Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-03-2009, 16:52   #4
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Powiadają, że trzepot skrzydeł motyla na jednej z półkul Ziemi spowodować może tornado na drugiej.
Teoria Chaosu


Słońce uciekało przed promieniami ciemności łapczywie próbującymi olśnić wszystko co tylko się dało. Ostatnie, prawie niezauważalne już, skrawki niebieskiego nieba z wolna przesłaniał gęsty, skłębiony, czarny dym. Sunął on wolno, wzdymał się i rósł. Musiał mieć gdzieś źródło. Świat zamykał się wkoło jednego z najwyższych okolicznych wzgórz, stromo, lecz dumnie powstającego z ziemi. Opary przesłoniły wierzchołek i niczym pręty więziennej kraty otuliły go ciasną, nieprzebitą powłoką, zza której zdawało się nie być ucieczki.

Na martwej, lodowato zimnej skale leżało niekształtne coś. Podobne ludzkiej postaci i skrępowane. W cieniu zalegającym okolicę trudno było określić czy nie jest jedynie ułudą umysłu dręczonego śmierdzącym gazem. Mimo wszystko można jednak powiedzieć, że niemrawo i delikatnie poruszało się. Nieznacznie, jakby w konwulsyjnych zmarszczkach drżało.

Po długiej chwili, w której nie stało się praktycznie nic godnego zapamiętania, dziwne coś podskoczyło raptownie i bez ruchu padło na twarde podłoże.


Światło... Blady, nikły blask z trudem przebijający się ponad refleksy nocy. Dobiegało z wewnątrz. I twarz. Młoda, dziewczęca, o oczach lśniących jakąś taką pełną w nadzieję głębią, spowita pajęczyną drobnych niteczek – ona też wykluła się z wewnątrz.

***

Obudził się z trawiącą go myślą, że dająca ciepło kołdra zsunęła się i teraz leży gdzieś na podłodze. Nie lubił kusić licha, nie lubił chorować, nie lubił zimna. Zdenerwowany, nie otwierając jeszcze oczu, lewą ręką pomacał przestrzeń, która bezkonfliktowo powinna być podłogą. Zimno, wilgoć...

Jeżeli nie zwykłem oddawać moczu w łóżku, nie wyciekło mi z ust kilka litrów śliny, jeżeli nie nadeszła nagła powódź, to co to do cholery jest?

I nagle...

- Oż w mordę! – ryknął zrywając się na równe nogi i zauważając wkoło siebie tylko czerń. – Oż w mordę! – ryknął przypominając sobie o wieczornym spacerze. – Oż w mordę!!! – zawył wręcz, gdy w głowie pojawiło się wspomnienie łysych, uzbrojonych w kije pseudodresów.

Rzeczywistość nie była zbyt kolorowa, szczególnie biorąc pod uwagę brak jakiegokolwiek światła w miejscu gdzie przebywał. Właśnie przebywał... Ale dlaczego? Ach, tak... Kobieta i mężczyzna, tatuaże i ból. Głowę zaprzątały mu mroczne wizje szalonych wyznawców mrocznego bóstwa, zazwyczaj zbierających się w typowych opuszczonych magazynach. I ta ich porypana ideologia i niedorzeczny światopogląd, jeżeli nazwać tak można zasadę: „znajdź, dopadnij i zniszcz”. Ale nie... Oni mówili coś o ratowaniu Ameryki, która miała się przecież znakomicie!

Rebelia!

Myśl naszła go znienacka, wydawała się swego rodzaju ratunkiem. On już potrafił się z takimi szumowinami rozprawić, miał doświadczenie.

Laska!

Jak mógł zapomnieć. I to o niej! Jego najbliższej przyjaciółce, towarzyszce dalekich i bliskich podróży! Nieee!!!

Zaślepiony gniewem ruszył naprzód. Jego zapał ostudziło niestety zderzenie z nie najmiększą strukturą ściany skalnej, która z niewiadomych powodów nagle przed nim wyrosła. Poczuł, że jego nos wykręca się w nie najwłaściwszym kierunku. Upadł. Przetoczył się na bok. Spojrzał w dół. No nie...

Legowisko rebeliantów!



Ściany przeogromnej jaskini o wysokim sklepieniu nikły w ciemności, gdzieś strasznie daleko od przycupniętego na jednej ze skalnych półek staruszka. Zewsząd sterczały spiczaste stalagmity powoli dążące na spotkanie licznym stalaktytom. Ogrom jaskini wypełniało mrowie groteskowych, dumnych brył... budynków. Małe okienka delikatnie lśniące zieloną poświatą, balkony, powietrzne ulice łączące poszczególne grupy wieżowców, istna metropolia tętniąca prawdziwym, ludzkim życiem.

Leżał odrętwiały ze zdziwienia i zaskoczenia. Pomimo ostrych sygnałów wszystkich czterech zmysłów z wściekłością szturmujących bramy mózgu nie mógł przyswoić sobie faktu, iż tu, pod ziemią, w jakiejś zatęchłej grocie, najnormalniej w świecie istnieje miasto. Rebelianci, ktoś ciągle walący go drewnianą pałą po głowie, podziemne miasto... co jeszcze?

To była właśnie ta chwila, w której należało zdecydować co robić. Jak zwykle przyszła nieoczekiwanie i w najmniej spodziewanym momencie. Do wyboru miał próbę ucieczki, albo zwiedzenie miasta i poszukiwania ukochanej, sękatej podpory starca – laski. I jak to zwykle bywa decyzja padła nader szybko i pochopnie, pod wpływem impulsu i silnej emocji.
Wstał. Ruszył. Tym razem, o dziwo, nie napotkał ściany. Musiał, w bliżej jeszcze nieznany mu sposób, pokonać co najmniej dziesięć metrów pionowej skały.

- Ścieżka! – szepnął nagle zauważając zawisłą nad przepaścią wąską kładkę. – Tak! – zawołał stawiając pierwsze kroki na niej pierwsze kroki.
- Bij dziada, Trag! Nie może uciec! Bij!

Powietrze ze świstem przeciął duży, przedmiot obłego kształtu i z cichym mlaśnięciem w coś uderzył.

Zaszli go od tyłu. Znowu.

Osuwał się w ciemność.

***

- Słońce jest w twoich oczach! – z podnieceniem krzyknął ktoś siedzący przy okrągłym, dużym stole. – Widzę je!
- Zamknij się idioto! Kto go tu wpuścił? Precz z tym ścierwem!

Do dużego, przeszklonego pomieszczenia, za oknami którego widać było jedynie zbudowane na podobieństwo termitowego kopca miasto, weszło kilku łysych osiłków. Z groźnymi minami podeszli do rozłożonego na krześle mężczyzny, tępo przewracającego wzrokiem po pomieszczeniu.

- W waszych oczach też je widzę! – krzyczał dalej. – Tak, jest tam! Ale nie pozwólcie mu zgasnąć, o nie. Nie...

Nie dokończył. Został wyrzucony za wzmacniane, metalowe drzwi.

- Oddajcie mi moją laskę, psiakrew!
– dał się jeszcze słyszeć cichnący powoli, stłumiony wrzask.

Cisza.

- Przeklęty motłoch... Kontynuujmy Carvogio – zabrzmiał po chwili dudniący bas dobiegający z cienistego rogu.
- Tak jest, panie. Przyniosłem mapy. Uderzymy tutaj... – duży, łysy mężczyzna nachylił się nad niewidoczną postacią i szybkimi ruchami zaczął pokazywać coś na mapie. To był... Mówca.

***

Bardzo daleko od tego miejsca, na wierzchołku jednego z najwyższych wzgórz, spowita skłębionymi tumanami czarnego dymu, jaśniejąc bladym światłem, wykluła się do życia Nadzieja.
 
Sulfur jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem