Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-03-2009, 12:03   #2
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Miasto odgrywało swój zwyczajowy wieczorny koncert. Tu coś zawyło, tam charknęło, gdzieś nieprzyjemnie szurnęły zużyte szyny, po których pędził właśnie pociąg. Zapadał zmrok. Ciemne do tej pory uliczne latarnie roziskrzały się powoli żółtym światłem, ilość samochodów przetaczających się tam i z powrotem wyraźnie spadała. Zaczynała się pora idealna dla współczesnych drapieżników - złodziejaszków i zwyczajowych chuliganów - łowców XXII wieku.

Miał grubo ponad sześćdziesiąt lat, szedł wsparty na sękatej lasce, czuł spokój i chłodny wiatr na twarzy. Znał miasto, cieszył się z możliwości spaceru jaka nagle go dopadła. Swoimi laty był tam i siam, teraz jest tu.

W oddali majaczyła bryła szklanego wieżowca.

Miał nieliche doświadczenie. Niejedno przeżył, niejedno widział, niejedno przemilczał. Był typem człowieka już prawie nie istniejącego w świecie, zaciętym konserwatystą, wiekowym dziadem. Był szczęśliwy. Pomimo licznych docinek, a niekiedy i gestów.

Jedno z setek okien drapacza chmur zaświeciło się białym światłem.

Miał silne ręce. Pamiętały co to fizyczna praca, poznały wysiłek. Nie trzęsły się, wcale. Żylaste, chude dłonie kurczowo zaciśnięte były na głowni laski. Męczył się jednak po stokroć bardziej niż kiedyś. Dopadła go nieuleczalna choroba - starość.

Na jasnym tle jarzeniowego blasku pojawił się czarny cień. Zgasło.

Miał nieugiętą wolę, jedną tylko nerkę i ze cztery palce u każdej stopy. Miał piersiówkę, tuż przy sercu, miał ulubioną kurtkę i wygodne buty. Zoraną głębokimi bruzdami zmarszczek twarz i przynajmniej ponad połowę przeszłej liczby, siwych włosów na głowie. Wystarczało.

Stąpając stanowczo skręcił w jedną z bocznych uliczek, zmierzał ku domowi – niewielkim, kilkudziesięciu metrowemu mieszkanku, w czystej, spokojnej kamienicy, w jednej ze zgoła bezpiecznych dzielnic.

Księżyc, z trudem przelewając swoje srebrzyste refleksy świetlne, bezskutecznie zdominować próbował pulsujące, różnokolorowe neony zawisłe nad każdą piędzi ziemi. To właśnie one wygrywały w odwiecznej bitwie światła nocy. I chociaż mogłoby się wydawać, że jest jedną z najbłahszych sporów, była wojną. Tak samo okrutną i zgubną w skutki jak wszystkie wielkie i sławne starci i potyczki opisywane w zakurzonych tomach książek i nagłaśniane przez edukacyjne programy telewizyjne.

Przelewające się na witrynach sklepowych, wyszukane towary, zdawały się krzyczeć jakie to wspaniałe, bogate czasy nastały. One, czyste chodniki i ulice, zielone parki, sądy, szpitale – maski za jakimi skrywało się prawdziwe oblicze ludzkiego przybytku.

Mężczyzna szedł, dziarsko postukując okutą metalem końcówką laski o szare kostki chodnika, na którym co chwila widać było bryłę jakiegoś kosza na śmieci. Pogrążył się w myślach, z rozmarzeniem wspominał błogie lata dzieciństwa, spędzone na zielonych polach, w zimnych wodach, z dala od śmierdzącego skupiska bokowisk, zakłamanych ludzi, z dala od... ewolucji? – przyszło mu nagle na myśl.

Zatrzymał się, ze znudzeniem wpatrując w czarny słup górujący nad przejściem dla pieszych. Swoim intensywnym odcieniem czerwieni zdawał się mówić: Stój starcze! Ale już!

Ale starzec był szalony. Albo ślepy...

Nie rozglądając się, z zadowolenie młynkując połyskującą w świetle miasta laską, uporczywie brnął w poprzek jezdni. Nie zrażały go gwałtowne, przeciągłe piski, wycie klaksonów, a nawet wściekłe krzyki kierowców.

W istnej katatonii dźwięków dotarł wreszcie ku drugiemu brzegowi asfaltowej otchłani i w geście niemego zdziwienia spojrzał na pokaźny korek, jaki udało mu się swoim zachowaniem osiągnąć. Wzrokiem odnalazł, wydającego się najbardziej rozjuszonym osobnika i uśmiechając się pomachał mu żylastą łapą.

- Przepraszam bardzo! – rzucił i zniknął za rogiem wąskiego przejścia między dwoma brudnymi ścianami dość wysokich, jak na standardy miejskie, budynków.

Marzył tylko o jednym – ciepłej, mocnej herbacie. Od spełnienia pragnienia dzieliło go tylko kilkaset metrów kluczenia wśród ciemnych uliczek pełnych wilgoci i szczurów.

Przyspieszył nieco kroku widząc, że z mroku wyłania się niezbyt przyjaźnie nastawiona do wszystkich żywych, bądź też nie, istot grupa. Swoją niechęć do otoczenia wyrażała dość sprośną, obfitującą w wulgaryzmy pieśnią.

Mimo ciemności dało się bezbłędnie powiedzieć, że w ręku przynajmniej jednego z dobrze zbudowanych mężczyzn tkwi twarda pałka.

Szczerze mówiąc pewien był, że go nie zatrzymają. Mimo wszystko nie chciał się wychylać. Nie zwalniając, nie okazując też po sobie ewentualnego zdenerwowania, utkwił wzrok w odległym elemencie otoczenia – punkciku słabego, żarówczanego blasku bijącego z jakiegoś okna.

Mylił się.

- Ej ty, stary dziadzie!
– adresat w myślach wyśmiał prymitywność wymowy łysego draba z wytatuowanym na czole nożem. – Masz szluga?

Tak się zwykle zaczyna, myślał, wciąż nie oglądając się na zachodzącą go od boku grupę. Musiało być ich ponad pięciu. Zdawał sobie sprawę z zagrożenia.

- Nie - starał się by jego głos zabrzmiał naturalnie, przyprawiony nutą zobojętnienia. - Niestety nie. Słyszałem, że dzisiaj jest niezła impreza w „Heavy Techno” – rzucił obojętnie i nie zatrzymując się spróbował zniknąć za rogiem kończącego się właśnie wąskiego przejścia.

Powstrzymała go jednak silna łapa zaciskająca się na jego starczym ramieniu.

Koniec...

Odwinął się i stękając cicho, sękatą laską walnął zaskoczonego osiłka w okolicę wątroby. Krepujący uścisk uniemożliwiający ucieczkę momentalnie puścił. Siwy mężczyzna rzucił się do ucieczki, cudem tylko unikając zderzenia z rozpędzoną maską ciężarówki. Usłyszał za sobą syk bólu i okrzyki nawołujące do pogoni. Nie dobiegł daleko.

Po chwili, czując mięknące mimowolnie kolana i rozluźniające się mięśnie, upadł rażony silnym uderzeniem w tył głowy.



***

- ... Amerykę wolną! Z poczucia obowiązku, musimy działać. To właśnie my wybrani zostaliśmy do znojnego procesu naprawy świata i to właśnie my prześladowani będziemy najbardziej. Ale nie poddamy się, będziemy walczyć. Za wolność, bracia, ku marzeniom!

Rozbrzmiały gromkie brawa, wzbogacane niekiedy ostrym pogwizdywaniem. Gdzieniegdzie dało się słyszeć zwielokrotnione „ku marzeniom!” dobywające się z gardeł postaci zgromadzonych wkoło mówcy. Ludzie poczęli się rozchodzić.

Reumatyzm, wywoływany zazwyczaj podmokłymi miejscami, dawał o sobie znać kolejnymi, coraz to bardziej natarczywymi falami. Zdawał się wyłamywać stawy. Nie to jednak było najgorsze. Gorące ostrza bólu wbijały się głęboko w czaszkę, krew... Pamięć zdarzeń minionych powoli wracała. Ciemna uliczka, grupa buzujących testosteronem kiboli, rozmigotana uliczka niknąca pod zamykającymi się powiekami. Tak... Gdyby był chociaż odrobinę młodszy, jak dziecko cieszyłby się z pędzącej ku niemu przygodzie, zagrożenie zamieniłby w dobrą zabawę, ryzyko w niezbędne do życia powietrze. Miał jednak swoje lata. Przejmowało go to obrzydzeniem i bezsilną wściekłością. Biernie przyglądał się jak kolejne organy i członki odmawiają posłuszeństwa. Doczekał tego, przez co niemal każdy zmuszony jest przejść. Był stary...

Teraz jednak liczyło się to gdzie jest i co to za szalona banda fanatyków go otacza.

Podniósł się do siadu.

O w mordę, opuszczone magazyny! – zalśniła mu w głowie myśl. Niestety była to jedna z niewielu lśniących tu rzeczy.

Rozległy ni to hangar, ni magazyn spowity był w gęstej ciemności, w której odcinały się blado tylko wielkie, okna ciągnące się na całej długości ścian, w większości zastawionych równie dużymi, drewnianymi skrzyniami. Potężne, metalowe krokwie tworzące dach krzyżowały się wysoko w górze, wspierane masywnymi blokami betonowych podpór, w równych odstępach wznoszących się nad równą, szarą podłogą. Jako wystrój wnętrza dominowała blacha.

Kilka metrów dalej od miejsca w którym leżał, z zaimprowizowanej naprędce, chybotliwej sceny schodził właśnie wysoki, odziany w skórę, szeroki w barach mężczyzna. Kierował się ku bijących żółtym światłem drzwi. Przed nim kroczyła dość spora, w większości łysa grupa.

Nastanie zupełnych ciemności poprzedził trzask zamykanych drzwi. Starzec został... sam? Po co przytargali go do jakiegoś zatęchłego magazynu, skoro nawet nie zamierzają go pilnować? Powinien spróbować uciec?

Mówi się, że ludzie, którzy w obliczu niekwestionowanego zagrożenia nie lękają się, są głupcami. W sumie może być to prawdą... W każdym razie stary mężczyzna oparty plecami o jeden z betonowych słupów nie bał się. Władzę nad nim przejmowała ciekawość. Dotkliwa i dogłębna potrzeba dowiedzenia się czegoś więcej o tej grupie szaleńców, którzy najpierw obezwładniają niczemu winnego przechodnia, a następnie nawołują do ratowania Ameryki. Może był głupcem, ale nic z tego nie rozumiał.

Najciszej jak tylko potrafił począł się skradać w stronę ściany, za którą znikli ci wszyscy ludzi. I wtedy uderzyła go najbardziej bolesna ze wszystkich możliwych myśli. Laska... Jego laska! Zabrali mu laskę! Czuł jak rozpiera go złość, jak wzbiera w sercu i przenika do wszystkich kończyn, zaślepia umysł. Zabrali skarb, najukochańszą sękatą podporę! Pozostało mu tylko jedno wyjście.

Złapał za klamkę i z mocą nacisnął. Korytarz. Długi, wąski, blaszany korytarz z mnóstwem drzwi i przejść. Kilka żarówek wiszących u sufitu, puste butelki i papiery zagracające podłogę. Upewniwszy się, że nikt nie zajdzie go niespodziewanie od tyłu i w brutalny sposób nie przerwie akcji ratunkowej, lekko kuśtykając ruszył przed siebie.

Większość drzwi była pozamykana, reszta wyłamana z zawiasów oparta została o ściany.

Co to za piekielne miejsce?

Przypomniała mu się pewna misja w małym, zubożałym kraiku. Ostatnią jej część odbył właśnie w takim magazynie. Wtedy też był sam. Z jednym tylko wyjątkiem. Koło uszu świstały bezimienne pociski wystrzelone z rebelianckich kalashnikovów. Teraz przeciwko sobie miał tylko kilkadziesiąt baseballowych kijów. Tylko, a może aż... Był stary.

- Możemy to zrobić? – usłyszał nagle kobiecy głos dobiegający gdzieś z połowy długości korytarza. - Możemy dojść do celu po trupach?
- Ludzie pokładają w nas nadzieję, nie możemy jej im odebrać – odpowiedział jej niski męski głos; to był ten szalony mówca!
- Ale, kochanie, musielibyśmy zabić miliony ludzi! Tak nie można!
- To my jesteśmy prawdziwymi ludźmi, nie zaślepiają nas pieniądze i władza. Historia nas zapamięta.


Starzec zaciekawiony podszedł do drzwi, zza których dobiegała rozmowa.

- Jeżeli doszedłbyś do władzy stałbyś się taką samą świnią jak oni. Może nawet gorszą... – dodała po chwili milczenia.

Wychylił się i zajrzał przez szparę do małego pomieszczenia, jakiegoś schowka chyba.


Wsparta na załamanej półce, w dość wyzywającej pozie, stała tam dwójka ludzi. Ciężarna kobieta i mężczyzna. Trwali w uścisku w niebieskim świetle neonu. On w dżins spodniach, z zaczesanymi do tyłu włosami i ona w krótkich, postrzępionych szortach, w cienkim, czarnym staniku. To właśnie ta kobieta zaciekawiła starca najbardziej. Jej długie, dziwnie czerwone włosy, zaawansowana ciąża i... tatuaże. Ramiona, dłonie, barki, część pleców i jeszcze kilka sporadycznych miejsc pokryte były zawiłymi, kolorowymi liniami układającymi się w skomplikowane wzory i symbole. Nagle jego wzrok błądzący po młodym ciele natrafił na jeden z nich. Ten błyszczał w niebieskawym świetle. To... To był... motyl chaosu...

Ktoś zaszedł go od tyłu. Nie usłyszał cichych kroków. Poczuł za to tępy ból.

- To ewolucja, kochanie... – usłyszał jeszcze ze schowka.

Zemdlał.
 
Sulfur jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem