Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-03-2009, 14:14   #16
Epoche
 
Reputacja: 1 Epoche nie jest za bardzo znanyEpoche nie jest za bardzo znany
Robert stał przy wejściu i syczał ze wstydu, zasłaniając swoimi ogromnymi łapami swój tyłek, wystający zza szpitalnej szaty.
-Czego się gnoju gapisz? Jakiś masz problem?! - wrzasnął wreszcie, wychwyciwszy zbite w grupki chichoty i szyderstwa. Wiedział oczywiście, że wygląda jak idiota, ale.. Jezu, ona powiedziała, że są w stanie wojny, a my jesteśmy kimś na kształt ich wybawców. Czy będzie musiał poświęcać zdrowie, bądź, nie daj Matko, życie, nadwyrężać siły ku chwale czegoś, czego nawet nazwy nie da się poprawnie wymówić? Jeżeli tak, to Robert definitywnie żąda czegoś w zamian. I jest to dobra zabawa dziś i teraz.
-Hej! Koleżko! Tak, Ty. - Robert wypointował palcem jakiegoś mężczyznę kręcącego się obok ogromnego budynku, kilkupiętrowego z barokowymi zawijasami na balkonach. - Co tu jest?
-Tu jest panie Karczma "Złoty Trunek". Gwoli ścisłości i w ramach reklamy, śmiem nadmienić, że mamy tutaj najlepsze piwo w mieście. Nie te lane z psich wymion w "Szepcie Nocy" albo rozwadniane w "Gdzie Słońce Zachodzi", psia go mać! Tam to dopiero wode lejo! Nawet w "Ni Licho" mają tyle dobrego smaku, żeby pozwolić się upić swoim klientom. NIe bez kozery "Słońce" mianuje się najbezpieczniejszą karczmą bez burd i rozruchów, jak takiego sikacza to nigdzie nie dostąpisz. FUJ! - mężczyzna splunął na ziemie i oparł się o miotłę złożoną z drobnych gałązek, zdających się wręcz rozkwitać wraz z wykonywaną przez niego pracą. Malutkie kwiatuszki odpadały, małym pyłkiem unosząc się delikatnie nad ziemią i zostawiając lekko słodkawy zapach.
-Twarz psi synu! NIby te wasze ambrozje od siedmiu boleści są lepsze od mojego profesjonalne setu bimbrowniczego!? HA! Niedoczekanie! Wiedz, że bimbrownicy z "Ni Licha" nigdy nie przystaną na oszczerstwa tego pasma nieszczęść alkoholowych jakim jest "Złoty Trunek"! I ty też, Aldeousie, idż w diabły!!! -
wrzeszczał brzuchaty mężczyzna z brodą do pępka, toczący przed sobą dziesięciolitrowe beczki z piwem.
-Ha! Koński wentlu, myślisz, że choć troche te twoje "Róże Angeliki" dorastają do pięt mojemu "Rykowi Niedźwiedzia"?! Niech no skonam!! Za każdym razem, kiedy...
-Ej! Hola, Hola! - Robert nie wiedział nazbyt co robić, choć przechodnie zdawali się nie zauważać tych utarczek słownych dwóch gospodarzy, w niebogłosy chwalących swoje najczcigodniejsze trunki. - Być może nie wiecie, kim jestem i....
-Wiemy. Jesteś jednym z legendarnych. I założe się, że jak napijesz się mojego...
-Luz. Dobra. Jak widzisz, stoję z gołym tyłkiem na środku ulicy, niewiasty rechoczą, mężczyźni kpią, a starcy nie mogą odwrócić wzroku. Ja nie mówie, że moje pośladki są złe. Pierwsza klasa. Ale, cholera, powiedz mi.... Aldeous, nie? Powiedz mi, gdzie znajdę jakąś odzieżówkę, to przyjdę wygarnąc coś z twojego zacnego poidła.
-Co gdzie jest?
-No ubrania gdzie dostane!
-Ah! Jasne! Przejdziesz przez tę bramę tuż za Tobą i drugi budynek na lewo. Nie trudno trafić, mnóstwo kolorowych rzeczy zaściela wejścia, a pani Nantre czyści swojego pupila przed wejściem.
-Ta....

Robert odwrócił się i aż poczuł wzrok Aldoeusa na swoim zadzie. Dlatego też Robert kierował się starą regułą, poznaną w miejscach o niejasnej renomie: dupy do ściany, jeżeli nie chce się skończyć jako konik w zaspach w śniegu, wyjeżdżony bez kasy i ubrania. Niewielki placyk zdawał się oddychać, zaś strzeliste budynki, zatopione w popołudniowym słońcu pachniały kolorami, niemalże. Przynajmniej tak wydawało się Robertowi, który nigdy nie widział budynków pokrytych w takich botanicznych cudach. Z balkonów wylewały się jaśniejące kwiaty, opadające na głowy przechodniów, wielbiąc i błogosławiąc, jak podczas środy popielcowej, kiedy to we włosach twoich ląduje popiół, mający poświadczyć, że kiedyś jak feniks z popiołów wypełzniesz i jak robak zgnieciony w nie powrócisz. Jezu, jak ta metafora trafiła do Roberta, który przecież czuł się jak wypalany, kiedy tutaj trafiał, kiedy tutaj jakimś cudem został przeniesiony na skrzydłach czegoś silniejszego i nie rozumianego. Ale czy naprawdę umarł? Czy tylko śpi i śni snem, który jak magnez przyciąga to, co Robert trzymał jedynie w mocnych ramach jego przeszłości, reminiscencjach jego dzieciństwa. A jeżeli zdechł, prowadząc życie płaza, warte tyle, co krab i teraz wyłonił się z ogni piekielnych po to, żeby zobaczyć, co traci i co już, być może, utracił....
Rzeczywiście, przed sklepem z ubraniami pani Nantre o przekornej nazwie "Najpiękniejsze ubrania", leżały sterty ubrań starszych i tańszych. Przed sklepem starsza kobieta czesała miniaturowego psa o wyrazie twarzy pytającym bezwzględnie: "Co, kurwa?". Roberta, trzymającego się nadal pod ścianą, naszło nagłe skrępowanie. Liczył jednak, że ta renoma, która niechybnie otaczała jego persona choć trochę pomoże mu dojść do porozumienia z tą kobietą. Dlatego żwawym krokiem ruszył i w rozkroku stanął przed kobietą. Nie oszukując się, Robert chciał osiągnąć efekt taki, jaki osiągają baseballiści na kartach do gry, jednak kobieta nawet nie zwróciła na niego większej uwagi, głaszcząc swojego pupila. Robert otwarcie sugerował, że potrzebuje okrycia, mlaskając, charcząc, odchrząkując i kaszląc. Kobieta jednak dalej wiązała kokardki na niewyraźnej mordce psa, któremu nadmiar sierści widocznie utrudniał ucieczkę od swojej pańci. Po chwili jednak z wnętrza sklepu wyłonił się chudy, wysoki mężczyzna w fioletowym, dziwacznym ubraniu. Robert chciał jeszcze wywrzeszczeć "Że co?!!", jednak mężczyzna szybko chwycił Roberta za dłoń i zaciągnął do wnętrza sklepu. W sklepie zaś, różnobarwne zasłony nadawały wygląd miejsca będącego raczej osobliwym burdelem i Robert tylko czekał aż zza schludnie zawieszonych, wspomnieć trzeba strasznie dziwacznych, kreacji wyskakiwałyby cycate blond-piękności pokroju Płomienia.
-Oh, Monsieur, proszę nie przeszkadzać pani, kiedy dba o małego Cintosha. On jest taki delikatny, nieprawdaż?
-E... prawdaż. Otóż....

Mężczyzna obskoczył Roberta, kwintując brak odzienia na zadku cichutkim 'Oh!', które wyrażone było w zachwycie, co Roberta jeszcze bardziej wybiło z rytmu.
-Interesujący przypadek, mój panie. Czyż to nowa moda znad morza? Czy właśnie tak teraz nosi się na wschodzie?
-Nie, tak się nosi, kiedy coś pierdolnie Cię w łeb i tracisz przytomność.
-Auc... Nie wierzę, że tak silny mężczyzna jak Ty nie podołałby takiemu wypadkowi. Hi! Więc tak... -
mężczyzna zacząl, nim Robert zdążył wykrztusić jakieś słowo. - Mamy coś z kolekcji Jesień-Zima, świetnego projektanta Gobollona, importowane jeszcze przed rokiem, co u nas jest rzeczą nowiuśką, zwłaszcza, kiedy jesteśmy właściwie odcięci od reszty placówek tworzących modę. Cóż mogę doradzić. Na te gabaryty niewiele znajdzie się w naszym drobnym kramiku, a wierzę, że Monsieur nie będzie w takim stroju oczekiwał na uszycie czegoś na miarę. Dlatego... ja osobiście poleciłbym... - Robert dopiero teraz przyglądnął się dobrze mężczyźnie. Miał czarne, zakręcone w górę wąsy podkreślające jak wąskie są jego usta. Chudy nos, podniesiony w górę, odsłaniał wnętrze jego przegród nosowych, wydepilowanych i delikatnych. Czarne jak węgielki oczy przypruszone były warstwami pudru, zasłaniającego i tak widoczne worki pod oczami. - ...poleciłbym spodnie, delikatnie rozchodzące się przy dole. Do tego tę rozległa koszulę w kolorze błękitu, co podkreśli, jakże mądre!, oczy, Monsieur. Na to ta kamizelka z odblaskowymi łuskami ryb łowionych, własnoręcznie przez mua, w tajemniczym i magicznym jeziorze All'rah, Monsieur. Zapewniam, że przynoszą szczęście, uśmiech i potencje! Ha! Ryby te, co ciekawsze, mają bardzo długą pamięć. Pamięć zbiorową w sposób taki, że każde przeżycie jednostki generowane jest symultanicznie wśród innych ryb. Nawet nie wiedzą, co to jest pamięć! Są jak jedna ryba, tylko że złożona z wielu malutkich. Ale nie o tym, nie o tym. Proszę, tutaj jest lustro, Monsieur. Monsieur pewnie jest jednym z tych legendarnych wybawców, co to przybyli szerzyć wolność naszą i waszą, prawda? Doskonale, Monsieur, nie musisz odpowiadać. Jak się podoba?
Robert wyglądał jak Daddy Cool po tyfusie. Skórzane buty z lekko podniesionymi przodami jednak współgrały z błękitnym kostiumem cyrkowca i kamizelką od Dawida Bowiego, tak jakby Robert zaraz miał wypierdolić na inną planetę z Ziggy Stardust'em.
-Czekaj... Ty to nazywasz modą? - wypalił Robert, dla którego było to już ostateczne oszczerstwo.
-Monsieur. Zapewniam, że w tym stroju nie będziesz się wyróżniać na salonach. Co więcej... wątpie, aby Monsieur znalazł coś na swoją miarę w tym mieście. Jesteśmy ostatnim bastionem tego świata, niewielu ludzi wygląda tak tęgo jak Monsieur, szczerze powiem, że nawet miejscowemu kowalowi brakuje do pańskiej anatomii, Monsieur.
Czemu Robert wiedział, że ten pedał miał rację?

Gdy wyszedł na zachodzące słońcę, kilka króliczków odbitych od jego świecącej kamizelki skoczyło w ciemniejące zakamarki miasta. Robert przez chwilę jedynie pomyślał, gdzie jest reszta jego ekipy, po chwili jednak zastąpił tę myśl stosunkowo stałym pomyślunkiem, kręcącym się gdzieś w okolicach piwa, dziwek i chlebu ze smalcem. Wyszedł drugą bramą i momentalnie skierował się do pierwszego budynku z namalowanym na drzwiach kuflem.
Otworzył drzwi i donośnym krokiem władował się do karczmy. W uszach dzwoniło mu odgrywane kilkakrotnie w jego głowie Stayin' alive grupy Bee Gees. Nie dość, że przypominał jednego z wokalistów, to do tego jego renoma w mieście robiła z niego kogoś, kto mógłby w jego starym świecie odgrywać lokalną gwiazdę. Dlatego nie musiał czekać długo, kiedy zasiadł przy jednym ze stolików, na których tliły się delikatnie malutkie lampki. Po chwili sam właściciel wyłonił się zza baru, przedstawiając jako Ollie van der Haubert.
-No cześć... - powiedział zalotnie Robert i tylko siłą własnej woli powstrzymał się od gorączkowego pocierania o siebie dłońmi, co w pijackim języku oznaczało "jestem gotów na zabawę". Może też powstrzymał go wystrój knajpki, który, przez niebieskie i zielone tapety na ścianach, przypominał Robertowi jakiś klub angielski czasów ery wiktoriańskiej. Tak też większość gości się zachowywała - jak zacni dżentlemani, pijący spokojnie alkohol. Jednak donośnie rozmawiający i kręcący piruety dłońmi, podczas gestykulowania.
-Jezu... jakie nudy... - mruknął do siebie Robert, kiedy kelnerka przyniosła mu piwko, puszczając oko zalotnie.
-To mi się już bardziej podoba! - Robert przystawił sobie kufel do ust, odprowadzając wzrokiem ciało kelnerki.
-Mogę się przysiąść? - zadumę przerwał jakiś mężczyzna. Miał zmierzwione, piaskowe włosy i szczery uśmiech szczeniaka, który nie był jeszcze z kobietą.
-Jasne, młodzian, siadaj. Przyda się jakaś rozkmina, póki bumelantka się tu nie rozkręci... - Robert cały czas przyciskał kufel do ust, rozglądając się po karczmie. - Strasznie tutaj ciężko. Zawsze jest taki kwas? Żadnej muzy, kapel rozkręcających zabawę?
-Nie wiem o czym mówisz, panie, ale jeżeli chodzi Ci o atmosferę karczmy to zawsze tak jest. Spotyka się tutaj cała śmietanka poetów, aktorów. Ja sam chciałbym być zresztą jednym z ni... - chłopak nie zdążył, bo Robert pochłonął łyk napoju z kufla.
-FUUUUUUUUUUU!!! Co za kur.. jedna! - Spomiędzy jego ust wydobył się strumień tego, co okoliczni nazywają piwem. W dodatku najlepszym, jak nadmienił szacownym van der Haubert. - Co to jest? Chcecie mnie otruć?! Szlag, takiego nie piłem nigdy wcześniej, sierpowy w mój żołądek, a co dopiero gust! - gwara w karczmie ucichła i teraz wszyscy ukradkowo spoglądali to na Roberta, to na właściciela van der Hauberta. Ten zrobił tęgą minę i widocznie tylko reputacja Roberta przeszkodziła mu w zadaniu finalnego ciosu w alkoholowe dostojeństwa Roberta.
-Panie, lepiej stąd chodźmy, Tobie nic nie zrobią, ja jednak...
-Masz świętą rację! Cholernie świętą rację!
- Robert wstał szurając krzesłem. Ollie odprowadził do drzwi Roberta i wymienił kilka słów ze swoją żoną. Niektórzy z bywalców karczmy pomyśleli, że ktoś pomylił się, nazywając Roberta legendarnym. Zważając na tradycję heroiczną i etos rycerski, podstawą było dobre wychowanie, czego Robert przez całe życie od nikogo nie uświadczył i swoim zachowaniem też nikomu prezentować tego nie chciał.

Wyszli na zewnątrz. Powietrze nadal było ciepłe, a horyzont wypuszczał z siebie tylko zbłąkane promienie światła. Malutkie latarenki paliły się na każdym z budynków, a arkady budynku naprzeciwległego bawiły się w światłocienie tak uroczo, że Robert nie powstrzymał się zapytać, jak oni mogli wybudować coś tak cholernie pięknego.
- To znaczy... właściwie jest wiele historii na ten temat... legend. Matka moja opowiadała mi, że pierwszy król tego miejsca zasnął na kilkanaście miesięcy i żywiąc się tylko energią słoneczną wzniosł pałac i kilka pierwszych budowli. Wszystko robił przez sen, dlatego często konstrukcję zdają się przeczyć prawom fizyki, choć ja osobiście twierdzę, że jest to zwykly chwyt optyczny. Jak choćby w wypadku szpitala, kiedy gra świateł za dnia, odbijających się od sprytnie umieszczonych luster tworzy iluzję, jakoby z jednego fundementu równocześnie wyrastały dwie kolumny. Jednak kiedy się ściemnia, nic takiego nie jest widocznego... Inni wspominali też o pewnym człowieku, którego znaleziono, kiedy Moltiria była wioską. Nie potrafił się z nikim porozumieć i miał problemy z podstawowymi pracami. Jednak pewnego dnia, kobieta, która się nim opiekowała zauważyła, że mężczyzna ten skrobie coś węglem na papierze. Okazało się, że są to liczby. Bardzo skomplikowane działania, choć mężczyzna wyglądał na opóźnionego w rozwoju, z jakąs chorobą trawiącą jego umysł. Poza tym, pamiętał każdy szczegół budynków czy krajobrazów, na jakie kiedykolwiek patrzył. Jego pamięc była bezbłędna. To on stworzył podstawowe szkice zamku i okolic, jego projekty i plany posłużyły za podstawy budowy tego miejsca. I były tak perfekcyjne, że wielu uważa, że to jakaś siła niebiańska zamieniła się w człowieka i zeszła, aby zbudować ten ziemski przybytek.
-Ehe... pewnie autystyczny sawant, czy mnemonista.
-Nie wiem, jaśnie panie. Czy w twoim świecie też są tacy ludzie?
-Tak, tylko, że my nie pozwalamy im budować miast, tylko zamykamy w specjalnych ośrodkach gdzie banda kretynów, uważających się za naukowców, stara się im 'pomóc'. A tak na prawdę chyba im cholernie zazdroszczą.
-Oh.. nie wiedziałem.
-A tak swoją drogą, jak się nazywasz młodzian?
-Jestem Eroll i studiuję aktorstwo w Teatrze Moltirijskim. Choć może studiowanie i aktorstwo to trochę złe słowa na sprzątanie po występach i ogarnianie garderób gwiazd...
-Heh. Nie spełniony artysta, co? Chodźmy się napić, nie ma co zwlekać. Czuję się jakby banda chrząszczy wypełniła mi gardło i grała polkę na strunach głosowych. Czas je utopić w tym cholernym napoju władców i demonów! Ha! Nie miej litości dla abstynentów, młodzian.
- Robert narzucił swoją ciężarną łapę na głowę chłopca, zatapiając go pod swoją pachą i przeciągnął do "Zlotego Trunku", mając szczerą nadzieję, że uraczą go tam najcięższym możliwym alkoholem na tym zadupiu całego świata. I nawet jeżeli jest to przedsionek piekła, do którego niechybnie trafi, to bynajmniej nie będzie na trzeźwo stawał do walki z diabłem.

Dwie godziny później, Aldeous zacząl wywalać co bardziej pijanych klientów baru. To przez otwarte okno, to przez drzwi wylatywali ludzie wszelakiego pokroju. Co ciekawsze, takie rzeczy tolerowane były, jak zauważył Robert, przez władzę, ale bez przeginki - wiadomo, młodzież musi się wyszaleć. I lepiej żeby to robił w sposób, może nieco głośniejszy i niekulturalny, jednak kontrolowany. Było to cholernie mądre zagranie, co też w pamięci zanotował Robert. Pozwalano upijać się obywatelom i wyszumieć, ale tylko w jednym miejscu i w określonych ramach. W taki sposób wszystkie frustracje uwalniane były, wrzucane do jakiegoś ogromnego kotła zamkniętego w piwnicach "Złotego Trunku" i tam zamieniane na porcelanowe podróbki i tłuczone, żeby nigdy więcej nie pojawiły się w tym mieście. Ale Robert uwielbiał taki klimat. Klimat, kiedy czujesz się, że barman jest zarazem twoim przyjacielem, jak i katem. Jest nieśmiertelną jednostką prawodawczą, ostatnim twoim tchnieniem i kuszeniem tak silnym, że nawet najmężniejsi odpadali, niż zdążyli powiedzieć "ale...".
Po kolejnej godzinie, mocno wcięci Eroll i Robert stali naprzeciw dwójki obdartusów i grali w grę, której nauczył ich Robert. Każdy z nich miał kolejne metalowe tokeny i rzucać miał w puste kufle postawione przed drugą drużyną. Analogicznie sytuacja wyglądała po stronie przeciwnej. Na znak każdy z nich rzucał tokenami do kufli, równocześnie pijąc piwo, w taki sposób, żeby te odbiły się od stołu i trafiły wprost do kufla. Wygrywała ta drużyna, która uzbierała więcej tokenów w kuflach.
O tyle ciekawie, że w karczmie Aldeousa rzeczywiście piwo było niezłe. Zdawało się nieco dawać siarą i było nieco przebarwione od brudnych naczyń, jednak nosiło równo i smakowało całkiem wyśmienicie.
Ale najbardziej zachwyciła Roberta postawa Aldeousa, który po kilku rundach w grę z tokenami, rozsunął kilka stolików, robiąc na środku własnego lokalu dość obszerną arenę, coś na kształt ringu. Na jego środku postawił rządek trzech pustych butelek. Po jednej i po drugiej stronie postawił dwie butelki pełne. Potem wyszedł na środek i wyciągnął z rękawa kulkę.
-Ha! Aldeous zaczyna swoje sztuczki! - krzyknął ktoś stojący obok Roberta, przyglądającego się całej sytuacji z lekka zawieruchą w głowie po chmielowym szaleństwie.
-Znaczy co?
-Aldeous kiedyś był kuglarzem. I robił różne sztuczki z ogniem, flanelowymi chusteczkami i piłeczkami.

Z rękawów Aldeousa zaczęło wypadać mnóstwo piłeczek, a ten odgrywał zakłopotanie, a że lekko był podpity, wychodziło mu to świetnie. Potem niezdarnie podnosił te kuleczki, zaś podniesione podrzucał do góry. Następnie robił piruet, łapał je, podrzucał raz jeszcze i schylał się po następne, leżące. Wreszcie podniósł się i wszystkie piłeczki wystrzeliły w góre, najpierw tworząc koło. Żonglerka Aldeousa była o tyle niesamowita, że piłeczki zdawały się czasem, będąc w powietrzu, tworzyć znaki. Chyba, że był to wytwór wyobraźni Robertowej, spaczonej przez alkoholową demencję. Następnie Aldeous podrzucił wszystkie piłeczki do góry, a kiedy wszystkie zdawały się opadać w podłogę, uderzyła w nią tylko jedna - reszta, zniknęła. Wtedy Aldeous przemówił, miętosząc piłeczkę w dłoniach.
-Zabawa polega na tym... hic!... Po obu stronach areny stoją dwie drużyny. - Aldeous wyznaczył dwójkę mężczyzn, którzy zdawali się być stałymi bywalcami, bo od razu zajęli pozycję po swojej stronie i cieszyli się, zamaszyście wyrzucając ramiona w górę. - W drugiej drużynie będziecie wy. - I tutaj Aldeous uśmiechnął się wzrokiem pasera, wskazując na Roberta i Erolla. Robert chwiejnym krokiem zajął swoje miejsce i z góry patrzył na pełne piwo. Aldeous kontynuował. - Jedna drużyna dostaje piłkę ... - mówiąc to rzucił piłkę w kierunku dwójki mężczyzn. - zadanie pierwszej drużyny polega na tym, że jeden z graczy rzuca piłeczką w rzad butelek. Musi strącić przynajmniej jedną z nich. Druga drużyna natomiast musi prędko podnieść te butelki oraz złapać piłeczkę, gdziekolwiek by była. Następnie wraca prędko na swoje miejsce. W tym czasie, drużyna pierwsza pije swoje piwo. Wygrywa ta drużyna, która pierwsza pochłonie cały alkohol!
Robert był oczarowany, choć wytłumaczenie gry było nieco mętne. Jednak już po dwóch kolejkach poczuł się na tyle roztropnie, żeby planować swoje akcje.
-Ty... Ja łapie piłę, a Ty leć podnoś butelki..
-Się wie...
- powiedział mętniejącym głosem Eroll.
Prawdą jest, że alkoholowe gry rozkręcają się dopiero gdzieś po 4 piwie, kiedy gracze są na tyle pijany, coby nie trafiać, a publika na tyle wytrwała, by ich non stop wyśmiewać. Wreszcie, skatowany chmielem Robert i Eroll odmówili trzeciej dogrywki i usiadli przy swoim stoliku.
-No.. więc... jak to... wiesz. Ty. Teatr. Czemu nie aktor.. te sprawy! - zagaił Robert.
-Kwestia jest tego typu, że... nie stać mojego ojca było na to, by posłać mnie do szkół. Jednak wymyślił, że jeżeli znajdzie mi tam jakieś miejsce pracy i obcować będę z artyzmem tego miejsca, to być może przyjdzie czas, kiedy zauważą młodego donosiciela wody pitnej na próbach i zagra, początkowo małą rolkę, potem coraz większe, aż zacznie... rozumiesz...
-Taaa... rozumiem... dziwki, imprezy, heroina. To chyba tobią aktorzy.
-Co? Niezbyt rozum...
-A.. tak. Właśnie. Kurfffffffff...
- Robert wypuścił gromko powietrze. - powiedz mi, czemu ja tu jestem? Hę?
-Może... po to, żeby nas uchornić, uratować. Ukradkiem jeszcze żyjemy, sam nie wiem zresztą, dlaczego, bowiem już dawno powinni nas rozdmuchać.
- Ale czemu właściwie ja? Wiesz, nie byłem nigdy dobry w niczym. Właściwie dobry to nie jest coś, co odzwierciedla jakąs naturę mnie.
-Mm... Nie powiedziałbym... wiesz, matka mi opowiadała taką historię. Kiedyś, pod ziemią żyła taka rasa istot, które miały tylko jedną rękę, jedną nogę, jedno oko i tak dalej.
-A co z ustami?
-Matka nie wspominała, ale... w każdym razie, istoty te miały tylko i wyłącznie po jednej kończynie tylko dlatego, że były albo dobre albo całkowicie złe. Nie mogły się zmieniać, dlatego po prostu jak ktoś był zły, nieważne, co zrobił i tak trafiał do więzienia. Istoty te były niemalże perfekcyjne... niemalże, bo nigdy nie wyszły z podziemi.
-No a to dlaczego tak się stało?
-Bo nie współpracowały ze sobą. Nie mogły robić złożonych czynności i finalnie zostałyby skazane na wyginięcie.
-Ale dlaczego to się tak stało?
-Bo nie może istnieć dobro bez zła. Kiedy istoty te wyplewiły całe zło ze swojego społeczeństwa, zniszczyły coś, co łączyło to, co było dobre. Zawsze musi być pierwiastek złego. A jeżeli ktoś jest zły przez cały czas, musi mieć w sobie choć troszeczkę dobrego.
-Ale nie powiedziałeś, że one wyginęły.
-Bo nie wyginęły... Przestały zabijać te złe i wyszły na powierzchnie. A tam te dobre i złe połączyły się i...
-I tak powstał Chocapick!
-Em... tak powstał człowiek.
-Aha...
-Ale to historia mojej matki...
-No tak, znała ich chyba wiele.
-Pracowała w Szpiralu Zawsze Gorejącego Ognia i zajmowała się dziećmi. Musiała znać mnóstwo takich historyjek. Byś musiał zobaczyć... miała więcej widzów niż te typy w teatrze.
-Luz, jeszcze będziesz miał swój czas...
- wydukał Robert, a potem osunął się delikatnie na stół.

Tysiące słów na minutę, a żadne odpowiednie, żadne wystarczająco dobre, żeby opisać to uczucie. Kate, na rany chrystusa, obiecuję Ci, że będę przy Tobie, kiedy zedrzesz sobie skórkę na kolanku, wywróciwszy się na pierwszym rowerku. Kate, proszę Cię, nigdy nie nakrzyczę na Ciebie za żadną złą ocene w szkolę. Kate, ja wierze, że na koncercie w Szkole Muzycznej poradzisz sobie dobrze, że twoje drobne paluszki przebiegać będą po odmętach oceanu klawiszy na fortepianie tak idealnie, że żadna pomyłka nie jest dopuszczona. Kate, będę z Toba rozmawiał o twoim pierwszym chłopaku, to ja powiem Ci o co chodzi w sexie, obiecuję. Tylko bądź ze mną... tylko bądź tutaj.

-Robercie... - uśmiechnięta gęba Aldeousa przed sobą, to nie może się dobrze skończyć... - tutaj jeszcze na rozgrzewkę dzbanuszek wody i zaprowadzę Cię do twojej kwatery.
-Ja mam swoją kwaterę?
-Teraz tak! Mój drogi! osiągnąłes najlepszy wynik we Flunky Ball'u! Musisz być jednym z legendarnych!! Jeżeli nawet takie marginalia nie są dla Ciebie żadną przeszkodą.
-Flunky Ball?
-To gra z piłeczką i piwami...
-A co z Erollem?
-Spokojnie, już go wywaliłem.
-CO?!
-Tak to się robi... wróci sam do domu i, uwierz mi, nie będzie zły.
- Robertowi przez głowę przeszło jeszcze kilka ujęć z wieczornych lotów co bardziej pijanych, a potem ich powolny lot do domu na autopilocie, tropem węża. Aldeous zatargał Roberta do klitki na górzę i zostawił mu przy łożku dzbanek z wodą. Potem cicho wyszedł, zostawiając uchylone drzwi.

Tej nocy śniła mu się przedziwna wizja. Był jednym z aliantów szturmujących Berlin. Grupy nazistów wybiegały z domów, trzymając przed sobą cywili, jako żywe tarcze. Jednak alianci nie zatrzymywali się i pruli z całych magazynków w cywili, to w nazistów, prąc do przodu jak ogromny walec, pędzący po równi pochyłej bez możliwości zatrzymania się. Kiedy wreszcie zatrzymali się na jednym z rozległych placów, z budynku wybiegła kobieta, wrzeszcząc i płacząc.
-Alianci z piekła rodem - przetłumaczył jeden z oficerów.
-No tak... ale walczmy przecież z prawdziwymi diabłami.
Potem obraz zniknął i stał sam w ciemnym pokoju. Zastanawiał się, dlaczego tu jest. Dlaczego jest tutaj. Dalej był w tej szmacie ze szpitala z odsłoniętą dupą.
Przez chwilę pomyślał, że się przebudził, jest u siebie... że ten cały chaos z blond panienką i pięknym miastem to tylko kwitek jednostronny w przepaść. Ale potem podłoga zwinęła się w rulon i on dalej spadał. I czuł się jak wtedy, kiedy trafiał tutaj spadając. Czuł się jak feniks, który nie może lecieć, bo zgasły mu skrzydła, zostawiając jedynie poparzone kikuty. I okazuje się wtedy, że feniks wcale nie jest piękny, tylko straszny, bo to kruk, który pali się i dogorywa w męczarniach...

Kiedy obudził się rano, cały był zlany potem. Kac zabijał go, jak serie z kalasznikova czy religijne lamenty dzwonów. Do tego przez okno wdzierało się leniwe słoncę, kłując Roberta w oczy.
-Jezu... po co ja tutaj jestem?
 
Epoche jest offline