Dagmara – jak co dzień – obudziła się punkt 5:30. Jogging, potem szybki prysznic, kawa i jakieś śniadanie w biegu. W międzyczasie odsłuchała wiadomości na sekretarce i na dzień dobry usłyszała poważny głos Basi, która lakoniczne zrelacjonowała zakończoną sukcesem wizytę w skarbówce i przypomniała o porannym spotkaniu.
Przypomnienie nie było wcale potrzebne – Dagmara doskonale pamiętała datę, godzinę i miejsce. Jakże mogłaby zapomnieć? Spotkanie członków wszystkich tradycji była nie lada gratką i magini z rosnącym podnieceniem oczekiwała tego (dosłownie) spektaklu żywiołów.
„
Oj polecą kłaki – pomyślała Dagmara wysłuchując do końca wiadomości od asystentki.
Kobieta całkiem nieźle orientowała się w TEJ polityce i doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że zgromadzenie tylu tradycji w jednym miejscu było posunięciem ryzykownym w stopniu porównywalnym do wypuszczenia bandziora recydywisty na wolność do czasu uprawomocnienia się wyroku.
Długa kąpiel, malowanie paznokci, nakładanie makijażu i układanie włosów zajęły jej koło godziny, ale wszystko było wyliczone co do minuty, więc, gdy skończyła, miała jeszcze dobre drugie tyle, by się ubrać i pojechać na spotkanie zahaczając po drodze o dom Bejowskiego.
W błędzie będzie jednak ten, kto stwierdzi, że Dagmara miała aż nadto czasu. Bowiem, gdy tylko owinięta w ręcznik weszła do sypialni i stanęła przed szafą, poczuła na sobie ciężar fundamentalnego pytania wszystkich kobiet: „W co ja mam się ubrać?!”. I o ile gatki nie stanowiły problemu, o tyle wybór odpowiedniej kreacji był o niebo trudniejszy.
Po przymierzeniu kilkunastu ciuchów w kilkudziesięciu różnych zestawieniach, z braku lepszego pomysłu, zdecydowała się na stary, dobry i wypróbowany chwyt – małą czarną.
Dopasowana sukienka bez ramion, z przewiewnego czarnego jedwabiu, idealnie eksponowała wszystkie atuty prawdziwej kobiety. Do tego naszyjnik z rubinem, szpilki, torebka i już była gotowa do wyjścia.
***
Właśnie stali w korku na ulicy Marszałka Józefa Piłsudskiego. Dagmara ocknęła się z otępienia. Wężyk samochodów podpełzł kilka metrów naprzód, po czym znów się zatrzymał.
- Nie mogę zrozumieć, jak Stefan mógł wpaść na tak idiotyczny pomysł – powiedział po raz któryś z kolei prof. Bejowski. – I że też Henryka się na to zgodziła. Naprawdę nie mogę zrozumieć… - Dagmara dosłyszała jeszcze tylko to zdanie, po czym znowu wyłączyła się na kilka minut.
Wężyk znów ruszył, Damara znów oprzytomniania
- A ty co o tym myślisz, moja droga? – zapytał nieco pogodniej mężczyzna, wyraźnie wyczekując jej odpowiedzi, ale kobieta nie słyszała wcześniejszej części wypowiedzi, toteż nie miała zielonego pojęcia, jak odpowiedzieć.
- Wydaje mi się, że to bardziej skomplikowana kwestia – odparła pewnym głosem mając nadzieję, że nie palnęła właśnie jakiegoś głupstwa i że nie wydało się iż w ogóle nie słuchała swojego mentora.
- Jak to „skomplikowana kwestia”?! – oburzył się Bejowski, a Dagmara poczuła delikatne ukłucie wstydu. Nie dlatego, że nie słuchała, tylko dlatego, że nie potrafiła dość dobrze tego maskować. – Zastanów się dziewczyno! Przecież to oczywiste, że węzeł powinien być nasz. – Zapadła chwila milczenia. – Ale może masz i rację. – Kobieta uśmiechnęła się z satysfakcją. A więc mężczyzna niczego nie zauważył.
- Dojeżdżamy – powiedziała uprzejmie wskazując głową budynek majaczący na końcu ulicy.
- No to teraz się zacznie…
***
… i faktycznie się zaczęło. Na początku było łagodnie – ot, drobne złośliwości. A potem poszło już z górki i SB’cy wymieszali się ze zdzirami, pedałami i innymi mało pochlebnymi określeniami. Po drodze wypłynęły na wierzch lojalki, zagraniczne wyjazdy i kochanki, a kiedy przyszło do wzajemnego oskarżania się, Dagmara wiedziała, że koniec jest już bliski.
Dobrze znała takie sytuacje – już nie raz i nie dwa musiała patrzeć, jak ludzie obrzucają się mięsem na sprawach rozwodowych. Co prawda nie bardzo rozumiała, jak można się kłócić, o zdarzenia sprzed dobrych dwudziestu, czy trzydziestu lat, ale jakoś jej to nie ruszało. Przyzwyczaiła się – w końcu żyła z tego.
Koniec faktycznie nastał niebawem. Do sali weszli Sośnicka i Oderfed i jakoś załagodzili sytuację. Potem nastąpił rytuał prezentacji. Gdy przyszła kolej kobiety, ta powiedziała :
- Nazywam się Eilis Dagmara O’Sullivan i miło mi państwa widzieć, zwłaszcza tych, z którymi jeszcze nie miałam przyjemności. - Dagmara skinęła głową, uśmiechnęła się i prawie niedostrzegalnie mrugnęła do Staszka. – Podzielam pomysł pana Rockiego, że powinniśmy wreszcie przejść do konkretów.