Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-03-2009, 14:28   #17
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Gabriela La Guerra, Alastair Theodor "Theo" Forsythe :

Bo bajka nie zawsze jest piękna
Bo nawet ideał czasem jest błędem
Bo być nie znaczy żyć.


Nie było już słońca, księżyc też powoli gasł. Jedynie gwiazdy wywiązywały się z zadania i w asyście miejskich latarenek świeciły mocno i nieprzerwanie. W powietrzu wyczuć dało się delikatną kwiatową woń. Z ciasnych uliczek dobiegały odgłosy nocnego życia miasta. Jakieś stłumione kamiennymi ścianami śmiechy, przyciszone rozmowy nielicznych przechodniów, z których niezaprzeczalnie co chwilę pojawiało się słowo „wybrańcy”. Gdzieś z Parku Spokoju dobiegał cichy trel samotnego, kolorowego ptaka niezmożonego jeszcze snem.

W cieniu głównej bramy miejskiej, z różnym stopniem zdziwienia wpatrując się w kunsztownie pobudowane domy, stała trzyosobowa grupa, która po krótkiej chwili uszczupliła się o jeszcze jedną osobę nerwowo trzymającą się za zadek. Tylko Gabriela i Theo.


- O, dzieciaczki! – w ich uszach zaświergotał nagle starczy, nieco rozchwiany biegiem lat, głos. – Dzieciaczki!

W stronę młodego chłopaka i dziewczyny, z trudem operując zesztywniałą, prawą nogą, konsekwentnie i nie tak znowu wolno zdążała uśmiechnięta od ucha do ucha, wiekowa pani, chodzący antyk, chciałoby się powiedzieć. W długiej, czarnej, pofałdowanej spódnicy, spowita kolosalnych rozmiarów, czerwonym, nawet w mroku nocy doskonale kontrastującym z reszta ubrania, szalem. Wyglądała jak nie za bardzo obeznana ze współczesnymi realiami wariatka.


- Dzieciaczki! – chichocząc dobrnęła do znieruchomiałej dwójki i powykrzywianą, ale wypielęgnowaną dłonią pogładziła ich lica. – Tak długo czekałam na moje skarbeńki... Ale już jesteście. Idziemy dzieciaczki.

Głos wybrzmiał niosąc ze sobą stanowczy rozkaz i powalające wręcz fale, z całą pewnością własnoręcznie wyprodukowanych perfum. Babcia złapała za ręce swoje zdumione „dzieciaczki” i pociągnęła ciemnymi uliczkami ku bliżej nieokreślonemu celowi.

- Babunia zrobi wam papu, przewinie swoje małe dzieciaczki i położy spuniu. Tak, tak, tak... – szeptała niewyraźnie mijając dwa przyległe do siebie budynki. – Tak długo nie było moich skarbeńków, tak długo! Ale babunia wybacza, babunia wie, że teraz będzie lepiej. Wiecie, że kupiłam pyszną papkę kukurydziano szpinakową? Na pewno będzie wam smakować...

Wydawała się niespełna rozumu, ale w jakiś irracjonalny sposób roztaczała wokół siebie matczyną dobroć i niewypowiedziany smutek. Skręcili. Przed nimi z ciemności wyłoniła się pomniejsza, przystrojona kolorowymi proporcami brama. Dwóm strażnikom, dziwnie, niejednoznacznie bynajmniej, się do siebie uśmiechającym, wystarczyło jedynie spojrzenie na starszą panią w szalu. Krata z cichym szczękiem uleciała ku górze.

- Tak, tak, mili, idziemy! Już!

Ścieżka wiodła tuż przy kamiennym murze oddzielającym dwie dzielnice. Po lewej stronie wznosił się zbyt piękny by nazwać go słowami budynek o niezliczonej ilości witrażowych okien, ostro zakończonych wieżyczek, wymyślnym kształcie, mistrzowskim kunszcie budowy. Wszędzie wkoło rosły kwiaty. Gdzieniegdzie z ich dywanu wyrastał gruby, prosty pień drzewa.

- Babunia Rosallia się cieszy, dzieciaczki. Poznacie jej kotka, małego Puszka. Nie dam wam znowu uciec. Co to, to nie. Zobaczycie!

Ostatnie słowo przebrzmiało niczym groźba. Minęli dwie kolejne bramy. Nad jedną z nich zawisła dekorowana czystym złotem tablica z pięknymi, pozawijanymi literami układającymi się w lekko lśniący w płomieniach pochodni napis: Dzielnica Imienia Lasair Złotowłosej”. Znowu skręcili, w lewo. Celem ich była najwyraźniej przysadzista, nie odstająca stylem od reszty, budowla o dużych, zdobionych misternymi okuciami drzwiach.

-Tak, dzieciaczki, to dom babuni Rosalii. Tu będziecie od teraz mieszkać. Wchodzimy!


Spod przepastnych otchłani szala starsza pani wydobyła mały srebrny kluczyk i szybkim ruchem wsadziła go do dziurki. Zamek szczęknął cicho. Nim Theo i Gabriela zdążyli się zorientować, już zasiadali do stołu. Dom był duży, pełen sypialni i kominków. Stół też był duży. Pełen odcienia zgniłej zieleni, parującej papki w porcelanowych misach.

- Dzieciaczki... – przeciągający sylaby pomruk, niczym grom przetoczył się nad domem Rosalii de Haun.

Czekała ich niezapomniana noc...



***

- Wstawajcie! - rozległ się dźwięczny szept. – Theo, Gabriela... No, zbudźcie się wreszcie!

Nad wielkim łóżkiem nakrytym baldachimem pochylała się zjawiskowo piękna, przystrojona w swój skromny podkoszulek odsłaniający to i tamto, złotowłosa Lasair.

- Theo, Gabriela, ruszcie się! Nie chcecie chyba na wieki zostać w progach domu miłej starszej pani Rosalii?

Mahoniowe meble, arrasy na ścianach, miękki dywan na podłodze, złote promienie słońca zalewające sypialnię i nagły, głośny plask.

- Wybacz, że cię uderzyłam, ale ta starucha gotowa jest pojmać i mnie. Szybko.

Kilka minut potem, przez okno pierwszego piętra wypadły trzy osoby. Dwie kobiety i jeden mężczyzna wylądowali w samym środku pięknego, wypielęgnowanego klombu.

- Za półtorej godziny mamy stawić się w zamku. Musimy zebrać resztę. Chodźmy.




Wszyscy:

Niewiadomy sposobem odgadując położenie Alice, Emila i Roberta, godzinę po ucieczce z domu babuni Rosalii, Lasair stała w samym sercu królewskiego parku, z pięcioosobową grupą przy boku. Teraz z zadziwiającą szybkością i płynnością wypowiadała niezrozumiały potok słów skierowany ku długowłosej kobiecie, odzianej w czerwoną suknię, z długimi rękawami.


Ciepły wiatr pieścił twarz, lekko rozwiewał włosy, czuło się duszę lata niesioną z każdym jego następnym podmuchem.

Ze wszystkich miejsc Moltiri, to było chyba najpiękniejsze i najbardziej nieprzewidywalne zarazem. Królewski park był po prostu inny, tchnął tym czymś nazywanym przez większość „magią”. Przekraczając biało złotą bramę oddzielająca Pałac od reszty miasta zatapiało się w świat nierzeczywisty i po prostu zapierający dech w piersiach. Pradawni budowniczowie, opiewani teraz niemal boską czcią w legendach, wykonali swoją pracę lepiej niż ktokolwiek by się spodziewał. Z jednym tylko malutkim szkopułem, no może dwoma. Każdy widział Królewski Park inaczej. Zupełnie. Ukryte pragnienia, marzenia i uczucia...

- Vivien mówi, że Król oczekuje nas w sali audiencyjnej
- ze śpiewnego szmeru odciął się głos Lasair. – Mówi też, że cieszy się z Waszej obecności. Ładna kamizelka, Robercie – przebiegając wzrokiem po błyszczącym, wyglądającym na zrobione z tysięcy rybich łusek, ubraniu tęgiego, starszawego pana dodała śmiejąc się z cicha. – Wiem, że może to być dla was dziwne i możecie mieć coś przeciwko, ale w ciszy i skupieniu podążajcie za mną.

Złotowłosa, w zbyt krótkim podkoszulku by ukryć mógł to co należy, ruszyła naprzód, ku ścianie pałacu wyrastającej z ziemi jakieś trzysta metrów dalej.

- Jak się spało? – zapytała Płomień radośnie i nie czekając na odpowiedź mówiła dalej. – Mogliście, tak jak Robert, skorzystać z oferowanej dobroci mieszkańców i w sposób prosty i bezkonfliktowy wynieść dla siebie tyle ile się da. A obawiam się, że okazja taka szybko się nie powtórzy.

Po obu stronach przez chwilę zamigotały grube mury pałacowego wejścia. Bez żadnych drzwi, zabezpieczeń, czy też strażników.

Wnętrze pałacu przyprawiało o dreszczyk emocji. Ściany wznosiły się wysoko, w głowie pojawiała się myśl jakim cudem je postawiono. Ozdabiany, żebrowy sufit migotał kilkadziesiąt metrów powyżej wykładanej drogimi kamieniami podłogi. Pod nieskończonością ścian, ozdobionych setkami obrazów, stały misternie zdobione wazy, rośliny, dziwne akwaria wypełnione rybami nawet. Przepych, chciałoby się powiedzieć. Nie pasowała tu tylko jedna, jedyna rzecz. Pałac był pusty. Żadnych sług, możnych panów, uzbrojonych wartowników. Tylko grobowa cisza.

- Nie próbujcie niczego zabrać. Poza pałacem i tak przestanie istnieć... – niezbyt jednoznacznie szepnęła Lasair i poprowadziła ich labiryntem korytarzy ku olbrzymim marmurowym schodom okrytym czerwonym dywanem. – To za tamtymi drzwiami – wskazała na dwuskrzydłowe drzwi u szczytu schodów.

Podróż przez mrowie korytarzy mogła zdezorientować. Rażące wręcz oczy, rozszczepiające światło kryształy, mnogość pokoi, witraże, fontanny, łaźnie, wszystko co można sobie tylko wymarzyć. Żaden normalny człowiek nie zapamiętał by przez nie drogi.

Zanim zdążyli się opamiętać już stali przed rozwierającymi się skrzydłami drzwi. Lasair gdzieś znikła. Zostali sami. Przed władcą i panem ówczesnego świata. Mali i słabi.

Weszli. I oniemieli.

Na tronie wielkością dorównującemu niejednemu blokowi, znanemu im ze swojego, ziemskiego świata, zasiadał... dwudziestometrowy tytan. Sufit stał się... przejrzystym nieboskłonem, ściany... bezkresem zielonego lasu. Tylko drzwi za plecami nadal pozostawały najnormalniejszymi drzwiami, nieco może przerośniętymi.

- Witajcie – przebrzmiał potężny niczym grom głos.

Spojrzeli ku górze, ku jemu źródłu.

Przeogromna istota dominowała nad otoczeniem. Wyróżniała się pomimo iż nie padała na nią żadna z większych, bardziej skupionych wiązek światła. Dwie masy, grubych niczym pnie drzew, nóg spoczywały spokojnie na ziemi. Wyżej, w chmurach, wydawałoby się, spoczywała nieruchomo głowa. Dwie, czarne otchłanie oczu, wykrzywione w potwornym uśmiechu usta. I berło. Nietypowe. Zwieńczone rubinową figurką przypominającą... liczbę 7.

I ten bezkres złocistych lasów...

- Powiedziałem witajcie.

 
Sulfur jest offline