceństwa. Ponadto Płomień stwierdziła, że pewne rzeczy, po wyciągnięciu poza pałac, znikają. Od tak! Puf! Jakie kurwa dziwne! Robert przyglądał się jakby od niechcenia wspomnianej wcześniej konstrukcji, która była czymś pomiędzy rozłożonym na metry dywanem, a obskurwiałym futrem niedźwiedzia. Na powierzchni namalowane były świetlistą farbą postacie, które, wraz z ruchem wiatru, ustawiały sie to w jedną stronę, to w drugą, imitując ruch. Cykl ten powtarzał się kilkukrotnie, wprowadzając niemalże w trans. Robertowi zdawało się, że czas na moment zatrzymał się, połknął haczyk wieczności i siłował się z nim, nie tracąc ni krzty energii.
-Ja pierdacz... Ale jazda... - Robert spojrzał w mrok oplatający swoimi mrocznymi kończynami sufit. Wreszcie coś przeskoczyło pomiędzy kolumnami. Robert w podnieceniu klepnął idącą przed sobą Alice i wykrzyczał:
-Na rany Chrystutsa! Widziałaś to?! Widziałaś to ogromne cielsko?! I te skrzydła!! Ja jebe, to musiał być wampir, krwijopijca straszny, który przychodzi w nocy i... - gdy już wiedziałeś, że coś porusza się w mroku, łatwiej zauważyć się dało te fluktuacje ogromnego cielska, które na dobrą sprawę składało się z kilkuset drobnych istot, stworzonych na kształt nietoperzy. O drobnych, lekko przezroczystych błonach pomiędzy haczykowatymi palcami i mordach tak obrzydliwych, że z samego patrzenia kłuło Cię w dupie.

Ale to jeszcze nic. Wchodząc po czerwonym dywanie, prowadzącym do ogromnych drzwi, oćwiekowanych i lekkok uchylonych, do Roberta przestał dochodzić dyskurs pomieszczenia wcześniejszego, składającego się z sapań istot mieszkających powyżej i tych istot w akwariach, których koloidalny kształt przypominał znane mu meduzy czy jamochłony, jednak emitujące tak dziwne energię, że całe akwaria drżały i bulgotały. Gdyby te istoty mogły mówić, bulgotały by swoimi wypełnionymi śluzem krtaniami, zaś struny głosowe, napięte i żelazne, odbijałyby metaliczne 'chlup, chlup'. Niektóre swoimi gębami przyklejały się do szyb i patrzyły malutkimi oczkami, wyprężone i senne. W każdym razie, po chwili cała piątka przeszła przez ogromne drzwi i... znalazła się w środku szczerego lasu. Sufit zniknął, zaś zastąpił go nieboskłon, okalany jedynie okazjonalnymi chmurami.
-Taa. Ale ten gozdek na krześle też jest dobry... - uśmiechnęła się Alice z przekąsem, ruchem głowy wskazując ogromnego tytana. Widząc zaś spoczywające na sobie spojrzenie olbrzyma, dygnęła lekko i odparła - Witaj. - uśmiech z jej warg znikł.
-Na rany... znaczy się... Rany, o mój boże jedyny, w którego ówcześniem nie wierzył. Świat mój załamał się, a istotne jego elementy skamlą i wyją, prosząc o jakieś racjonalne wyjaśnienia. Moja droga, nie wiem z jakiej dzielnicy pochodzisz, ale gwoli ścisłości, widziałem szalone gówna w moim życiu, zaś ten obraz jest nie mniej, nie więcej tylko czymś pokroju snu. A jeżeli drapię się, szczypie i gryzę, a obraz nie znika, to jest to tylko znak ku temu, że oszalałem. Boże... widziałem drobne oniryzmy, ale ta manifestacja jest szczególna... I gada. - dodał Robert, bo kiedy spojrzał przed siebie, cały jego dotychczasowy światopogląd upadł, złożył się w pół i zdechł, wyginając ryj w męczarniach, jak jęczący mim. Ogromny człowiek, gigant, tytan z opowieści dziecięcych siedział na tronie z litego kamienia. Robert poprawił włosy i z całej siły próbował nie ślinić się z konfuzji i wyglądać na debila. Przez moment przez myśl przeszła mu idea, deklasująca ówczesny pogląd, że cały świat składa się z elementów mniejszych niż kwanty, kształtem zaś wyglądających identycznie jak męski członek. Dobitnie kompleks mniejszości dał się we znaki po raz kolejny i Robert poczuł się tak bardzo nikim, że jedyne, co mógł zrobić, to spuścić nos na kwintę i analizować, z debilnym wyrazem twarzy, śliniąc się jak bezzębny starzec, zieloność podłoża.
-Taaa wyjąłeś mi to z ust. Pinky i Mózg widać wreszcie wymyślili coś, by zdobyć władzę nad światem. Nie wiem tylko po kiego grzyba my w tym planie...
-Liczę na to, liczę... Bo odkąd się tutaj znalazłem życie moje wywróciło się podszewką na wierzch i... szlag, jeżeli nie czeka mnie coś jeszcze bardziej nienormalnego i nieprzyzwoitego. Wiesz... nigdy nie czułem się tak odległy od tego kim tak na prawdę jestem, jak teraz. Wiesz... może to nie jest dobry moment na zwierzanie się, ale... może teraz mogę zacząć życie od nowa... - Robert nie chciał wspominać o tym, jak bardzo wątpi w to, że cały świat przedstawiony jest realny, rzeczywisty. Aktualnie Robert chłonął każdą sekundę, każdy element tej dziwacznej sytuacji ze swoistą... ulgą? Z jednej strony, czuje się w niesamowitej konfuzji, kiedy wszystko, w co dotychczas wierzył i uważał za stabilne, choć niesamowicie bluźniercze i tak chujowe, jak tylko chujowe może to być, trzeba przearanżować. I kto wie, co teraz może przynieść kolejny moment.
-Dobry... naczy się... szacunek. - Dygnął Robert i spojrzał na giganta.
-Może... może każdy z nas dostał swoją szansę. Tylko... - spojrzała na Roberta z błyskiem w oku - Nie wydaje ci się, że to lekkie przegięcie robić z nas superbohaterów - wybrańców? Może jeszcze mamy podążać za białym króliczkiem? Choć w tym przypadku to raczej wielkie, wypasione króliczysko... - dyskretnie wskazała na olbrzyma.
-Wiesz... szczerze... jeżeli ktoś chciałby ze mnie zrobić superbohatera to albo się bezczelnie nabija albo jest kompletnym głupkiem. Hej! Spójrz na mnie! - Robert syknął, ukradkiem spoglądając na olbrzyma.- wyglądam jak tępy skurwysyn, który wykorzysta każdą okazję, żeby coś podpierdolić. A wielu na prawdę uważa, że byłym w stanie zabić. Hej! Oczywiście nigdy bym tego nie zrobił, niemniej sam fakt... Uf... Zauważ, nie jestem gościem pierwszego powabu. - to mówiąc, Robert zrobił przedziwny grymas. - Zresztą, ah... może nie powinienem... W każdym razie... Ty może wyglądasz na kogoś, kto jest w stanie podźwignąć podobne szale. Wyglądasz na silną. Ale ja nie znam się na ludziach... - Robert podciągnął spodnie do góry, a łuski na kamizelce zaszeleściły.
-Silna... ale nie dość. Inaczej nie chciałabym się zabić, prawda? Cóż, jakby na nas nie spojrzeć raczej jesteśmy Drużyną B, jeśli nie C nawet. W każdym razie... możesz mi mówić Buźka. A ty kim chcesz być? - uśmiechnęła się szczerze, co naprawdę uczyniło jej twarz ładną.
-Nigdy nie wspominałaś, jak się tutaj znalazłaś... - Robert mruknął i poczuł się troszeczkę nieswojo.
-Ej, wielkoludzie! - krzyknęła Alice do tytana pod wpływem nagłej odwagi - Może nam powiesz, co mamy tu robić?
Robert krzyknął w myślach i porównał małą Alice z wielkim tytanem. Na domiar złego, Alice nie miała czym pokonać złego tytana.
-Ekhm... "Proszę pana", znaczy się, to chyba nasza śliczna Alice miała na myśli... Tak. - Robert uśmiechnął się do Alice i modlił się, żeby nie zrozumiała go źle. Zwłaszcza, kiedy zaczęli łapać ze sobą jakiś kontakt. I tym bardziej nie chciał, żeby doszło do pewnych, skromnie mówiąc, nieprzyjemności ze strony ogromnego cielska, które składać się mogło równie dobrze z mięśni, jak i kamienia...
 
Epoche jest offline  
Stary 19-03-2009, 18:00   #19
 
Terrapodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Terrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłość
Emil wyspał się porządnie, nim Lasair wpadła do pokoju i go wybudziła. Audiencja u króla - jak wyznała później - zdawała się być dość ważnym wydarzeniem. Jak zawsze mówiła dużo i zupełnie bez sensu. Było to dla niej typowe. Dało się to zauważyć już wcześniej. Bardziej irytowała Schulza niż mogła pomagać. Chociażby samo podejrzenie o wynoszenie cennych przedmiotów z zamku, zabrzmiało bardziej jak groźba.

Pałacu nie mogli zwiedzić. Szybko przeszli do czegoś w rodzaju sali audiencyjnej. Emilowi trochę szkoda było tego morderczego tempa, bo z chęcią pozwiedzałby te korytarze. W końcu kulturę poznaje się głównie po wyrobach, a tych w zamku było mnóstwo. Mógł w sumie popytać o to mieszkańców. Szkoda, że dopiero teraz sobie o tym przypomniał. Czyli będzie musiał polegać na własnych doświadczeniach w tej krainie.

Władca Molitrii był co najmniej niesamowity. Właściwie to był tytan - idealny tytan z mitologii greckiej. Stary król zdawał się być wieczny. Sala natomiast jedynie podkreślała powagę sytuacji. Emil tak mógł wyobrażać sobie pośmiertny sąd przed którym stanąłby, gdyby w niego wierzył. Skąd wzięła się ta istota? Powstała wraz z planetami? Czy był to awatar jakiegoś bóstwa sprzed tysięcy lat? Dlatego tym bardziej nie rozumiał zachowania Alice i tego grubiańskiego Roberta. Może miał zwichnięte poczucie patosu, ale Emil nie mógł sobie w tym momencie pozwolić na jakiekolwiek żarty. Król w końcu mógł ich zgnieść butem.

- Powiedziałem witajcie...

Emil skłonił się wtedy. A gdy ta dwójka przed nim robiła sobie jaja i nie powiedziała nic konkretnego, przed oblicze władcy wystąpił Schulz. Już kilka razy występował publicznie, lecz nigdy przed gigantycznym monarchą. Czuł w klatce piersiowej coraz mocniej bijące serce, a na czole wystąpił mu pot. Musiał teraz zachować zimną krew.

- Wasza wysokość - ukłonił się i kontynuował - moim towarzyszom chodziło o to, że mamy więcej pytań niż odpowiedzi. A najważniejsze pytania jakie mnie w tym momencie trapią brzmią - dlaczego właśnie my tu przybyliśmy i jaką misję mamy wykonać?

Ukłonił się raz jeszcze i wycofał do tyłu. Nie chciał dłużej patrzyć w tą twarz, jakby wyrzeźbioną z kamienia. Wydawało mu się, że stanowi zlepek wszystkiego, czego bał się dotychczas.
 
Terrapodian jest offline  
Stary 24-03-2009, 18:36   #20
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Sytuacja przedstawiała się naprawdę zabawnie. Pięć malutkich mróweczek próbowało przerosnąć olbrzymiego tytana, który z lekkim rozbawieniem wodził wzrokiem po ich twarzach.

- Mi też miło jest was poznać – zagłuszył potok słów wylewający się z ust Alice i Roberta. – Cieszę się, że chociaż jeden Emil traktuje mnie poważnie – dodał spoglądając na spotniałego mężczyznę. Może usiądziecie?

Za każdą z osób nie wiadomo skąd jak i kiedy pojawiły się miniaturowe kopie wielkiego królewskiego tronu. Dla gości były jednak w sam raz.

- Możecie uważać mnie za osobę straszną, niekompetentną, bądź głupią, ale wiedzcie, że mam w stosunku do was zamiary czysto przyjacielskie.


Zaczął poważnie, szybko przesuwając wzrokiem po kolejnych twarzach.

- Poznaliście już pewnie urokliwe miasto jakim jest Moltiria. Niektórzy z was być może nawiązali kontakt z mieszkańcami, dowiedzieli się czegoś o naszej kultury, sytuacji politycznej. Pora na resztę...


Otoczenie zawirowało, skurczyło się w sobie i dookoła siedzących pojawił się wirujący z wolna krąg kolorowych zdjęć i filmów. W asyście zduszonych westchnień i rozwartych szeroko oczu zawisł w powietrzu. Buchało od niego świeżością i oszałamiającą, bliżej niezidentyfikowaną wonią. Ekran zapłonął jasnym światłem. Na jego środek z wolna wykwitł pomarszczony zwój pergaminu. Trzeszcząc cicho rozwinął się. Patrzyli teraz na pożółkłą płaszczyznę olbrzymiej mapy. Zdobił ją piękny, wykaligrafowany tytuł: „Falvia”.



- Falvia, bo tak nazywa się wyspa, na której obecnie przebywamy, jest rozległym terenem otoczonym przez Wielkie Morze. My jesteśmy tu – jeden z punkcików na mapie zamigotał – na zachodnim jej krańcu. Niestety jest to ostatni skrawek ziemi, jaki nie został jeszcze skażony wojną.

Ostatnie słowo przebrzmiało głębokim echem i ucichło wraz z Królem.

- Cała reszta, którą widzicie, Wieczne Pustkowia, Góry Larw, Las Wielu Dróg, a nawet przylądek Gross Dnir opanowana została przez Jacuba Differatii – Maga. Nazwisko wydaje się być wam znajome? Bo tu właśnie zaczyna się cały problem...


Tytan znudzony podtrzymywaniem berła w pionie zamachnął się i z zatrważającą siłą wbił jego trzonek w niewielki pagórek tuż przy swoim tronie.

- Wszystko zaczęło się 200 lat temu. Falvia była zjednoczonym królestwem, szczęśliwym i żyjącym w dobrobycie, Moltiria jej stolicą. Nastało lato. Czas plonów. I wtedy pojawił się on. Niewiadomo skąd i jak. Dziesiątego dnia po Janie Oraczu Pola. Od początku był pewien swoich dążeń i zamierzeń. Zaćmił nam oczy...

Chwila ciszy, podczas której na świetlistym kręgu pojawiały się kolejno opisywane miejsca i sytuacje. Potem szept przeradzający się w końcu w pełen złości bas.

- To mnie zaćmił oczy. Wkradł się na dwór, zdobył zaufanie i... Po roku zniknął nagle. Razem z nim zaginął ślad po jedynym dziedzicu tronu. Doocie, moim synu.

Zobaczyli drobną sylwetkę jasnowłosego chłopca o małych, niebieskich oczkach i wyjątkowo ruchliwych dłoniach.

- Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Mag sprowadził z Kontynentu najemników, za którymi jak sępy podążyli piraci. Masowe mordy, terror i kłamstwa. Zaczęto od zniszczenia... – Król z troską na twarzy zatrzymał się i ciężko westchnął. - Nie uciekajcie, proszę. Zniszczyli Moltirię. Tak, właśnie to piękne miasto.

Niby ekran zapłonął żywym ogniem, zaskwierczał wrzącą krwią, szczęknęły miecze. Królewscy goście z niemą zgrozą wpatrywali się w te obrazy. Nie mogli jednak nic zrobić. Nie wypadało.

- Jesteśmy cieniem przeszłości. Nie mogliśmy upaść do końca, bo ciąży na nas błogosławieństwo Pradawnych, ale w sensie materialnym nie istniejemy. To tylko iluzja. Ja, Lasair, radosny pan Reweret, piękna pani Silvia Rossell. Nie możemy nic zrobić. Dlaczego się nie broniliśmy? Byliśmy ludem spokojnym i bezkonfliktowym, nigdy nie chwytaliśmy za broń. Oto nagroda jaka nas za to spotkała.

Jego oczy wyraźnie zalśniły w geście rozpaczy, warga zadrgała. On, o dziwo, też miał uczucia. Nie cały był z kamienia.

- Potem poszło mu łatwo – konturował po chwili w asyście obrazów rodem z piekła. – Na pokaz wymordował czwartą część Falvian. Stało się. Z pomocą co bardziej zasłużonych najemników przejął władanie nad niemal całą wyspą. Podpierając się prawem opieki nad Dootem zorganizował rząd terroru. Coś, na co nie byliśmy przygotowani. Na nasze szczęście, chłopak, jak mówią, uciekł. Ukrywa się gdzieś w puszczach czy górach. Mimo wszystko Falvia praktycznie stała się własnością Jacoba. Obawiam się, że chłopak będzie tylko symbolem.

Powiało spalenizną i odorem rozkładających się ciał.

- Mag jest jednym z was. Kiedyś mieszkał w waszym świecie. Teraz jest tu i sieje zniszczenie. Przywłaszcz sobie coś, co nigdy być jego nie powinno
– zakończył ostro.

Gdy tylko ucichł królewski głos na kręgu pojawił się wizerunek olbrzymiej postury człowieka. Był łysy, ubrany w czarną, sztywną szatę, zakapturzony. Powoli wodził zimnymi oczyma po zielonym otoczeniu lasu. Potem zniknął w wirze ognia i krwi.

Wydawałoby się, że to już koniec, że to całe wyjaśnienie absurdalnej sytuacji. Po kilku minutach jednak Król mówił dalej. Tym razem w zupełności nad sobą panując.

- Pytacie czy coś jeszcze łączy was z Falvią i okrutnym Magiem? – bardziej stwierdził niż zapytał. - Tak, jest jeszcze coś... Wasz świat też upada. W jakiś sposób Jacub Differatii znajduje się w obu światach jednocześnie. Podwójne zniszczenie... Musze zwrócić się do was z prośbą. Muszę poprosić was o zatrzymanie jego działań. Rozumiecie chyba, że jesteście jedyną nadzieją. Do wyboru macie dwie drogi. Albo powstrzymacie Maga w Falvii, albo w waszym świecie. Oba wyjścia są równie niebezpieczne i ryzykowne.

Spojrzał na reakcję jaką wywarł na piątce swoich gości.

- Tak, myślę, że istnieje możliwość powrotu. Jedyną osobą, która może odesłać was z powrotem jest stara Abigail mieszkająca w Raindrop. Spójrzcie na mapę. Jeżeli postanowicie działać tu, w Falvii powinniście się udać do Raven. Jest nadzieja, że jeszcze nie wszyscy poddali swą wolę działaniom Maga. Dam wam godzinę na namyślenia. Może świeże powietrze parku pomoże wam w podjęciu słusznej decyzji.

***

Pasy zieleni, co chwila przeplatając się z szafirem małego strumyka, ciągnęły się daleko naprzód. Słońce powoli zaczynało wyłaniać się ponad wysokimi, rozłożystymi koronami drzew, z których dobiegały wesołe, skoczne trele piskląt. Falującą masę liści, gałązek i pni w wielu miejscach przecinała piaszczysto żółta ścieżka wyłożona po bokach szarymi kamieniami. Te zaś, naznaczone delikatnymi czerwonymi ryskami, pulsowały nieznacznie się wzdymając.

Tak Park Królewski zwykł objawiać się Vivien. Radością i wieczną wiosną. Tym razem było podobnie. Gdy tylko przekroczyła pałacowy próg odurzył ją intensywny kwiatowy zapach. Uśmiechnęła się do siebie i wysoko unosząc srebrną tacę ruszyła w kierunku pięcioosobowej grupce niemrawo stojącej przy skrzyżowaniu dwóch alejek.

Stali tu od kilku minut. Mieli przed sobą poważną rozmowę, za sobą uroki szalonego dnia. Spode łba spoglądali na przechadzających się dokoła wesołych ludzi, a niekiedy nawet puszyste, białe kotki. Od razu dało się zauważyć, że większa część spacerowiczów, przynajmniej ta kobieca, z zaciekawieniem przyglądała się Emilowi, młodemu, przystojnemu mężczyźnie.

- Al alair, nieznajomy – drobna dziewczyna w niebieskawej sukni oderwała się od poszeptującej grupy. – Czy zechciałbyś towarzyszyć mi podczas dzisiejszego wieczornego bankietu? – spuszczając głowę i czerwieniąc się delikatnie zapytała.

Odpowiedź jednak paść nie zdążyła. Dziewczyna poczuwszy na sobie łakome spojrzenia pana w świetlistym garniturze błyskawicznie zniknęła za linią przyciętego żywopłotu. Grupka kobiet nieopodal niemal natychmiast poszła w jej ślady.

- Lasair poleciła przysłać wam odrobinę chłodnego napoju – gdzieś z tyłu rozległ się śpiewny głos Vivien. - To nektar. Jest smaczny i gasi pragnienie – dodała wręczając każdemu kryształowy kielich. – Nie chcę przeszkadzać, do zobaczenia.

W geście nagłej solidarności i nie wiadomo czego jeszcze skłoniła się przed każdym z nich i odeszła.

- Bardzo ładne ubranie, Robercie – rzuciła w biegu, znacząco patrząc się na okolice krocza mężczyzny; zdawało się, że wie o czymś, czego nawet nie śmie domyślać się jego właściciel.

Otoczenie w miarę ucichło. Już mieli otworzyć usta by pogrążyć się w dyskusji, gdy z okolic ich kostek rozległo się zajadłe, ale radosne szczekanie. Spojrzeli w dół. Oniemieli. W szczególności Alice. Ten śmieszny, biało-czarny, przyjaźnie merdający ogonem pies coś jej przypomniał. Poczuła jak włochate łapy uderzają o jej uda. Nad Theo i Gabrielą kołowały dwa śnieżnobiałe gołębie trzymające w dzióbkach jakieś zwinięte ruloniki obwiązane czerwonymi tasiemkami. Ale...

Trzeba było podjąć decyzję. Bez względu na wszystko.
 
Sulfur jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:47.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172