Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-03-2009, 22:58   #13
Asmorinne
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
24 kwietnia 1337, Św. Jerzego, żołnierza i męczennika, czwartek


Długo jechali w milczeniu, Lyonetta obwiniała się w duchu, że to wszystko jej wina, że przynosi nieszczęście tam gdzie tylko się zjawi. Jakby podążała za nią chmura zła, która niszczy wszystko gdzie tylko się znajdzie. Nie mogła sklecić żadnego zdania, aby w końcu przerwać ciążące milczenie. Jedynie Bernadetta od czasu do czasu spoglądała za siebie, jakby w oddali próbując wypatrzyć sylwetkę ojca. Z nadzieją w sercu, że do nich dołączy. Zdeterminowany Jeremiash za to wyszedł na prowadzenie.

Ron również od jakiegoś czasu był milczący. Czyżby rana dawała po sobie poznać? A może upadek był za mocny? Mimo to, rudowłosy nie skarżył się na nic. Jechał zgarbiony i unikał jakichkolwiek spojrzeń. Nie chciał, aby ktoś zwracał na niego uwagę.


Koło południa przystanęli, aby konie mogły odpocząć. Bernadetta pomyślała o strawie. Zdążyła jeszcze wziąć trochę sera, chleba i wina przed wyjazdem. Posilili się praktycznie w milczeniu. Lyonetta, nie miała apetytu.
- Chciałam was... przykro mi – powiedziała cicho -... Jeśli chcielibyście gdzieś odejść, nie zatrzymuje was... macie moje pozwolenie, żeby odejść– dodała zdecydowanie
- Nic hrabianka nam nie uczyniła, to wszystko wina Kevina, co własną rodzinę zdradził. Jak on mógł! Jak on mógł to zrobić ojcu! Gdybym tylko go dostał w swoje ręce. Przez niego ojciec... A odejść nie odejdziemy, wolą ojca było służyć hrabiance i tej woli będziemy się trzymać.
- Szlachetne to z waszej strony i dziękuje wam, ale przed nami długa droga do samej Flandrii...
- Pójdziemy z panienką do samego krańca świata, jeśli ma panienka taki cel. Wykonam wolę ojca.
- Ja także, i niech panienka nie bierze wszystkiego na siebie, wszystko jest Kevina winą.

Lyonettę nie pocieszyły te słowa.
Jak ma się nie obwiniać?
Przecież gdyby nie nawiedziła ich domu, spokojnie by żyli dalej, nieświadomi i szczęśliwi... A teraz muszą iść dalej. Gdyż, gdy tylko zatrzymaliby się, demony przeszłości dopadłby ich i zjadły od środka. Lyonetta coraz bardziej odczuwała ich złą obecność. To one wszystko niszczyły... nie dawały jej spokoju. Na szczęście był przy niej Enrico, przynajmniej na niego zawsze mogła liczyć, w nim miała oparcie, cieszyła się bardzo, że jest tutaj z nią.

***

- Nie zdążymy przed nocą do miasta, ale tam w stronę bagniska, jest mała chałupka, możemy się tam przespać – powiedział Jeremiash zatrzymując w pewnym momencie konia.
- Ty mówisz o tej chałupie tej starej wiedźmy?! Życie ci nie miłe? Moja noga tam nie postanie – wtrąciła się Brenadetta.
- Oj co, ty ona jest nie groźna... tylko dziwne rzeczy wygaduje.
- Wiedźma czy nie, czarami się zajmuje. Nie chce mieć z nią nic wspólnego
- Pleciesz głupoty.
- To ty pleciesz...
- Idziemy tam, nie będziemy spali pod gołym niebem... – zakończył stanowczo. Lecz siostra nie ustępowała. Kłócili się tak dłuższą chwilę, w końcu ucichli nie dochodząc do porozumienia.


Bagniska zbliżały się coraz bardziej. Czuć było je wyraźnie w powietrzu. Ptaki jakby nagle ucichły, za to rechotanie żab słychać było głośniej. Słońce szybko schowało się za, horyzont przynosząc szaro-niebieskie chmury. Wszechobecna mgła powoli zaczęła zakrywać nieboskłonem.



- Trzymajcie się blisko mnie. Znam dobrze te tereny, jak nie zboczycie ze ścieżki, to nie wpadniecie do wody. – powiedział Jeremiash. Gdyby ktoś przyjrzał się tej całej sytuacji z boku ujrzałby zapewne szaleńca prowadzącego grupę ludzi na zatracenie wśród tych nieprzyjaznych mrokach bagnisk. Lecz nikt ich nie widział. Ludzie nie byli na tyle głupi, aby odwiedzać o zmierzchu te tereny...

W pewnej chwili coś chlupnęło głośno.
Co to było?
Wiatr szarpiący za ubrania przywiał zapach rozkładającego się ciała. Lyonetta zatkała nos, jej koń nagle zszedł ze ścieżki. W ostatniej sekundzie Ron złapał go za uzdę.
- Uważaj panienko... – szepnął tak cicho, jakby nie chciał zbudzić tych wszystkich złych istot, co otaczały ich z każdej strony. Dziewczyna spojrzała na jego bladą twarz i kiwnęła głową. Nic nie było tu w porządku. Czuła narastający niepokój. Coś się zaraz stanie... coś strasznego. Słyszała w uszach szept strachu.
Odwróciła się i spojrzała na Enrica, on też wydawał się jakiś nieobecny. Skupiła się na drodze. Musiała pilnować konia. Na ścieżce coś zalśniło. Gdy podjechała bliżej zdała sobie sprawę, że to wielka rozdeptana ropucha. Nieszczęsna wpadła pod kopyta konia Jeremiasha. Lyonetccie zrobiło się niedobrze. Trzymała kurczowo lejce, starając się nie wsłuchiwać w coraz bardziej niepokojące odgłosy bagniska.
Bernadetta jechała oburzona tuż za Lyonettą. Wstyd było jej w tym momencie za brata. Nienawidziła tych bagnisk odkąd jeden starszy człowiek z ich wioski przepadł i nigdy nie odnaleziono jego ciała. Krążyła legenda, że jego chuda postać krąży po mokradłach. Śmieje się radośnie z każdego kogo spotka na swojej drodze, a potem rozpływa się we mgle.
Przeszedł ją zimny dreszcz, zaczęła rozglądać się nerwowo dookoła.

Ponownie coś chlupnęło. Tym razem bliżej. Słychać było, iż to coś większego od żaby. Rechotanie nagle ucichło, lecz po chwili wznowiły swój śpiew. Zrobiło się już ciemno, upiorne światło księżyca przebijało się przez czarne chmury. Próbował się wydostać, aby widzieć dokładnie zmagania podróżników.
Było tu dziwnie ciepło jakby zbliżali się do otwartych wrót piekieł, gdzie czekano już na nich z niecierpliwością. Kilka kroków na przód. Coś nie wytrzymało, zabulgotało szaleńczo. Chlupnęło. Żaby darły się, przekrzykiwały siebie nawzajem. Kto wie? Może ich właśnie ostrzegały? A oni bezmyślnie szli w najmroczniejszą część tego świata... gdzie już ostrzą na nich noże i skrytobójcze sztylety...
Tak szybko zrobiło się ciemno, gdy tylko tu weszli... i ta oplatająca swymi mackami mgła, co łapczywie pochłaniała świat. Dlaczego nie pochwyciła ich? Miała przecież już jak na dłoni... Na co czekała?

-Wracajmy, wracajmy, uciekajmy stąd... - wręcz wrzało w Ronie. Osłabiony gorączką ledwo trzymał się na koniu. Nie dawał po sobie jednak nic poznać. Zamykał oczy ciężko wzdychając.
Coś ciemniejszego od mroku, przemknęło tuż przed jego koniem, lecz ten wydawał się jakby niczego nie zauważać. Zrobiło się gorąco, spojrzał w prawo. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tuż przed nim z mgły wyłoniła się widmowa dłoń. Chciała go pochwycić. Zeskoczył z konia... wpadł po uda w błotnista woda.
- Ron, co ty wyprawiasz? - wrzasnął Jeremiash chwytając go. Półprzytomny Ron wskazywał mrok przed sobą, bełkotał coś bez sensu.
- Wracajmy lepiej – rzekła Bernadetta, - mówiłam, że tu straszy... nie ma co jechać się dalej, w lesie na pewno będziemy bezpieczniejsi
- On majaczy, ma gorączkę... nie będzie hrabina spała pod gołym niebem, nie pozwolę na to, a jak jesteś taka mądra, to sama se idź do tego lasu!
- A żebyś wiedział, że 100 razy bardziej wolę spać sama w lesie, niż tu na tych bagniskach! – powiedziała poruszona. Kiedy zawróciła, wtrącił się małomówny Enrico.
- Spokojnie, nie ma się co tak unosić. Razem dotrzemy to tego domu, nie będziemy potem marnować czasu na szukanie siebie. Daleko jeszcze Jeremiashu?
- Już niedaleko, powinniśmy już widzieć światła, jak się dobrze przyjrzeć to są po lewej stronie. O tam... – wskazał jakieś miejsce, lecz żadne z nich nie potrafiło wypatrzyć nawet słabego migotania. Wsadzili Rona na siodło i ruszyli dalej. Lyonetta próbowała wypytać chłopaka. co widział, lecz ten się skulił. Nie odpowiedział nic. To nie jej uspokajało. Bała się, tak strasznie bała.
Udawała, że nie słyszy tych bulgotań, chlupnięć i przeraźliwych pisków. Wmawiała sobie, że to nic strasznego i że to rzecz całkiem normalna na bagnie. W końcu nigdy jeszcze w nocy nie podróżowała przez takie tereny. Lecz wyobraźnia mimo najbardziej wymyślnych uzasadnień, ciągle podpowiadała coś innego. Niepokojące i tajemnicze coś wydawało się najbardziej prawdopodobnym.
W końcu dostrzegła wyraźne światło. Jeremiash nie kłamał.

***


Stanęli z końmi przed domem. Obserwowali Jeremiasha, który stukał do drzwi staruszki, aby mu otworzyła. Nie chciał, aby zobaczyła od razu wszystkich, chciał najpierw porozmawiać z nią sam na sam.
- A co za upiory przychodzą o tak później porze? – spytała uchylając lekko drzwi. Jeremiash widział jedynie jej małą pomarszczoną niczym śliwka dłoń, resztę skrywał mrok.
- To ja Jeremiash, syn...
- Christpophera... Tak pamiętam twój głos. Chłopcze, kogóż do mnie przyprowadziłeś? - kobieta miała ciepły, lecz nieco zachrypnięty głos. Nie otwierała w dalszym ciągu.
- Eee... Jeremiash wahał się chwilę – hrabina jest z nami... nie chcę, żeby spała pod gołym, niebem, nie zdarzyliśmy do miasta – mówił nieco bezładnie, staruszce jednak to nie przeszkadzało.
- Hrabina... ale mój dom to nie jest też dla hrabiny jakiejś... lepiej byłoby posłuchać Bernadetty, to mądra dziewczyna...
- Eee tak ale to hrabianka, ojciec by nie pozwolił...
- Tak... myślę, że mu teraz wszystko jedno...
- Ale...
- Demona ze sobą przyprowadziłeś... to nie ładnie z twojej strony...
- Nie, nie ma z nami nikogo takiego... przyrzekam...
- Nie bluźnij... nie przyrzekaj nigdy, bo one patrzą... i tylko czekają aż złamiesz przysięgę, a wyciągną ku tobie płonące dłonie... – powiedziała teraz twardym i ostrym głosem
- Możemy się przespać? Tylko tą jedną noc – w końcu wziął się w garść
- Zgoda... ze względu na dawne czasy... ale nie mów im wszystkiego, nikomu nie mów wszystkiego, gdyż ta wiedza wpędzi cię do grobu...
Drzwi uchyliły się z głośnym skrzypnięciem, Jeremiashowi ukazała się przygarbiona sylwetka starszej kobiety. Ubrana była w ciemno zielono ubrudzony fartuch, włosy i pół twarzy wraz z oczami miała zakryte chustką, gdyż była niewidoma. Widać było jedynie zakrzywiony nos i zaciśnięte wąskie zmarszczone usta.

Jeremiash poszedł po wszystkich, konie. Niestety, musiały pozostać na dworze. Pomogli Ronowi zejść, a następnie wszyscy razem udali się do chaty.


- Wchodźcie bagienne ogniki... schrońcie się, coś was tropi... i węszy... u mnie będziecie bezpieczni, ale tylko tę jedną noc... każda inna będzie już dla was utrapieniem... niech ciepło tego pomieszczenia ogrzeje wasze myśli... – wykonała jakiś dziwny gest. Lyonetta czuła wielką chęć, aby się stąd wydostać. Ale nie tylko ona. Bernadetta zacisnęła usta i z niepokojem obserwowała „umeblowanie” chatynki. Na suficie wisiały przeróżne zaschnięte rośliny, ciężko było pojąć, jak ta niepozorna staruszka dostała się tak wysoko. W pomieszczeniu panował półmrok, oświetlała je jedynie jedna świeca. Było tu bardzo ciepło, a przede wszystkim sucho. Deski pod ich stopami skrzypiały leciutko. Dało się zauważyć, że na ścianach również wisiały przesuszone kwiaty i liście. W całym domu pachniało starością.
- Gdzie moglibyśmy się przespać? Ma pani coś na gorączkę, Ron zachorzał...- Spytał Jeremiash, gdy wszyscy wgramolili się do mieszkanka.
Staruszka powoli podeszłą do trzęsącego się z przerażenia Rona. Szybkim ruchem złapała go za głowę. Wszyscy stanęli nieruchomo w napięciu.

- Twoje dni już są policzone, na odnóżach pająka... chłopcze... to ciebie ona szuka... ale dobrze, dobrze może i o mnie sobie w końcu przypomni... – puściła go i zatarła ręce.
- Możecie przespać się na strychu, albo tutaj na podłodze, jeśli sobie coś znajdziecie...
- Poradzimy sobie... – odparła drżącym lekko głosem Bernadetta.
- Młodzi jesteście... szybko zapomnicie o niewygodach... – odpowiedziała staruszka i pociągnęła nosem.
Enrico wraz z Jeremiashem sprawnie uwinęli się w przygotowaniu posłania. Co prawda, kawał czasu zajęło im czasu wejście na strych, który gęsto oblepiały pajęczyny. Do tego wszystkiego nieustannie szarpał deskami wiatr, jakby próbował je wyrwać, jakby chciał na nich wyładować swoją całą złość. Deski skrzypiały koszmarnie, chcąc ponieść się razem z nim, lecz zamocowane zostały solidnie. Nie było tutaj z czego zrobić posłania, wszechobecny kurz wciskał się do gardła. Wyszli stamtąd szybko, otrzepując ubrania. .
Mieli spać wszyscy razem na dole. Głodni i zmęczeni położyli się niemal jednocześnie.
- Na głodnego spać nie można... gdyż strasznie rzeczy mogą się przyśnić... uważajcie na sny, kłamią czasem, jednak zwykle niosą przestrogę przyszłości... w głosy zmarłych tylko wierzcie... one niosą prawdę zaświatów... zjedzcie tę skromną strawę... proszę – powiedziała staruszka i gestem zawołała ich do małej izby. Bernadetta nawet nie drgnęła, Jeremiash spojrzał na wszystkich.
- Idziecie? –zapytał niepewnie
- A jeśli nas otruje? – szepnął Ron.
- Nie otruje, nie bójcie się o to... to bardzo dobra kobieta, wbrew pozorom... – ciężko było uwierzyć w te wątpliwe słowa Jeremiasha
- Chodźmy... – zadecydował w końcu Enrico. Lyonetta wstała niepewnie, nawet w najgorszych koszmarach nigdy nie przyśniły jej się takie straszne chwile...
- Z odwagą, z odwagą... – poganiała staruszka, nalewając w gliniane naczynia niezidentyfikowaną brązową substancję. Pachniało zachęcająco. Pierwszą miseczkę otrzymała Lyonetta. Staruszka nie posiadała łyżek, trzeba było radzić sobie rękami. Nikt nie odważył się zapytać o nazwę potrawy, lecz smakowało całkiem nieźle.
- Wypij to chłopcze... – podała pod nos Ronowi już z daleka śmierdzący kubek – wypij do dna, zrobi ci się lepiej – wręcz wsadziła mu do ust i przechyliła naczynie. Rudowłosy omal się nie zakrztusił, a sądząc po minie, napój smakował tak samo jak śmierdział.
Ron rozkaszlał się zaraz.
- Nie wypluwać, nie wypluwać tego... – upomniała go. Chłopak zrobił się jeszcze bardziej blady, trzymał się jednak nadzwyczaj dzielnie, połknął i natychmiast poprosił o wodę.
- To powinno spowolnić kroki śmierci... – podsumowała staruszka
- Nic, takiego się nie stanie... Ron wyzdrowieje – hrabiance puściły nerwy. Nie mogła już tego słuchać, nie mogła znieść myśli, że kolejna osoba ją opuści.
- Co ty możesz wiedzieć dziewczyno... przyzwyczaj się... świat nie jest taki gościnny jak ci się wydaje... wszyscy cię kiedyś zostawią, a ty zostaniesz sama... i nikt cię przed tym nie uratuje...
- Myślę, że mogłaby pani zachować, niektóre myśli dla siebie – powiedział Enrico, widząc smutniejące oblicze dziewczyny.
- Rycerzu... a ty myślisz, że naprawisz przeszłość teraźniejszością? Mylisz się, niezbadane są ścieżki lotu ptaków lecących do Wyraju... to co musi odejść odejdzie i tak... nie musisz się starać... nie poradzisz temu... niektórzy rodzą się tacy słabi... tacy mali... twoje wysiłki idą na marne, jeśli próbujesz ochronić te istoty... – nie było sensu dyskutować ze wszystko, zdawałoby się, wiedzącą staruszką. Zapadło zaraz niezręczne milczenie, które przerwał dopiero Jeremiash deklarując, że już jest późno i najlepiej byłoby, aby wszyscy położyli się już spać. Nikt nie protestował, choć zamknięcie oczu w tym koszmarnej chacie przyprawiało o dreszcze. Sama postać staruszki, z pozoru niedołężnej, niewidomej przypominającej raczej upiora z legend, niż kogoś zwyczajnego...
Lyonetta razem z Bernadettą ułożyły się na jednym posłaniu. Obie zamarły w bezruchu. Cała chata jakby żyła, oddychała, była osobnym organizmem, któremu nie podobało się wtargnięcie obcych na terenie.

Lyonetta próbowała się wsłuchać w jednostajny dźwięk dmuchającego wiatru, który zdawało by się, był wszędzie dookoła niej. Unosiła się razem z nim i wirowała w przestworzach. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że zawędrowała tak daleko. Nie ma przyjaciół, nie ma obok niej niczego znajomego. Mimo to nie czuła strachu, a raczej ciekawość. Coś kazało jej zamknąć oczy. Nie posłuchała na początku. Rozglądała się zachłannie szukając czegoś niezwykłego. Rozkaz odbił jej się w głowie przyprawiając o mdłości, powieki same zsunęły się, a ją pochłoną mrok...



„W garderobie natury
Jest kostiumów sporo.
Kostium pająka, mewy, myszy polnej.
Każdy od razu pasuje jak ulał
I noszony jest posłusznie
Aż do zdarcia.”
Wisława Szymborska ”W zatrzęsieniu”

Tęczowe barwy zmieszane ze sobą, wirowały, ukazywały nieznane, obce kształty. Coś pulsowało miedzy nimi. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że to Życie... nieodgadnione, piękne i takie kruche. Jak łatwo można było zgasić ten płomień, nawet ona mogła to uczynić... W pewnej chwili barwy przybrały odcienie zieleni, rozbłyskiwały jaskrawo, szczypiąc w oczy. Coś się działo, Dusza przybierała kształt. Już prawie umiała go nazwać, a gdy słowo to było na końcu języka, natychmiast przybierała nową, nieznaną jej formę. Zrozumiała w końcu, że to kostiumy... Dusza obierała różne postacie, nie mogła się zdecydować... a może szukała tego, co pasowało najbardziej. Żadna forma nie wydawała się doskonała... stanowiła więzienie, barierę... odbierała swobodę...


I jak pogodzić się z takim przebraniem? Jak znieść jego ograniczenia? Dziewczynie zrobiło się ogromnie żal tej Duszy, a ona płakała razem z nią... Ile czasu będzie musiała trwać w tym więzieniu? Jeśli jej się poszczęści, może tylko jeden dzień... może zostanie motylem i będzie żyć jedną wiosnę i kawałek lata? Nieświadoma tego, co czeka ją później, z wymazaną pamięcią... będzie bała się przyszłości...
- Co za niesprawiedliwość! - pomyślała Lyonetta. Nie rozumiała, iż żeby coś docenić, trzeba najpierw to stracić. Inaczej wydaje się nam to takie codzienne... przyzwyczajamy się tak szybko do pięknych rzeczy... nawet nie przychodzi nam czasem do głowy, że mogłyby zgasnąć w jednej chwili...

Dusza przybrała kształt sowy... noc stanie się jej całym życiem, a w dzień będzie marnować czas na odpoczynek... oczy będą widzieć tylko cześć tego piękna, które jest dookoła... lecz skrzydła będą ją unosić wysoko... ku przestworzom... może tam poczuje cząstkę dawnego istnienia... może tam odzyska w końcu świadomość?

Lyonetta zamknęła oczy. Leciała. Czuła jak ciepły wiatr delikatnie smaga jej ciało. Lecz kim była teraz? Nie wiedziała jeszcze. Dała się ponieść wirującym prądom powietrza. Myśli były nieważne, przeszkadzały. Zataczała kręgi... zataczała kręgi... powoli i dokładnie... Zataczała kręgi... tęczowe barwy zmieszały się znowu...
W pomieszczeniu panował zaduch, nie było czym oddychać, musiała wyjść na zewnątrz. Droga wydawała się nie mieć końca, poprzewracane tobołki tarasowały podłogę. Zaraz... tam za oknem, widziała błękit nieba, zielone drzewa i krzewy. Jeszcze kawałek. Dziwna energia popchnęła ją na odstające deski. Nie miała siły się podnieść, a była tak blisko, wprost na wyciągnięcie ręki do drzwi. Wołała, lecz nikt jej nie słyszał. Była przecież sama... a przecież, gdy się kładła spać byli wszyscy razem... co się stało? Dokąd odeszli?

Miała krzyknąć, ale poczuła, że coś zatkało jej usta. A raczej ktoś... stałą nad nią pochylona staruszka. Jej usta ułożyły się w wąską kreskę. Lyonetta nie wiedziała co się dzieje.
- Spokojnie... – powiedziała babcia – wszystkich pobudzisz bezmyślna dziewczyno... musisz się z tym wszystkim pogodzić... w snach będą do ciebie przychodzić... te niepokoje, co siedzą ci głęboko w sercu – puściła ją i odeszła do małej izdebki, w której ostatnio przyrządzała im kolacje.
-Panienka nie śpi? Ja również nie mogę zasnąć –szepnął w jednej chwili Ronten dom... przyprawia mnie o dreszcze... a ta kobieta... jest przerażająca
- Śpij Ron musisz odpoczywać... jesteśmy wszyscy razem nic nikomu się nie stanie...
- Łatwo powiedzieć panience... Ron położył dłonie na swej rudej czuprynie – Panienka może mi coś obiecać... jak nie przeżyje...
- Ron, przestań wygadywać głupoty... wszystko będzie dobrze.
- Proszę, może panienka mi coś obiecać? Tylko jedną rzecz.
- Dobrze... oczywiście, że mogę, ale wyzdrowiejesz....
- Jak umrę... niech panienka znajdzie innego rycerza... ten Enrico coś ukrywa... on ma złe zamiary wobec panienki... niech panienka się go wystrzega... i będzie ostrożna...
- Ron co ty mówisz? Przecież... przecież on mnie uratował... to... nie możliwe.
- Możliwe, proszę, nie pytaj skąd wiem... ale panienka jest silna, da sobie na pewno radę. Jeremiash i Bernadetta panience pomogą, ale ten rycerz... proszę mi zaufać, panienka zna mnie dłużej... chcę panienkę ochronić
- Ciężko mi wierzyć w twe słowa Ronie... ale nie mogę zaprzeczyć, ani się z nimi zgodzić...
- Jeśli umrę... niech panienka sobie przypomni, proszę... – podniósł się i spojrzał jej w oczy, mówił naprawdę szczerze. Lyonetta skinęła niepewnie głową, okropne wątpliwości wdarły jej się do serca, przewracały wszystko na swej drodze. Niekiedy lepiej nie wiedzieć nic, gorzko zdała sobie sprawę. Ale jakie złe zamiary mógłby mieć Enrico? Nie czuła przecież żadnych, nigdy nie dał po sobie nic poznać. Mimo wszystko tej nocy Lyonetta analizowała cały ciąg wydarzeń poczynając od wyjazdu z zamku i pierwszego spotkania, kończąc na ich ostatniej rozmowie, sam na sam przy świetle gwiazd. Nie dostrzegała niczego... a może po prostu za mało znała się na ludziach? Pamiętała, jak kiedyś mówiła jej o tym matka, żeby nigdy nie ufała pierwszej napotkanej osobie, gdyż nigdy nie wiadomo co kryje się pod tą maską dobroci. Jakie prawdziwe zamiary ma, a jakie tylko uzewnętrznia?
Lyonetta poczuła w pewnej chwili ukucie. Jakby wszystko co mówiła ta starsza kobieta się sprawdziło. Została sama, i nic nie może na to poradzić. Czas się pozbierać i radzić sobie... Ale jak? Jak od czego zacząć? Była wychowywana za murami, nie zna przecież życia, nie wie, co może się po kim spodziewać. Ufa bezgranicznie każdej osobie... to nie tak powinno być. Czas było skończyć te rozważania, rano czeka ich dalsza wędrówka. Z taką burzą uczuć uczuciami ciężko było nawet zmrużyć oczy. Zmęczenie jednak przeważyło. Świszczenie wiatru na dworze jakby trochę przycichło, tak samo rechot żab. Wsłuchiwała się w spokojne oddechy śpiących blisko osób, było to dla mniej coś nowego, nie zdawała sobie sprawy, że będzie tak coraz częściej. Kątem oka spostrzegła chodzącą w te i z powrotem staruszkę. Zamknęła oczy, aby ta nie zorientowała się, że nie śpi. Czuła się w tym momencie, jak małe dziecko, które nieudolnie próbuje okłamać rodziców. Nie otworzyła już oczu, niespodziewanie zasnęła.

***

25 kwietnia 1337, Św. Marek, Ewangelista (+ I w.), piątek


-Dziękujemy serdecznie za gościnę... – powiedział Enrico, gdy już szykowali się do drogi. Z całej ich grupy tylko on wyglądał na takiego, co dobrze się wyspał. Przyszykował niezadowolone i głodne konie oraz sprzątnął wraz z Jeremiashem posłania. Staruszka w tym czasie zrobiła im śniadanie oraz podała trochę prowiantu na drogę. Byli jej za to bardzo wdzięczni. Niestety Bernadetta wszystko popsuła i spytała, co za przysmak dostali zawinięty w liście. Okazało się, ze były to smażone żaby z przyprawami. Mdłości nie ominęły nikogo. Szczególnie Rona, który dalej czuł się nie najlepiej. Staruszka nawet zaproponowała, aby został u niej kilka dni, lecz prawdopodobnie żadna siła nie zmusiłaby do tego.

- Nie oglądajcie się za siebie... gdyż to przynosi nieszczęścia... i unikajcie nocnych podróży. W czasie mroków wasze oczy nie widzą wszystkiego... skrzeszcie się... – wracając z bagnisk Lyonetta przypomniała sobie ostatnie słowa staruszki.
- Może nie mówiła wcale tak bez sensu...- pomyślała.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...

Ostatnio edytowane przez Asmorinne : 19-03-2009 o 11:42.
Asmorinne jest offline