Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-03-2009, 17:48   #15
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Rozmowy o sytuacji politycznej, gospodarce, sprawach zagranicznych... Cóż za utarty już sposób na budowanie swojej reputacji w oczach starszych modniejszych. Do znudzenia. Salony brytyjskie były ich pełne i gdziekolwiek udawało się zebrać grupce mężczyzn, można było przechodząc tylko, dowiedzieć się aktualnych opinii na temat wydarzeń w Królestwie i na kontynencie. Robert Virgil poddawał się tym trendom bez specjalnego poświęcenia. I tak nie dowiedziawszy się niczego na temat Lucy, podjął tę starą grę. Temat kręcił się cały czas wokół koloni brytyjskich, o których zarówno książę jak i lord Adebowale mieli wiele do powiedzenia.
- To prawda Virgilu. Powiem nawet więcej. Proklamowanie Południowej Australii terytorium niezależnym będzie za sobą nieść niebagatelne konsekwencje. Tylko patrzeć jak wzniosą się protesty przeciw wywożeniu tam skazańców. Czasem odnoszę wrażenie, że niektórzy zapominają o obowiązkach jakie niesie za sobą służenie koronie, nie uważasz Wellington?
- Obawiam się jednak Charles, że pewne wydarzenia pozostaną nie do uniknięcia – odpowiedź była o tyle wymijająca, że książę, który jeszcze przed chwilą wydawał się żywo interesować poglądami podopiecznego Lorda Adebowale, teraz wypatrywał właśnie przechodzącego nieopodal mężczyzny w towarzystwie młodej damy o urodzie wybitnej angielki, na którą składały się niczym nie upięte rude kręcone włosy i jasna cera gdzieniegdzie naznaczona piegami – Lyndhurst!

Starszy mężczyzna dosłyszawszy głos księcia obrócił się w ich stronę i uśmiechnął tak jak człowiek zwykł się uśmiechać dojrzawszy starych znajomych. John Singleton, pierwszy baron Lyndhurst dzielił rzeczywiście sporo wspólnych lat z księciem Wellington i Lordem Adebowale. Powiedział coś do swojej towarzyszki, która rzuciła niepewne spojrzenie trójce mężczyzn, po czym oboje podeszli.
- Wellington, już myślałem, że nie uda nam się Ciebie odnaleźć. Lordzie Adebowale. Pamiętacie moją córkę Sarę Elizabeth. - mężczyźni przywitali kurtuazyjnie barona i dziewczynę - A to jak się zdaję jest Sir Robert Windermare. Mieliśmy przyjemność...
- Virgil. - baronet szybko wtrącił. Na jego ustach błąkał się pewny uśmiech kogoś kto musi poprawiać tak oczywiste błędy.
- Słucham? - Baron Lyndhurst wydawał się nieco zmieszany przerwaniem podstawowych zwrotów grzecznościowych.
- Virgil Windermare. Nie używam imienia Robert. - odparł cierpliwie Virgil nie przestając się uśmiechać, po czym po chwili dodał – Między innymi, by nie mylono mnie z wujem.
- Ach rzeczywiście – Baron szybko wybrnął z impasu – Robert Louis Lord Windermare. Pamiętam jak przez mgłę. Bardzo pracowity człowiek... Tak czy inaczej, poznaj Sir Virgilu moją córkę Sarę Elizabeth.
Robert Virgil dopiero teraz pozwolił sobie na uważniejsze przyjrzenie się miłej dla oka angielce. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia parę lat. Kasztanowe oczy, którymi co i rusz spoglądała to na Virgila, to na księcia Wellington, idealnie komponowały się z jej rudymi lokami. Musiał przyznać, że dziw aż brał, że baron Lyndhurst nie planuje jej jeszcze wydawać za mąż. Nie to, że obrączka na jej palcu robiła by jakąś różnicę dla baroneta, ale po prostu jasnym było, że taka partia długo nie pozostanie niezamężna. Choć z drugiej strony prożydowskie i profeministyczne hasła z jakimi ostatnio obnosił się Baron mogły odstraszać nieco listę chętnych. Robert Virgil był osobiście zniesmaczony tymi i im podobnymi poglądami. Tak jak nie miał nic przeciwko Żydom, tak nadawnie im parostwa i ich stała obecność w Izbie Lordów zakrawała przecież na szaleństwo nie wspominając już o obrazie dla prawdziwej angielskiej arystokracji. Rothschildowie stanowili już wystarczający wyjątek od tej reguły.
Ukłonił się przed dziewczyną i nieznacznie uniesioną dłoń pocałował lekko. Pachniała ładnie. Pachniała jak zapowiedź miłych wieczorów.
- Czy udało Ci się Wellington porozmawiać z Lordem Cottenham? - zaczął baron gdy już wszystkim grzecznościom stało się zadość.
- Oh Lyndhurst. Jesteś jak zwykle niepoprawny. W tak uroczym towarzystwie Twojej córki nie będziemy przecież rozmawiać o polityce – wtrącił rozbawiony Adebowale.
Od razu poczuł że warto wykorzystać okazję.
- Wobec tego jeśli Panna Sarah wyrazi zgodę, a Pan milordzie nie będzie miał nic przeciwko, poproszę Pannę Sarę o zaszczyt jakim będzie zgoda na oprowadzenie jej po balu.
- Pyszny pomysł! – odparł od razu Lyndhurst. Najwyraźniej bardzo spieszyło mu się, by porozmawiać na osobności z Wellingtonem – Prawda Saro?
Dziewczyna zatrzepotała rzęsami w zakłopotaniu i choć uśmiech i lekki rumieniec wystąpiły na jej jasnych policzkach, nie odpowiedziała nic. Przyjęła za to wystawione przez rozbawionego Virgila ramię i odeszli w kierunku głównej sali balowej.

*

Dziewczyna okazała się wcale inteligentna. Z zaskoczeniem nawet zorientował się, że trochę go to drażniło. Przypominając coś co jeszcze jakiś czas temu tak metodycznie puszczał z dymem papierosowym i topił w objęciach innych kobiet... Skupiał się więc na kształcie jej ust. Na linii policzków i szyi. Byle nie na słowach. Taniec dobiegał końca. Namówił ją jeszcze na jeden. Odrobinę milczenia i patrzenia sobie w oczy zawsze pomagało. Tym razem jednak zrobił to głównie z myślą o sobie. Wziąć się w garść. Oprzytomnieć. Zeszli z parkietu. Oprzytomniał. Nawet obiecał odwiedzić ją w hrabstwie Isle of Wight.

*

Po dotarciu na drugie piętro, oddał niedbale opróżniony kieliszek po szampanie przechodzącemu lokajowi i skierował się na lewo do gabinetów Wellingtona. Gdyby nie wiek księcia, to wnioskując po tych wszystkich obrazach można by go było podejrzewać o narcyzm. Jednak surowe i wybitnie dumne oblicza jasno rozwiewały tę wątpliwość i uwypuklając megalomanię księcia. Po chwili zastanowienia Robert Virgil stwierdził jednak, że nie widzi w tym nic specjalnie godnego potępienia, a może nawet wręcz przeciwnie...
Poprawił frak i zapukał do drzwi. Usłyszawszy zapraszający do środka głos, pociągnął za klamkę...
Wypracowany uśmiech czarującego młodego człowieka uwiązł mu w gardle ściskając mięśnie policzków.
- Olimpia? - sam nie wiedział, czy zadał to pytanie głośno, czy tylko do siebie w myślach. Widok Włoszki stanowił sam w sobie uderzenie czymś tępym i gorącym w potylicę. Siedziała na jednym z foteli przy niskim stoliku na którym stały tylko dwie karafki parę kieliszków. Zupełnie jakby przywołana przez zaklętą Lucy prosto z odmętów jego własnej pamięci. Z tym samym uśmiechem co wtedy gdy ją poznał. Z tym samym spojrzeniem tajemniczych, choć może tym razem bardziej nieco stalowych oczu. W kontraście do obrazu, który tak kurczowo trzymał się jego głowy, pozostawała tylko szklaneczka brandy zastępująca amaretto disaronno, które jak pamiętał bardzo sobie ceniła...
Z pewnym trudem oderwał od niej zaskoczony i podejrzliwy wzrok. Tuż obok niej stał mężczyzna, którego znał całkiem dobrze, choć nie z tej strony z której mógłby sobie życzyć. Lexinton. Jego katedra toksykologii już nieraz czyniła wstręty Windermarom za całkowity brak współpracy jaki wobec niej przejawiali. Bufony i ignoranci z Oxfordu. Z samym Lexintonem nigdy nie miał przyjemności jednak.
Dopiero widok Persona podziałał uspokajająco na umysł. Virgil wyprostował się i zwrócił spokojnie do earla:
- Milordzie.
- Młody Windermare... Dobrze, że jesteś... ale nie wiedziałem, że się znacie?
- ostatnie słowa zabrzmiały bardziej jak pytanie niż stwierdzenie.
Virgil nie musiał odpowiadać. Gdyż prawie natychmiast za nim drzwi otworzyły się ponownie wpuszczając parę, której nie znał. Mężczyznę o nieprzeniknionym spojrzeniu i kobietę, która wydawała się zakłopotana czymś co musiało zajść nim tu weszli.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline