Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-03-2009, 20:43   #16
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Będą ci się śniły trupy, krew i groby…

…najgorsze z twoich wyobrażeń

Potknij się, upadnij na kolana, pozwól się dogonić…



Maximilian Morgan

Strach paraliżuje. Przesiąka ubrania, włosy, skórę, krew, serce. Człowiek leży połamany przez przerażenie, modląc się by to wszystko nigdy się nie stało.
Ostatnie myśli wspominają całe życie, rodzinę, kobietę, nieopłacony rachunek bankowy i zablokowaną kablówkę…GÓWNO PRAWDA!...Konające zwierze nie myśli o niczym, a może tylko jedynie przygarniająca go do siebie Panika, jego towarzysz na drogę, zastanawia się nad goniącą potrzebą zaprzestania eksperymentów na zwierzętach, lub wczorajszym niskokalorycznym posiłku.
Choć istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie myśli o żadnym z powyższych. Po prostu ma kolejny nudny dzień w robocie.
A zwierze? Ostatnim swym przerażonym tchnieniem, będzie starało się ugryźć. Nie umie odejść w pokoju jakiegoś Chrystusa.


Żołnierz stąpając po rozbitych cegłach, powoli zbliżał się do Morgana. Czarny kształt karabinu już wodził po jego dogorywającej sylwetce. Źrenice rozszerzały się z przerażenia. Strach chciał rozrywać gałki oczne.
Palce wczepiły się w betonową posadzkę. Być jak najdalej stąd, tak jakby to nigdy się nie wydarzyło. Nigdy.
Zdzierać ją, zdzierać, aż do krwi.
Żołnierz widząc ruch, pokiereszowanego strzępu ciała, zawahał się. Pokrwawione palce zagarniały do siebie życie.
- Sweet! Ten jeden tu żyje! I nie wygląda na jednego z tamtych! Ciężko oberwał!
Głos na zewnątrz po chwili odpowiedział.
- To go kurwa, załatw i spieprzajmy stąd!
Setki małych, szarych myszek gazowanych, przypiekanych, skręcających się z bólu. Tak… Zasłużone poświęcenie dla gatunku ludzkiego.
- Do chuja, Sweet… Ale on, żyje, stary! Przyjdź żesz tu, do cholery!
Głośne kroki podbitych butów, przetykane cichymi przekleństwami. Wysoki cień stanął nad workiem kości Maximiliana.
- Kurwa, Abot, człowieku. Spójrz na niego. Nie da rady. Ja też nie jestem z tego szczególnie dumny. Ale nie mam zamiaru go tachać do bazy. Prawdziwym żołnierzem będziesz dopiero wtedy, jak spojrzysz, mu prosto w oczy, walniesz i nic nie poczujesz…
-Ale…
- Abot, mamy wytyczne. Musimy ich walnąć, żeby nie zmieniły się w to… W to coś.

- Kurwa, Sweet! Ale to nie jest trup, obok, którego przechodzisz, puszczasz mu serie w łeb i idziesz dalej! To nie jest też bestia, która, chce ci urwać głowę! To jest pierdolony, człowiek! Ranny w samym środku tego bagna! Może jechał z ty drugim do kliniki, nie wiesz!
- Uspokój się, szeregowy!
- Nie wyjeżdżaj mi tu z pieprzonym szeregowym! Chyba kurwa przede wszystkim jesteśmy ludźmi, do chuja! Ludźmi, rozumiesz?!
- Dobra, dobra, Abot… Spokojnie… Jak tam chcesz… Zabierzemy go stąd… Czekaj sekundę.

Cichy trzask krótkofalówki.
- Baza, odbiór. Mamy tu niezarażonego. Ranny. Jest w ciężkim stanie, odbiór... Baza, odbiór…
Cień odwrócił się w kierunku dziury w ścianie.
- Wyjdę na zewnątrz, Abot. Tu jest chyba słaby zasięg. Oddalające się kroki.
- Ok. Ja rozwinę noszę. Musimy go jakoś wyciągnąć. Mówiąc to oparł karabin o wrak samochodu, zdjął plecak i zaczął od niego odczepiać przenośne noszę.
- Wszystko będzie dobrze, człowieku. Zabierzemy Cię stąd. Wyszeptał.
Rozbita głowa Morgana powoli oddalała się od świata. Mało, co słyszał, mało, co widział.
Żył. Dalej żył. A oni są tu po to by zabrać jego życie.
Sałatka Winegret. Liczba kalorii: w sam raz. Tak…
Pistolet. Jego wybawienie. Leżący na ziemi rewolwer, Antoine. Skierowanie wybuchu w jedną stronę.


Maximilian z wysiłkiem, wziął w pokaleczone ręce zimną stal broni. Umierające zwierze musi ugryźć. Tak kończy się historia każdego drapieżnika. Ostatnie tchnienie? Ono nie przedłuża życia. Ono tylko je skraca.
Lufa chwiejnie wodziła, po krzątającej się sylwetce. Mocne pociągnięcie za spust.
Strzał. Kolejny. Jeden z wielu, dzisiejszej i następnych nocy.
Żołnierz ciężko zwalił się na ziemie. Posoka powoli wylewała się z ziejącego pustką oczodołu. Strach rozerwał gałkę oczną.
- Abot!!! Krzyk cienia brutalnie rozerwał ciszę.
Kilkanaście strzałów przebiło ciało Morgana, wyrywając mu pistolet z ręki. Podziurawiona dusza powoli ulatywała.
Zamknij swoje oczy.
Zamknij swoje oczy.


Sweet klęcząc, trzymał ciepłe ciało towarzysza w ramionach, jak matka swoje dziecko, powoli kołysząc się w rosnącej kałuży krwi. Obok leżały na wpół rozwinięte, zapaćkane czerwienią noszę. Dalej dogorywał, człowiek, dla którego ktoś chciał być człowiekiem.
- Abot… Ty, sukinkocie… Ty, dobry sukinkocie…



Timothy Payton

Ile można mówić o ciemności? To przecież takie oczywiste. Jej lepkość. Ten strach, jaki wzbudza w sercu ludzkim. Cała ta tajemnica, która kryje się tam, gdzie wzrok nie sięga. Cały jej obłąkańczy mistycyzm. Zapytajcie ślepców.

Noktowizor wyłapywał każde, najdrobniejsze światło, by pokazać Paytonowi świat, w jego oszukańczej strukturze. Długie rzędy spisanej ludzkiej wiedzy, otaczały jego maluczką postać.
Kiedyś po tej samej posadzce, stąpały żądne wiedzy, wypastowane półbuty, by teraz zostać zastąpione przez szukające drogi ucieczki, zabrudzone desantówki oraz bawiące się z nim w kotka i myszkę, obłąkane szaleństwem, ciężkie glany.
Timothy, powoli z karabinem przystawionym do policzka pokonywał kolejne działy. Był przygotowany na wszystko. Maksymalnie skupiony.
Ciszę przerwało ciężkie uderzenie dochodzące z prawej strony, jak gdyby całe ciało uderzało o jakąś drewnianą konstrukcje…
Jeden regał walił się na drugi. Okrutne kostki domina zmierzały w stronę żołnierza.
Pieprzony psychol.
Dwoma susami, znalazł się w pustej alejce, pomiędzy rzędami.
Strzały, jasnozielone błyski.
Kilka kul przeleciało tuż obok niego. Kolejnym skokiem, był za następnymi regałami.
- I co, żołnierzyku?! Nie dasz się tak po prostu zastrzelić?! Echo wypełniało gmach.
Adrenalina buzowała we krwi. Polowanie.
Kolejne strzały. Tym razem na oślep. Kule padały daleko od pozycji Paytona.
Cisza.
Myśliwy zmienia pozycje.
Timothy pochylony wycofywał się w stronę wielkich drzwi. Będąc w głównej sali, jego przeciwnik mógł cały czas ostrzeliwać go z galerii pierwszego piętra.
Nie będzie łatwym celem. Nie da się tutaj zabić. Nie teraz.
Dwukrotny, przytłumiony wystrzał ze strzelby, zatrzymał go w miejscu. Wrota biblioteczne rozwarły się z hukiem. W miejscu zamka zionęła pustka. Do środka wbiegła, okrwawiona kobieta, trzymająca w jednym ręku pistolet, a w drugim dymiącego jeszcze obrzyma. Rzuciła go na ladę i rozejrzała się po pomieszczeniu. Timothy przyglądał się jej, chroniony nieprzeniknioną ciemnością.



- Czysto! Dawajcie tu rannych! Krzyknęła.
Do środka wbiegło dwóch mężczyzn, niosących na plecach kolejnych. Położyli ich na środku pokoju. Poświata płomieni rozjaśniała ich twarze.
- Tam został jeszcze Rabbit! Wracam po niego! Umorusany krwią i pyłem, na oko dwudziestolatek gestykulował gwałtownie wskazując ulicę.


- Nigdzie, kurwa nie idziesz! On jest już trupem
! Wykrzyczała kobieta zasłaniając własnym ciałem drzwi.
Drugi z mężczyzn, znacznie starszy, ubrany w maskę przeciwgazową, zdjął z ramienia karabin M4 i krzyknął:


- Pierdól go! Zacznijmy szukać czegoś, co zastawi drzwi! Tam są biali, do cholery!
- Jakbym kurwa nie wiedział! Odkrzyknął młodziak, wyjmując pistolet. – Idę po niego!
Pomiędzy nich wpadła kobieta.
- Nie wiem, co się tam kurwa stało, ale sam widziałeś! Zresztą więcej ode mnie! Jego motor rozerwało na strzępy! Na pewno nie żyje!
- Nie rób mnie w chuja! Sama słyszałaś jak darł ryja! Zresztą jak TY możesz powiedzieć, żebyśmy po niego nie wracali, co?! Jak ty?! Jest tam! Nie zostawię go białym!
W tym momencie starszy mężczyzna odepchnął go, wychylił się przez drzwi, przyłożył karabin do oka i oddał dwa strzały.
- Kurwa, one tu biegną!
Kobieta doskoczyła do młodziaka, podniosła go i krzyknęła do ucha:
- Idziesz ze mną! To jest rozkaz! Musimy zabarykadować drzwi! Jeckyll, osłaniaj nas!
- Tak jest! Krzyknął mężczyzna, strzelając w stronę drgającej ulicy. Pozostała dwójka przeskoczyła, przez kulących się na podłodze rannych, minęła Tima i pobiegła w głąb biblioteki.



Kaspar Schmeling


Okrwawione ręce. Nie, nie należała do niewinnego. Przecież Malton nie jest Betlejem. Tylko rzeź została taka sama.
Więc, po co strzelał? Po co zabijał? Bo chciał przeżyć? Każdy chce przeżyć.
To wszystko, co się tu stało, do czego jeszcze dojdzie… To wszystko przez rząd. Czemu ich po prostu nie ewakuowano? Czemu nikt ich stąd nie zabierze? Czemu mają zostać tu, aż zgniją?

Kaspar powoli przemierzał przez zagruzowane ulice. Domy dookoła upodobniły się jeden do drugiego. Każdy szary, okopcony i pusty w środku. Zaraza zbierała swoje żniwo. Mógł długo maszerować nie dostrzegając wielu zmian w otoczeniu.


Ile już szedł? Godzinę? Dwie? Stracił poczucie czasu.
Chwilami zamyślał się, a przed oczami stawał mu widok zabrudzonej koszuli młodego chłopca. Tej, o którą wytarł swą dłoń.
W końcu znalazł się u celu. Naprzeciwko otwartego gmachu miejskiej biblioteki publicznej swoje wielkie zbite witryny eksponowała apteka „CENTRUM”. Jeśli gdzieś miał znaleźć Glivec, to tylko tutaj.
Powoli stąpając po pokruszonych, szklanych kryształach wszedł do środka. Latarka rozświetliła kolejne pomieszczenie. Większość regałów była poprzewracana, a na ziemi walały się porozrywane kartony. Nie tylko jego dzieci chorowały. Z ulgą stwierdził, że nigdzie nie widać krwawych odcisków dłoni, czy rozbryzganej posoki.
Jednak nie wszyscy tutaj dotarli.
Zdejmując plecak, zaczął poszukiwania. Wśród brudnych strzykawek, rozwiniętych bandaży i kolorowych kapsułek, odnalazł w końcu dwa opakowania, upragnionych pomarańczowych tabletek. Zgarnął po drodze jeszcze trochę bandaży, plastrów oraz wodę utlenioną.
- Zawsze się może przydać. Mruknął.
Wszystko spakował do plecaka, założył go i już miał wychodzić…
Ryki silników. Krzyki. Strzały.
Szybko z powrotem cofnął się do budynku. Ładując strzelbę obserwował ulicę. Jego wzrok przykuł ludzki kształt ubrany w mundur wbiegający do biblioteki. Ten ktoś chyba prowadził dziecko, a może Kasparowi się tylko wydawało. Nie te oczy już…
Zaraz za nim zatrzasnęły się drzwi. Zza rogu jednak rozświetlając reflektorami ulicę wyjechały cztery, nie, pięć terenowych motorów. Na niektórych z nich siedziały po dwie osoby. Kierowcy szaleńczo przebijali się przez labirynt gruzów, podczas gdy pasażerowie strzelali w ciemność za nimi. Uciekali.
Nagle jeden wybuch wstrząsnął ziemią. I drugi. Jeden z motorów wraz z dwójką ludzi wyleciał do góry i opadł ciężko w dół, znacząc swoją drogę ognistym pióropuszem. Jeszcze jeden natychmiastowo wybuchł. Kolejny uderzył z wielką siłą w zaparkowanego nieopodal Jeepa. Dwa następne z piskiem zahamowały przed płonącą, poskręcaną stalą.
Jeden z kierowców nie utrzymał swojej bestii kładąc się razem z nią na asfalcie. Motor znaczył swoją trasę iskrami, ciągnąc za sobą człowieka. Gdy w końcu się zatrzymał, mężczyzna natychmiast wstał i kulejąc pobiegł w stronę biblioteki. Dwoma strzałami wyważył drzwi i natychmiast znikł w środku.
W tym samym czasie pozostała dwójka starała się wyciągnąć spod wraków rannych towarzyszy. Po kilku chwilach biegła razem z nimi do rozpostartych wrót.
Na chwile burza ucichła. Przez ciszę przebijały się tylko stłumione krzyki jednego z wciąż leżącego na ulicy rannych.
Schmeling spojrzał w stronę skąd nadjechały motocykle.
- O żesz… To nieprzyjemne uczucie, jakby ktoś zacisnął dłoń na gardle. Strach.
Biali. Ich skrzywione nieustającym bólem twarze. Nadciągali dziesiątkami, biegnąc w stronę biblioteki, z której właśnie wychylił się człowiek, strzelający w dziki tłum.
Grzech.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 05-04-2009 o 08:12.
Lost jest offline