Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-03-2009, 23:58   #6
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
- Nie ma nikogo innego! – rozdygotany głos w tych kilku słowach wylał całą zalegającą w nim desperację. – Nie ma i nie było. Jesteś tylko ty, to dla ciebie żyję.
- Nie wierzę, że po tym co widziałam masz jeszcze tupet żeby się bronić – odpowiedział mu cichy, zdławiony szept. – Nie wierzę już w nic co mówisz, nie wierzę w ciebie.
- Ale ja wierzę w ciebie i nigdy nie...
- Przestań! – przerwał mu dobiegający ze ściśniętego gardła krzyk.Nie mów o odległej przyszłości, bo nie wiesz nawet co czeka cię jutrzejszego dnia. To jest koniec. Rozumiesz? Koniec.

Słabo oświetlone, niewielkie, ale czyste mieszkanie stanowiące część jednego wielkiego blokowca ucichło wraz z dwojgiem stojących naprzeciw siebie ludzi.

- Nie chcę witać jutra u twego boku, Charlie, nie chcę. Żegnaj.

Trzasnęły drzwi. Momentalnie uleciał zapach orchidei. W małym pomieszczeniu, pomiędzy łóżkiem, stołem i kuchenką, pozostał tylko wymawiający w kółko i bez końca to samo, jedno słowo mężczyzna.

- Nie, nie, nie...

***

Powietrze pachniało nadchodzącym, ciepłym latem. Niosło ze sobą świeżość i rześkość, a także bogaty bukiet kwiatowej wiązanki. Szkoda tylko, że każdy z tych cudownych zapachów był w pełni sztuczny i nieprawdziwy. Powstały w jakiejś zatęchłej probówce, z rąk śmierdzącego wsióra, pseudo alchemika. Dałaby wiele by znowu móc rozkoszować się czystością wiejskiej przyrody, której tak niewiele zostało w ówczesnym świecie. Pamiętała dzieciństwo. Pamiętała rozstania, upadki, zwycięstwa i bóle. Pamiętała każdego kto odegrał w jej życiu znaczną rolę. Ale za zapachem natury tęsknić nie przestała nigdy.

Wybiegła wprost na ulicę, nie zważając na trąbiące zewsząd samochody. Cieszyła się. W niepojęty sposób, ale się cieszyła. Sama nie bardzo rozumiała. Przecież dosłownie przed chwilą odrzuciła tego, którego niepodważalnie uważała za miłość swojego życia, z którym wiązała całą swoją przyszłość. Ot tak, po prostu. Jednym gestem, słowem. Ale... Nie żałowała. Okłamał ją. Zranił. Nie liczył się z nią, dbał wyłącznie o siebie, zdradził wreszcie.

Znikła za rogiem nowego życia.

***

Stracił to, co miał najcenniejsze. Zyskał to, co większość nazywa desperacją.

Był zdecydowany. Nie liczyło się to co pomyślą inni, nie liczyło się nic. Oprócz Abigail... Czuł zimny spokój, wiedział, że jest już za późno. To on zawinił. Skrzywdził osobę, której skrzywdzić nigdy by nie chciał. Przez własną rozpustność i przekorność. Przez głupią żądzę i ciekawość. Nie było ucieczki.

Zgasił światło, zapalił świeczkę, relikt dawnych czasów, swoisty symbol. Rzucił na stół kartkę papieru i wysłużony długopis. Sam usiadł na wytartym krześle i pochylając się delikatnie nakreślił pierwsze równe linie zawiłych znaków.

„Gdy chęć do życia przeminie niczym róża usychająca
Gdy pierwsze zorze nową drogę przede mną otworzą
Gdy zniknie gniew, pycha i ubóstwo
Pójdę.

Kiedy żar wiary zagasi deszcz krwi niewinnych
Kiedy doskonałość znów w proch się obróci
Kiedy stanie się co nieuniknione
Pójdą.

Bo serce spękane ukojenie znajdzie jedynie w końcu
Bo wraz z oddechem przeminie i ból
Bo zwierciadło nie chce już słońca
Znalazłem siebie w jej oczach.

Wszystkim, których kiedykolwiek znałem i kochałem. I Tobie, Abigail.
To silniejsze ode mnie ...Proszę, uwierz mi Boże...”

Starannie złożył kartkę na cztery i wsunął w kopertę. Zakleił. Nie czytał. W pisaniu dobry był od zawsze, od kiedy tylko pamiętał.

Wstał. Przez chwilę grzebał pod łóżkiem. Po chwili wstał. W jego rękach spoczywał czarny, dość długi futerał. Ostrożnie złożył go na stole. Z twarzą zimną i niezmienną wystukał szyfr. Przebrzmiało ciche kliknięcie.

Desert Eagle. To ta broń. Ta przeklęta, zabójcza broń, produkowana jeszcze w poprzednim stuleciu. Mała, niezawodna i o niezrównanej mocy. Lśniła teraz delikatnie w świetle rozdygotanego płomienia świecy. Srebrna, wypolerowana lufa, w doskonałym stanie. I cienką linią grawerowana inskrypcja: „Nawet rzecz najmniejsza zmienić może świat”. Nigdy nie zastanawiał się co dokładnie znaczy. Z prostego powodu. Nigdy wcześniej nie musiał jej używać. Ale teraz nadszedł czas. I nie bardzo obchodziło go nawet znaczenie tajemniczego zdania.

Rozpieczętował pudełko naboi i napełnił zapasowy magazynek, który po chwili wylądował za skórzanym paskiem spodni. Czternaście kul – czternaście dusz...

Zimny metal przyjemnie chłodził rozpaloną skórę. Półtora kilograma wagi zapewniało poczucie bezpieczeństwa. Trzasnęły drzwi.

***

Śnił mu się bardzo dziwny sen. Był gdzieś wysoko, bardzo, bardzo wysoko. Stał na metalowej platformie zawieszonej po środku zupełnie niczego i przyglądał się przedziwnemu widokowi.

Pośrodku zawijasów metalowych przęseł, pokrytych jakby szklaną powłoką, i drutów żarzyło się oślepiająco jasne światło, delikatnie pulsowało. Zdawało się być źródłem. To właśnie od niego co chwila odczepiały się pomniejsze promyczki i mknęły w cztery strony czerni. Potem wszystko znikło. Pojawiła się betonowa ściana więzienia. Tkwił tu już od kilkunastu godzin. Bez wody, jedzenia, w mroku, bez ukochanej laski. Nie podobało mu się to.



***

- Jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko – podekscytowany głos dobiegał z rogu długiego, obsadzonego po brzegi stołu zawalonego niezliczoną liczbą papierów. – To będzie przełom! Koniec starego porządku! Wyzwolenie!
- Ściągniemy na siebie wściekłość całego kraju...
– niezbyt entuzjastycznie odpowiedział mu starzec o długiej, siwej brodzie.
- Kraj bez rządu, jest jak stado bez pasterza. Posłucha tego, kto będzie go karmił i prowadził.
- Zawsze pozostaną wierni ideałom przeszłości. Zawsze. I to oni będą najgroźniejsi.

- Kpisz? Ja...
- Koniec bezsensownej gadki!


Ponad wzbierającą na sile dyskusję wzniósł się ciężki basowy głos mężczyzny zasiadającego u szczytu stołu. Niemal natychmiast nastała grobowa cisza. Patrząc na jego bladą, obwiązaną czerwoną chustą twarz, zgrabiałe, długie palce, czarny płaszcz i broń w której utkwił spojrzenie nie trudno było się dziwić.

- Wrogowie są po to by ich zniszczyć. Przyjaciele są po to by ich zniszczyć. Polegać możemy jedynie na sobie. Na rodzinie. My, ród podziemia, stanowimy jedność, trzymamy się w stadzie, jesteśmy drapieżnikami, wygrywamy.


Powstał, ciężko opierając się na stole. Był wysoki, dobrze zbudowany. Tępym wzrokiem wodził po zgromadzonych w przeszklonej sali ludziach. Wyraźnie był zły. Emanował mocą.

- Ale żeby skutecznie przeprowadzić akcję musimy dobrze poznać wroga. Powiadają też, że najbardziej bolesnym jest atak z zaskoczenia. Oto moja propozycja, bracia. Wyślijmy szpiega do najbardziej strzeżonego budynku tego kraju. Niech unieruchomi Komputer, niech położy kres organizacji, niech nastanie anarchia!

Rozświetlana setkami lamp sala rozbrzmiała głośnymi brawami i okrzykami. Ku sufitowi poleciały sterty dokumentów. Dopiero po chwili do uszu słuchaczy dotarła treść wiadomości.

- Nie można włamać się do Komputera! – wśród nagle nastałej ciszy zawołał ten sam, jeszcze niedawno tak podekscytowany rozmówca siwobrodego. – Przecież to najlepiej strzeżone miejsce całego tego świata. Poza tym tam są miliony systemu zabezpieczających, szyfrów. Nikomu się jeszcze nie udało!

Wszystkie oczy odruchowo powędrowały ku pochylonej sylwetce swego przywódcy.

- Nikomu się nie udało, bo nikt nie próbował. Dokonamy tego. Razem – zamilkł na chwilę wpatrując się w jakiś odległy punkt za szklaną ścianą. – A zadania tego podejmie się Abigail, nasza droga siostra.

Pomruk jaki, niczym dudnienie gromu, rozniósł się po pomieszczeniu uciszony został jednym, ostrym spojrzeniem człowieka w czarnym płaszczu.




***

Przez niemal tydzień zamknięty w ciasnej, ale wygodnej celi starszy mężczyzna słyszał podniecone szepty przechodzących koło metalowych drzwi strażników. W ich rozmowach co raz pojawiało się słowo „wolność” i „kontrowersyjna decyzja”. Miał tego serdecznie dosyć. Z niewiadomego powodu uwięziony został w, jakby to komicznie nie brzmiało, podziemnej metropolii. Najwyraźniej o nim zapomnieli. Dwa razy dziennie dostarczali tylko skąpe racje żywieniowe w postaci kilku pigułek i cienkiej zupy. Żyć nie umierać...

Pięć dni trwały przygotowania do rozpoczęcia misji niemożliwej. Sto dwadzieścia godzin nieustannych dyskusji i podniecenia, że wreszcie coś zaczyna się dziać. Miasto chodziło jak na szpilkach, w sali sztabu światła nie gasły teraz już ani na chwilę, zapotrzebowanie na „dopalacze” wzrosło ponad trzykrotnie. Coś się szykowało.

Najbardziej jednak dotkniętą i rozeźloną wydawała się sama Abigail, źródło plotek. Naburmuszona paradowała po korytarzach i wrzeszczała na każdego, kto tylko odważył się jej spojrzeć w twarz, szedł zbyt blisko, lub też daleko niej, ogólnie mówiąc oberwało się wszystkim po równi. Nikt jednak nie mógł zrozumieć, dlaczego wybrano właśnie tak młodą, niedoświadczoną dziewczynę.

***

Przyszedł wreszcie wyczekiwany przez wszystkich dzień. Most przed Wejściem Głównym zapełnił się po brzegi. Tłum zostawił tylko niewielki tunel, którym można było w miarę swobodnie przejść na drugą stronę i zniknąć pod sklepieniem Łuku.

U szczytu długich schodów stała czwórka, bardzo odmiennych od siebie, ludzi: odziany w swój czarny płaszcz i biało czerwoną maskę Przywódca, łysy, łypiący spode łba Mówca Carvogio, wysoki młodzian i smukła brunetka w obcisłym skórzanym stroju zakrywającym całe ciało – Abigail. Miała broń.

Padło kilka ciepłych, nie do końca szczerych słów, uścisk na pokaz i już, wśród wiwatów i pogwizdywań dziewczyna szła ku Łukowi. Do świata rzeczywistego, z prawie niemożliwym do wykonania zadaniem.

Jeszcze dwa kroki, krok - stopiła się z czernią wilgotnych ścian.

***

Za oknem żółtej taksówki migały kolorowe obrazki licznych reklam i banerów. Myślała o tym co ją czeka. Zastanawiała się czy ma szansę na przeżycie. Bez jej zgody postawiono ja przed niemożliwym. Tak po prostu, jak gdyby nigdy nic, kazano jej wejść do najbardziej niedostępnego budynku w całej Ameryce i usunąć dane z Komputera. Była co prawda wspierana przez jednych z najlepszych informatyków tego świata, posiadała sprzęt o którym nawet nie śniło się siłom zbrojnym rządu, ale do pokonania pozostawały jeszcze ludzkie granice. Fizyczne i... te moralne.

Nie od zawsze była „rebeliantką”. Do „rodziny”, w wieku szesnastu lat, zwerbował ją Carvogio. Miała problemy ze sobą, jak każdy w tym okresie, szukała ludzi, którzy będą w stanie ją zrozumieć. Wtedy myślała, że jej się to udało. Teraz, w czynie Mówcy, widziała jedynie skrajną manipulację i deprawację.

Zapłaciła kierowcy i wysiadła dokładnie przecznicę od swojego celu. Do budynku wejść miała rozległym labiryntem korytarzy, dawnej pozostałości Nowego Jorku. Musiała wyraźnie odcinać się na tle szarych przechodniów. Wiedziała jednak, że ludzie nie zwykli zwracać uwagi na takie szczegóły, gdy w rękach delikwenta tkwiła broń.

Puściła się biegiem. Była po dziesiątej wieczorem. Za pięć minut musiała znaleźć się na dole.

Trzysta metrów przed nią zamigotał wysoki wieżowiec. Zauważyła, że, jasnym blaskiem jarzy się tylko jego jedno, jedyne okno. Zdawało jej się, że na białym tle widziała przez chwile cień ludzkiej sylwetki.

Skręciła w prawo, w ciasny zaułek. Nie mylili się. Były tu drzwi z wyrysowanym na nich, zatartym symbolem przedstawiającym jakiegoś chyba motyla. Nie miała na to czasu. Silnym kopnięciem rozwaliła przerdzewiały łańcuch i pchnęła drzwi. Ciemność. Założyła noktowizor. Weszła, odcinając za sobą jedyne źródło światła.

- No i jak, Abi? Wszystko w porządku? – rozległ się głos w jej głowie, a dokładniej prawym uchu.
- Tak, doskonale – w myślach odpowiedziała (ach ta technologia). – Będziesz musiał mnie poprowadzić.
- No jasne, kwiatuszku, już się robi. Dwieście metrów prosto, potem w prawo.


Ruszyła we wskazanym kierunku roztrącając zalegające drogę pudła.

Masyw wzmacnianych tytanem drzwi wyrósł przed nią nagle, niemal się z nim zderzyła. Przed nią ścieliła się najbardziej nużąca część zadania. Musiała przedostać się do środka.

- Pamiętaj, 10 gram, nie więcej. Inaczej skończysz pod tonami gruzów.
- Nie martw się o mnie. Poradzę sobie. Bez odbioru.


Z kieszonki nad piersią ostrożnie wydobyła kawałek niepozornego, kleistego czegoś. Uformowała kulkę i dzieląc ją na cztery równe części oblepiła kolejne strategiczne punkty drzwi.

- Lubisz fajerwerki, Mat? – szepnęła cicho
- Jasne, Abi. Dajesz!


Nie rozległo się nawet najcichsze pyknięcie. Tylko ogień. Olbrzymia temperatura i siła dosłownie rozsadził zdające się niewzruszonymi zawiasy.

- Wchodzę, życz mi powodzenia.

Cisza.

***


Nie wiedziała od jak dawna, kryjąc się i skradając cicho, brnie poprzez mrowie niekończących się korytarzy pięter i zabezpieczeń. Za oknami, które wskazywały, że znajduje się już dobry kilometr nad ziemią, powoli wstawał czerwony świt. Nie czuła zmęczenia. W kwaterze nafaszerowano ją specjalną mieszanką. Cichy głos dobiegający z mikro słuchawki w uchu dodawał jej otuchy. Kilka razy słyszała nawet pochwały Przywódcy.

Gdzieś w głębi serca wiedziała, że jest już blisko celu. Coraz większa liczba strażników, coraz bardziej wymyślne szyfry i blokady. Jednym słowem było ciekawie.

Ostrożnie wychyliła się za róg windy w jakiej się znalazła. Pięciu strażników. No pięknie... – pomyślała wyjmując broń. – Szkoda, że cię tu nie ma, Charlie – dodała po chwili, czując suchość w gardle.

Krwawe słońce powoli wstawało nad śpiącym jeszcze miastem.
 
Sulfur jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem