Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-02-2009, 10:41   #6
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Pogoda była całkiem miła, jak nie w Londynie. Ani za ciepło, ani za zimno. Idealnie na dobrą zabawę oraz rozkosze żołądka czy serca. Rzecz jasna, jeżeli większość ludzi doskonale pamiętała o żołądku, to z sercem bywało różnie. Najznaczniejsza część, oczywiście, lokowała je w cudzych portfelach, niektórzy chowali gdzieś do szafy, niczym niepotrzebny rupieć, a wreszcie niewielka liczba naiwniaków próbowała je zainwestować w jakieś uczucie. Niestety, Edric sam nie wiedział, do której grupy należał, choć miał niejasne wrażenie, że do wszystkich trzech jednocześnie.

Tymczasem on niemal prawie nikogo tutaj nie znał. Jakby nie było, przebywał w Londynie od niedawna. I, w przeciwieństwie do innych osób z tak zwanej elity, nie interesował się nowoczesną sztuką, czy polityką. Oczywiście, miał swoje prywatne zdanie o ustawach zbożowych i podobały mu się dekrety ograniczające ilość godzin pracy młodocianych, ale nie czekał z wypiekami na twarzy na kolejne nowiny z parlamentu. Nie czytywał też gazet poza chwilami nudy, kiedy to czekał na jakąś książkę w bibliotece. Chronicznie nie znosił nicnierobienia i gdy miał wolne, niezwykle rzadko zdarzało mu się zapełniać czas jakimiś durnymi lekturami. Teraz może żałował, bo pewnie wiedziałby, że na przykład ten pompatyczny grubas to lord Jak Go Tam, obżerająca się pączkami dama nosi tytuł markizy Jak Jej Tam, a zabiedzony paralityk w binoklach nazywa się Sir John Jak Mu Tam. Ale z drugiej strony … czy to ważne? Ta banda śmiesznie napuszonych pawi popisujących się przed jeszcze strojniejszymi papugami? Zdecydowana większość strojów swoim bogactwem miała bowiem przykrywać brak smaku oraz wewnętrzną pustotę właściciela. Zaś pozostała mniejszość nosiła się tak, jakby swoim istnieniem robiła łaskę całemu światu.
„Jaka jestem piękna!”
„Jaki jestem cudowny!”
„Jaka jestem urocza!”
Mówiły puste spojrzenia z pustych oczu wyzierających z pustych oczodołów. I albo byli źli, albo nie mogli się nadziwić, dlaczego świat jeszcze nie omdlał z rozkoszy w ich obecności. Durnie, lub ludzie bez zasad. Taki lord Thompson na przykład, który dostarczył mu zaproszenie. Miał nieziemskiego farta, że urodził się jako syn hrabiego, gdyż już na zwykłego woźnicę byłby za głupi zwyczajnie. Szczęśliwie jednak lord miał jeszcze jakieś kawałki honoru w przeciwieństwie do pozostałych paniczyków zebranych na sali. Och, zdawał sobie sprawę, mógł kogoś skrzywdzić tym osadem, ale naprawdę nie sądził, by było ich zbyt wielu.

Przyszedł, bo tu były pieniądze, a jego fundusze zdecydowanie się kończyły. Ponadto protekcja w powrocie na uczelnię, nawet inna niż Cambridge, bardzo go interesowała. Owszem, czuł się sprzedajną dziwką, ale przynajmniej liczył na to, że wystawi słony rachunek. Ponadto trudno mu było się oprzeć historii o Lucy Person. Wprawdzie nie sądził, że mógłby w ogóle pomóc tam, gdzie zawiedli najlepsi w królestwie psychiatrzy, bo earl Ross pewnie nie żałował pieniędzy na leczenie córy, ale ciekawy był tematu. Elfy? Ciekawe czego się naczytała? Pewnie jakichś bajek? Ot, bredni typu „Księgi Osjana” Macphersona. Nie przepadał za nimi, choć niektóre zwroty, jak:

„Trzy rzeczy, dzięki którym przeżyliśmy:
Prawda w naszych sercach
Siła w naszych ramionach
I zaspokojenie w naszych językach ...”

wydawały mu się bardzo bliskie. Niestety, prawdy ciągle poszukiwał, siły nie posiadał, a co do języka, zwyczajnie nie chciało mu się gadać. Zresztą, wszystko to były wymysły jego rodaka, ogólnie tylko oparte na celtyckich legendach o Oisinie, synu Fionna mac Cumhaila i Sadb, jednego z głównych bohaterów tzw. cyklu feniańskiego. Ponoć zakochała się w nim dziewczyna faerie imieniem Niamh i zabrała do swej elfiej krainy, gdzie przebywał 300 lat, podczas gdy jemu się zdawało, iż były to jedynie chwile. Żył tam w szczęściu, ale po jakimś czasie postanowił odwiedzić rodzinę ziemską. Jego małżonka wyraziła zgodę zastrzegając jednak, by podczas pobytu wśród ludzi nigdy nie schodził z konia. Niestety, podczas drogi pękł mu popręg siodła i Oisin zeskoczył ze swojego rumaka. Kiedy tylko jego stopa dotknęła ziemi natychmiast się postarzał. Ponoć spotkał jako staruszek zgrzybiały św. Patryka, ponoć opowiedział swe dzieje jakiemuś celtyckiemu kronikarzowi, ponoć rzeczywiście istniał. Ponoć, wszystko ponoć!

Oczywiście dziewczynie życzył zdrowia. Nikt przecież nie zasługuje, żeby zwariować, nawet, jeśli jego fantazje są tak wspaniałe, jak to, co Edric wyczytywał o elfach. Gdyby istniały, rzeczywiście byłyby piękne. Odwieczne marzenie ludzkości: piękne, wiecznie młode, szczęśliwe … Sto razy wspanialsze od tych wypacykowanych dudków uważających się za ósmy cud świata. Ech, pomyśleć, że właśnie takim ludziom trzebaby ponadskakiwać, żeby samemu zyskać coś w tym najwspanialszym ze wszystkich światów. Ale jeszcze do tego nie mógł się przemóc. Stał sobie więc z boku obserwując towarzystwo, które zabawiało się ze sobą w różne gry. Najpopularniejsza z nich była w „ch ...” Och, bynajmniej nie chodziło o męską część ciała również zaczynająca się na tą głoskę, tylko o chwalenie. Panie panów - w wiadomych celach, panowie panie - w celach odwrotnych, choć identycznych, wreszcie młodzież dziadków - licząc, rzecz jasna, na odpowiednie zapisy majątku. Wszystko wedle ogólnoobowiazującej zasady: „chwalą nas, wy mnie, a ja was.” Dzięki temu wszyscy byli zadowoleni i nikt nie czuł się pokrzywdzony. Równie popularną grą były rogi. Rywalizowały w niej pary małżeńskie, a pozostali jedynie sekundowali, chociaż aktywnie. Wygrywał ten, kto więcej razy przyprawił swojemu małżonkowi rogi, a bal był znakomitym miejscem rozpoczynania kolejnej rundy rozgrywek. Jak sądził, niektóre osoby, biorąc pod uwagę tą grę, bardziej przypominały jeleni, niż ludzi.

Ponieważ do obydwu popularnych gier nie miał ani ochoty, ani możliwości, stal sobie z boku czekając na earla Persona, który przecież musiał nadejść. Jeżeli nie, sto funtów było wystarczająca rekompensatą za stracony wieczór. Oprócz zastrzyku pieniędzy pozytywne na pewno było to, że wreszcie oddali mu z pralni zestaw koszul i innego przyodziewku. Mógł się więc sensownie pokazać, nie świecąc biedą, bo fakt faktem, odkąd praktycznie wywalili go z uczelni stracił większość dochodów, ale stroje miał dalej najwyższego sortu. Jakby nie było, przez kilka tygodni moda się nie zmieniła.

Dość zabawnym wydał mu się fakt, że robi całkiem niezłe wrażenie na przechadzających się i rozmawiających wokół osobach. Był nie mniej elegancki od nich, a nie odzywał się, stał z boku z mina wyrażającą totalną obojętność, na którą to minę zazwyczaj pozwalali sobie albo wielcy panowie, albo totalni hołysze, którzy nie mieli i tak niczego do stracenia. Hołysza raczej by tu nie zaproszono, więc ów nieznajomy trzydziestolatek był ... no właśnie, jakimś nowym pionem na szachownicy londyńskiej socjety? Zapewne. Kilku mężczyzn przechodząc obok stłumiło najpierw zaskoczenie, a potem skinęło mu głową. Znał ich jeszcze z Cambridge, a niektórzy właśnie jemu zawdzięczali pracę na obronę Master of Arts.

Może właśnie widząc wzajemne ukłony, albo po prostu z czystej ciekawości, podeszła do niego dama w sile wieku, choć zapewne mająca w sobie kiedyś pokłady całkiem znośnej urody. Obecnie jednak nawet jej pozostałości przykrywała kilogramowa warstwa pudru. Tym niemniej Edric grzecznie się przedstawił i powiedział jakiś standardowy w towarzystwie komplement na temat jej krasy. Niestety, chyba zawiódł lady Chatcham spodziewającą się nie wiadomo jakiego nazwiska i hrabiowskiego co najmniej tytułu. A tu tylko Sharpe, najzwyczajniejszy mister Sharpe. I ona do kogoś takiego podeszła? Bezczelność! A jak przyjaciółki będą się z niej śmiały. W takiej sytuacji nawet komplement na temat jej wątpliwej urody nie mógł niczego uratować. Odpaliła natychmiastowo:
- Niestety, nie umiałabym powiedzieć tego o panu – a kilka stojących dalej przyjaciółek nagrodziło ją skinięciami głowy. Oto, jak się poskramia prostaka, który wszedł na teren zarezerwowany dla lepszych od siebie!
- Ależ madame – Sharpe nie wytrzymał – to banalnie proste. Niech pani po prostu kłamie, tak jak ja.
W tej chwili Edric stracił wszystko co mógł w poczerwieniałych z gniewu oczach lady Chatcham, a drugie tyle zyskał u jej przyjaciółek, których, jak na prawdziwe przyjaciółki przystało, nic nie cieszyło tak, jak pogrążenie się jednej z nich. Zaraz też nagrodziły Edrica czarującymi, w ich mniemaniu, uśmiechami i chichocząc odeszły w głąb sali. Domyślał się, że plotkarskie żniwo zbierze kolejną ofiarę. Przynajmniej na jakiś czas, póki puste głowy elity nie zajmie kolejny skandalik lub inne towarzyskie faux pas.

Znowu stał sam. Czasem skinieniem wołał jednego z lokai roznoszących wśród gości szampana i krewetki, ale poza tym nie kwapił się do socjalizowania z ludźmi, których głównym życiowym celem było próżniactwo. Och, wzbogacane polowaniami na zwierzęta i ludzi, tudzież całkowicie nic nie znaczącą paplaniną. Wrócił na chwilę myślami do wydarzeń sprzed dwóch dni. Najpierw spotkanie z lordem Thompsonem na Trafalgar Square przy kościele św. Marcina, a potem dobry obiad w restauracji. Zdecydowanie lepszy niż tam, gdzie obecnie mieszkał. Aż wreszcie najmilsze chwile w Miejskiej Bibliotece. Książki oraz ktoś, z kim można miło pogawędzić na tematy go interesujące. Elfy, faerie, sithe, starodruki, to coś, co naprawdę go fascynowało. Ostatecznie napisał na ten temat kilka prac naukowych pod swoim nazwiskiem i znacząco więcej dla innych. I co zaskakujące, nie był to żaden profesor ani zwariowany miłośnik historii, ale atrakcyjna, młoda pisarka, która poszukiwała informacji do swojej nowej książki.

Edric nawet czytał jej poprzednie dzieło i, choć nie miał specjalnie jakiejś wyjątkowej afektacji dla tego typu literatury, przyznawał, że romans oparty na wybranych elementach celtyckich mitów nawet przypadł mu do gustu. Widać było nie tylko dobry warsztat literacki, ale również rzeczowe podejście autorki, która przed napisaniem książki zdobyła całkiem solidne podstawy. Toteż szczerze pochwalił jej powieść i chętnie pomógł pisarce odnaleźć poszukiwane pozycje. Doradził też kilka innych opracowań, skromnie nie dodając, że chodzi o jego własne, które, jeszcze skromniej, uważał za najlepsze spośród istniejących opracowań w tej tematyce. Potem kilka miłych godzin spędzonych w kawiarni na Piccadilly Circus i ... cały czas nurtowało go przekonanie, że on gdzieś już widział tą twarz, że słyszał jej imię, nazwisko. Gdzieś kiedyś, tonęło we mgle niepamięci. A może był to ktoś podobny do dawno nie widzianej osoby? Cóż, to się zdarza. Tak jak na przykład przed chwilą. Widząc atrakcyjną brunetkę otoczoną wianuszkiem adoratorów aż chciał krzyknąć zaskoczony: Helga Baker! To naprawdę ty?

„Co ona robi w takim miejscu” zastanawiał się. Helga była córką starej rodziny piekarskiej z Cambridge. Niewątpliwie ładna, choć kompletnie wyprana z pozytywnych emocji i wiecznie rozkapryszona. Mimo to była oczkiem w głowie rodziców, którzy pozwalali jej na wszystko. Wiecznie zadzierała nosa i odrzucała wszelkich możliwych adoratorów, jako niewystarczających dla takiej wspaniałości, jak ona. Doskonale wpasowałaby się w szalejące na salach pałacu towarzystwo. Oczy, nos, nawet ruchy ciała. Helga, idealna Helga Piekarzówna! Przynajmniej dopóki się nie odezwała rozmawiając z jakimś męskim ideałem. Głos był inny. Faktycznie. Edric stracił zainteresowanie osobą, która okazała się kimś innym niż przypuszczał. Choć z drugiej strony, poczuł jakiś cień sympatii do nieznajomej, tylko dlatego, że nie była tamtą nieprzyjemną kobietą z dalekiej przeszłości. Zresztą skąd by córka piekarza mogła się dostać na taki bal? Ale widocznie jej niemal idealna kopia miała wyrobione względy wśród miejscowej arystokracji.

Zaraz jednak zapomniał o Heldze nr 2, bo ku jemu zaskoczeniu, kompletnie niespodziewanie pojawiła się poznana w bibliotece pisarka w eleganckiej kreacji. Widać też została zaproszona. Zręcznie przeciskała się przez tłum gości non stop rozglądając. Jakby szukała kogoś, albo wręcz przeciwnie, wypatrywała niebezpieczeństwa, którego chciałaby uniknąć.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 27-02-2009 o 11:35. Powód: ogonki przy literach
Kelly jest offline