Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 25-02-2009, 21:58   #11
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
Znała dobrze te korytarz, mimo że oświetlały go zaledwie kilka dogasających świeczek i było dosyć ciemno, dobrze orientowała się w tych rejonach. Od czasu do czasu spoglądała za siebie, na Rona i Enrica. Szukając wsparcia ich spojrzeń. Bała się tego, co zobaczy, nadzieja jednak pchała dalej. Jej matka musi żyć...musi ją zobaczyć, opowiedzieć o wszystkim. W końcu to ona dała jej życie, nie ważne, jaką niedoskonałą była, nikt nie jest idealny. Z każdym krokiem przypominała sobie wszystko i wybaczała, każdą, nawet najbardziej upokarzającą krzywdę usprawiedliwiała. Wymazywała je z pamięci idąc tym nie chcącym się skończyć korytarzem mroku.

***

Drzwi do pokoju hrabiny były zamknięte na klucz. Na szczęście długo nie musieli się trudzić, aby je wywarzyć. Kawałek dębowej ławy wspaniale w tym pomógł mężczyznom.
- Więzili ją! Jak śmieli!
Pokój był zdewastowany, Lyonetta nigdy nie widziała go w takim opłakanym stanie. Przeraziło ją to, spoglądała na ruinę i szukała matki. Pięknie ozdobione stroje leżały na podłodze, bezcenny rzeźbiony stolik połamany na pół...
To świadczyło, że osobie, która tu była, nie zależało na bogactwie. Szukała czegoś innego... Pierścienia? Czyżby naprawdę miał tak wielkie znaczenie?
Hrabina spała na pięknym okrytym baldachimem łożu. Lyonetta spoglądała na nią chwilę. Miała ochotę krzyknąć i uściskać ją. Horietta leżała spokojnie, przykryta kołdr, spod której wystawał jej tylko czubek głowy. Dziewczyna podeszła powoli i przykucnęła przy niej. Spała mocno, nie obudziła się. Złapała ją za rękę. Wstrzymała oddech i zadrżała. Dłoń jej matki była...zimna i sztywna... Nie, to nie możliwe! To nie może być prawda! Matka miała często zimne dłonie... Odkryła delikatnie kocyk. Nie chciała dopuścić do siebie tej myśli. Ujrzała jej bladą twarz... Zaczęła się cofać, nie mogła znieść tego widoku. Cofała się, dopóki nie natrafiła na przewrócone krzesło. Potknęła się. Leżąc zasłoniła oczy dłońmi. Ciągle widziała te sińce pod oczami, tę nabrzmiałą szyję i czerwoną ranę...pozostałość po wisielczej pętli...

Enrico podszedł do ciała, spojrzał na nie. Był doświadczonym wojownikiem, widok śmierci nie był mu obcy. Przykrył hrabinę kocem. Następnie wpatrzył się w Lyonettę. W żadnym ze znanych mu języków na taką chwilę nie było słów na pocieszenie i wiedział, że takie słowa nie istnieją. Dlatego przytulił ją, tak jak wtedy w klasztorze, bezbronną, dopiero co uratowaną, niewinną...

***

Czas uciekał. W każdym momencie mógł się ktoś zjawić.
- Musimy uciekać...pani hrabianko... hrabino – powiedział zdenerwowany Ron stojący na czatach.
- Nie...nie zostawię ciała matki... – obydwaj mężczyźni utkwili w niej pytające spojrzenia
- Zostanie pochowana, nie pozwolę bezcześcić jej zwłok, musi zostać pochowana po chrześcijańsku...chociaż, tyle mogę dla niej zrobić... chociaż tyle - załamał jej się głos, ale wstrzymała łzy.
Musimy opuścić zamek... – usłyszała i dopiero teraz zdała sobie sprawę z beznadziejności sytuacji. Musieli uciekać, ale gdzie? Do Edwarda de Bolois? On na pewno by pomógł jej w potrzebie to jego obowiązek. Owszem nie przepadał za jej ojcem, mimo tego był lojalny i dbał o opinie człowieka prawego.
- Muszę coś zabrać... – powiedziała do siebie. Wstała i pośród sterty bałaganu podeszła do opustoszałej szafy, która tylko z pozoru wydawała się bez zawartości. Otworzyła dolną skrytkę, następnie małe pudełko, gdzie przechowywano drobne klejnoty i dokumenty. Wyjęła małe zawiniątko. Był to akt nadania praw ziemskich. Podejrzliwy Edward, mimo że Lyonettę widział kilka razy, na pewno dopomniałby się o dokument potwierdzający jej wiarygodność. Z dokumentem potwierdzonym pieczęciami miała pewność, iż De Bolois nie będzie miał wyboru, chyba.....
Całą zawartość pudełka wsypała do sakwy. Rzucił jej się w oczy naszyjnik. Poznała go należał do jej babki. obiecała go jej Horietta, gdy weźmie ślub z Rochellem. Spojrzała na czekających mężczyzn i obok owinięte w koc ciało matki. Nie tak miało być... co się porobiło z jej poukładanym dotąd życiem? Który krok był tym złym? Fakt, zawsze marzyła o przygodach, niezliczonych miastach, które zwiedzi, o niekończących się przejażdżkach konnych, w końcu o uczuciu... Ale na miłość Boską, za jaką cenę?! Zdarzyło już się tak wiele... za dużo, aby myśleć, że będzie teraz tylko lepiej... żeby myśleć o dawnych namiętnościach...
- Musimy ruszać jaśnie panienko – wyrwał ją z zamyślenia Ron. Piegowata twarz zawsze była jej przyjazna, wiedziała, że pójdzie za nią nawet w ogień. Co do Enrica, nie była pewna. Uratował razy, widział wtedy...nieosłoniętą... przytulał, pocieszał, był z nią, kiedy tego potrzebowała. A może wykonywał tylko należycie swoje obowiązki? Może tak naprawdę go nie obchodziła, a jedynie kazał mu tak jego honor? Tego nie wiedziała i wiedzieć nie mogła. Zastanawiała się, co zrobi... czy zostawi? A może wyruszy z nią do Bolois, licząc na hojne wynagrodzenie? Co zrobi?
- Tak... idziemy... – wyrwała się z tych niepokojących myśli.
- Ale dokąd? – po chwili spytał Ron.
- Do szlachetnego człowieka, rycerza Christophera. Tam będziemy bezpieczni... na wschód od zamku.
- Ruszajmy, więc – ponaglił tym razem Enrico, wskazując gestem Ronowi ciało hrabiny.

Musieli wyjść teraz z zamku. Lyonetta bała się strasznie, cały czas rozglądała się nerwowo. Dotarli do korytarza, Ron, z ciałem matki na plecach, spowalniał. Nie mogli iść szybko, do tego rzucali się w oczy. Na domiar złego korytarz, którym szli, znacznie ograniczał ruchy rudowłosy. W pewnym momencie usłyszeli głosy. Rozejrzeli się. Nigdzie nie było żadnego schronienia! Musieli zawrócić. Ron w pośpiechu zostawił ciało hrabiny i dogonił kompanów. Skryli się w ciemnym zakamarku. Lyonetta poczuła jak coś chodzi jej po nodze. Zerknęła pod suknie, omal nie krzyknęła. Gdyż w najlepsze spacerował sobie po jej stopie obrzydliwy szczur!


Do tego tuż za nią na jakimś sznurku siedział kolejny. Czarne oczka spoglądały prosto w jej nos. Pobladła dziewczyna ścisnęła Enrica za ramie, wskazując mu je drżącą dłonią. Mężczyzna próbował je odgonić, lecz te uparcie siedziały na swoich miejscach. Sept Tour zmiął w ustach przekleństwo. Usłyszeli nagle bardzo wyraźnie ciężkie kroki, dopiero to podziałało, szczury zniknęły w mroku.

- Ej Greg! Słyszałeś nowinę?
- Taa co?
- No, bo wsparcie przyjdzie, pono od samych z Nanntes, Angres, Tours, Bolois i Orleans
- To spierdalamy?
- Nieeee, właśnie nie, oni jest po naszej stronie, zamek jest już nasz...
- No, to dobra nowina, wcale nie spieszno mi stąd ruszać, ale i tak jest już nasz, tylko więcej łap do łupów przybędzie.
- Taa i do, dziewek kurwa.
- Niech sobie lepiej dadzą spokój, my tu pierwsi byli
- I tak nic na to nie poradzim.


Kroki i głosy oddalały się. Lyonetta stała jak zamurowana, nie wierzyła w to, co właśnie usłyszała. Angres, Tours...wszyscy zdradzili, a Edward de Bolios był we wszystko wmieszany? Jak to się stało? Tylko na jego pomoc mogła liczyć, a teraz wszystko runęło... Co ma teraz zrobić?

- Wszystko dobrze? – spytał inteligentnie zatroskany Enrico
- Nie, nie jest dobrze – zbyła go słowami i wyszła za Ronem z ukrycia. Nie było czasu dłużej dyskutować. Nie było czasu na nic.


***


Zapadła gęsta noc, chmury odsłoniły niebo ukazując w całej okazałości rozgwieżdżone niebo.
Trzej wojacy konno patrolowali, okolice podgrodzia, licząc na łatwy łup. Z zamku uciekali wciąż to nowi mieszkańcy, nie dopilnowani przez pijanych żołnierzy. A noc była ku temu najlepszą porą. Tak właśnie zdobyli swoje konie i wiele innych cennych przedmiotów. Wszyscy mieli takie same napierśniki, a broń przy bokach w gotowości. W pewnym momencie jeden spostrzegł trzy postacie zmierzające w stronę lasu.

- Tamta czarnowłosa, jest niezła teee zobacz Dart... – brodaty szturchną kolegę, ten raptownie otrzeźwiał.
- Noo całkiem niezła, chodźmy tam, jeszcze jedną niosą - powiedział i popędził konia
- Dajcie już spokój z dziewkami, mało wam było? – dołączył się trzeci, wyraźnie rozleniwiony.
- Stul pysk Fred! Chędożenia nigdy nie jest za mało...no chyba, że ktoś nie wprawiony to ma problem - dwóch zaśmiało się obleśnie.
- Odpierdol, się dobra? Bo juchy ci spuszczę – chwycił raptownie miecz.
- Daj już spokój, napij się lepiej – uspokoił sytuacje Dart. Brodaty Fred przyjął manierkę i wypił do dna. To uspokoiło go i ponownie wprowadziło w stan rozleniwienia.
- Eeeej tam! W imieniu naszego wspólnego pana, macie podzielić się z nami waszym łupem – powiedział pomysłodawca całego zamieszania, gdy byli już za plecami swych ofiar.
- A co wam do tego? – krzyknął Enrico odwróciwszy się. Ron stał jak zamurowany, próbował ukryć swoje zdenerwowanie. Lyonetta nie wiedziała, co począć, zerkała tylko na rycerza zaniepokojona.
- A do tego, że trza się dzielić...a nas jest trzech... – powiedział brodaty i spojrzał na swoich kompanów, jeden z nich zsiadł z konia i powoli zmierzał w kierunku dziewczyny.
- Nie chcemy zwady... oddajcie kobiety po dobroci, a nic wam się nie stanie.
Lyonettaspoglądając nerwowo zrobiła kilka kroków do tyłu, Enrico w dalszym ciągu stał spokojnie przypatrując się całemu zdarzeniu. Wyglądał na opanowanego, tak jakby wszystko miał pod kontrolą. Nie można tego było powiedzieć o Ronie, który zrobił czerwony. sprawiał wrażenie jakby miał rzucić zaraz ciało i podjąć walkę.
- To jak panowie, wolicie jednak próby siłowe? – odezwał się konny, skinąwszy do Darta, aby pochwycił dziewczynę. Enrico zareagował. Kopnął kierującego się w stronę Lyonetty mężczyznę. Następnie szybko obronił się przed ciosem jednego z konnych. Ron nie wytrzymał. Rzucił ciało. Ruszył na trzeciego. Nie wiedziała co zrobić. Dopiero słysząc szczęk otrząsnęła się. Kamieniem, walnęła z całej siły, pochylonego Darta, który jeszcze przed chwilą próbował ją pochwycić. Sept Tour zdążył już zdjąć swojego przeciwnika, a później również pomógł Ronowi. Po przeciwnikach zastały tylko konie. Przydadzą się. Musieli uciekać, gdyż zaraz mogli zjawić się inni. A teraz do zagajnika, tam czekała służba.
Enrico pomógł rudowłosemu wpakować ciało hrabiny na konia. Ruszyli.
- W bok! – krzyknął Enrico gdyż w oddali spostrzegł następny patrol.
- Szybciej – ponaglił Rona. W głębi duszy sam dobrze wiedział, że koń nie przyśpieszy niosąc dwie osoby. Zaklął w duchu, gdy patrol zaczął galopować w ich kierunku. Napiął kuszę. Nie było sensu dłużej zwlekać. Lyonetta wyszła na prowadzenie, popędzając konia. Sept Tour strzelił. Jedno z ciał zwaliło bezwładnie. Zaskoczeni jeźdźcy przyśpieszyli. Enrico naładował kuszę. Musiał zwolnić. Strzał trafił następnego. Bezbłędnie. Zostało jeszcze dwóch. Dogonili Rona i zaatakowali jednocześnie. Rudowłosy bronił się. Enrico błyskawicznie dołączył do walki. Nie zdążył. Ron osunął się. spadł z konia, który spłoszony pędził dalej z ciałem.
Lyonetta wstrzymała konia, patrząc jak Sept Tour zaatakował mieczem wrogiego wojaka. Szybki cios i pchnięcie. Przeciwnik zachwiał się i runął z konia. Enrico skoczył na następnego, który już pochylał się nad nieprzytomnym Ronem. Szych. Przeciwnik zrobił wprawny unik, sam zaatakował. Blok i zaraz po nim cios, lecz nie śmiertelny.Enrico spróbował drugi raz, okaleczony przeciwnik nie miał już szans. Dołączył do swoich kompanów w zaświatach. Rycerz zawrócił konia i ruszył do Lyonetty, która klęczała przy chłopaku.
- Co z nim? - zapytał zsiadając
- Nie wiem jest nieprzytomny... - powiedziała bezradnie, podczas gdy on wziął manierkę i wylał zawartość na twarz Rona. Nieprzytomny otworzył oczy.
- Dasz radę wsiąść na konia? - Spytał od razu. Chłopak tylko patrzył na niego zdezorientowany, jakby nie pojmując jeszcze znaczenia słów.
- Eee – wyjąkał coś niezrozumiale.
- Ocknij się, musimy uciekać, wsiądziesz na konia?
- Taak – powiedział łapiąc się za krwawiącą nogę. Nie wstawał jeszcze. Lyonetta wraz z Enrico mu pomogli.
- Poczekaj zaraz ci to obwiąże – już darł koszulę jednego z zabitych na pasy. Przewiązał mu ranę. Ron jękną boleśnie.
- Szybciej zdaje się, że widzę następnych... - rzuciła Lyonetta
- Utrzymasz się w siodle? – jeszcze spytał rycerz, Ron pokiwał głową twierdząco. Ciężko było się przekonać do takiej odpowiedzi, lecz nie mieli wyboru. Ruszyli dalej.
Ale do zagajnika nie było szans, nowy patrol odciął im już drogę powrotu.

***

Zbliżało się południe, wioska była już niedaleko. Zmęczenie coraz bardziej dawało po sobie znać, ranny Ron ledwo trzymał siew siodle. Lyonecie kleiły się oczy i kilka razy omal nie spadłą z konia. Martwiła się, iż nie pozna twarzy rycerza Christophera. Jak on może teraz wyglądać? W końcu widziała go ostatnio dwa lata temu, na balu i to też tylko chwilkę. Jeszcze z dzieciństwa pamiętała jednego z jego synów nieco starszego od niej. Christopher od lat słynął ze swojego męstwa i nieskalanego honoru rycerskiego, od lat był wiernym wasalem jej ojca i nigdy go nie zawiódł. Jego mała wioska składająca się z 5 domów na krzyż, kościoła i siedziby rycerza zwała się Dubois. Ale najpierw kościół. Trzeba było niezwłocznie pochować matkę, aby w końcu uzyskała spokój ducha.


***

Zaraz obok kamiennego kościoła mieścił się mały cmentarz. Ksiądz szybko zmobilizował dwóch parobków, którzy wykopali dół. Ciało hrabiny, zawinięte w białe płótno, ułożyli ostrożnie. Nikt już nie trudził się z obmywaniem zwłok, było na to za późno.

Po łacinie zmawiał cicho modlitwę, która płynęła razem z wiatrem ospałymi rzekami przestworzy. Po drodze słowa zamieniały się w kłujące pnącza, szczególnie godząc w Lyonettę. To właśnie na jej sercu owijały się pozostawiając głębokie szramy. Nie wytrzymała w końcu tego bólu, rozpłakała się. Było jej coraz ciężej wdychając takie przepełnione smutkiem powietrze. Modlitwa jednak nie kończyła się...to co stało się, nie odstanie się już...





.... to co nam jest przeznaczone...tego nie unikniemy. Co ona zrobiła, że spotykają ja takie przykrości? Dlaczego? Ciągle pulsowało w głowie pytanie, już od dłuższego czasu jej nie opuszczało. Dobrze wiedziała, że już niczego nie odwróci, że musi iść dalej...dalej... Ale skąd na to wszystko wziąć siły? Jak pokonać na ten wiatr wiejący ciągle w twarz...Potrzebowała chwili wytchnienia, złapania oddechu...

Ciało powoli znikało pod ziemią, parobkowie uwijali się dosyć szybko, widać było, że nie straszna im ciężka praca. Zaraz zrobili kopiec, pokłonili się i zostawili ich.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...
Asmorinne jest offline  
Stary 03-03-2009, 22:22   #12
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Mimo swoich 70iu lat rycerz Christopher był nadal zażywnym mężczyzną. Długo służył pod hrabią de Saumur i nigdy nie dorobił się majątku, poza tą niewielka wioszczyną. Ale nie narzekał na los. Zwykle wesoły, chętnie przestawał z obcymi, ciekaw nowin. Zawsze przyjmował gości, czym miał, mawiając, że choć u niego niebogato, to przecież do gęby zawsze jest co włożyć. I tak rzeczywiście się jakoś składało, że choć biednie żył, najgorsza nędza omijała jego domostwo. Kiedy podchodził pod lat 50 wziął sobie żonę z dworu swego pana. On i dwórka Martha żyli odtąd zgodnie przyrzucając na świat dwoje dzieciaków: syna Jeremiasha i córkę Bernadettę, którzy właśnie wchodzili w dorosłość. Jedzenie zapewniały pobliskie lasy, bo tak ojciec, jak syn, byli zawołanymi myśliwymi, a resztę potrzeb zaspokajała praca chłopów owego niewielkiego sioła. Jego dom także nie wyróżniał się czymś specjalnym. Ot, był trochę większy od chłopskich chałup i nieco solidniej zbudowany. Miał też kilka izb, a trzy konie pod siodło - największy skarb Christophera, zawsze trzymano w osobnej od chaty stajni. Chłopi bowiem, szczególnie w zimie, często jedli i spali w tych samych pomieszczeniach co bydło, a po to, aby było trochę cieplej. Ponadto niegdyś dom prowadziła jedna służąca, która także na ziołach się znała i kobiet rodzących doglądała jako akuszerka. Po śmierci jednak Marthy, która ponoć jej siostrą rodzona była, odeszła i zamieszkała na pustelni. Synka jednak, Kevina, zostawiła pod opieką szwagra. Czy był to owoc związku z jakim przygodnym podróżnym, czy może udało się uwieść samego Christophera? Tego nikt nie wiedział. W każdym razie rycerz wychowywał Kevina niczym swoje własne dziecko i nawet teraz po odejściu matki pozostał tutaj. Obecnie tylko Christopher z bliskimi mieszkał i czekał okazji, by córkę wywianować, wnuków się doczekać i paść gdzie na wojnie w słusznej sprawie, bo taki sobie koniec właśnie obmyślił. W taką to wieś przybyli Lyonetta, Enrico i gwardzista Ron.

***

23 kwietnia 1337, św. Wojciecha (Adalberta), biskupa i męczennika, środa




Christopher i Jeremiash

- Ojciec, ojciec! - Jeremiash głośno krzyknął wbiegając do izby. - Jacyś obcy przybyli? Pod kościołem są. Musi kogoś chowali, bo na cmentarzu z księdzem dobrodziejem oraz dwoma pachołkami się modlili.
- A któż to? Poprosiłeś ich? Wiesz, że lubię porozmawiać z podróżnymi. Mówisz z księdzem byli?
- Nie wiem kto to. Jakaś dama i dwóch wojowników. Jeden nawet pas rycerski nosił. Służby nie mieli. Oni i trzy konie.
- Marny to orszak, jeśli to faktycznie dama i rycerz. Nie czasy to króla Artura, kiedy tak podróżowano
– podrapał się po łysej głowie. - Ano dobrze zrobiłeś synu, że przyszedłeś z tym. Sam pójdę, obejrzę, co to za jedni naszą wieś nawiedzili. Prowadź!

***

- Wstań rycerzu Christopherze, proszęLyonetta była zmieszana, gdy stary człowiek padł jej do nóg kraniec sukni całując, a za nim zaraz syn.
- Jaśnie panienko, taki zaszczyt – cieszył się stary wojownik. - A cóż to się stało, że łaskawie nawiedziliście mnie, dziada już prawie.
- Nie jest dziadem ten, kto odwagę ma w sercu i dworność w głowie, a wy macie jedno i drugie
– starała się znaleźć rozsądne słowa, ale Enrico widział, jak jest zmęczona i przepełniona żalem. Oczy miała jeszcze czerwone i opuchnięte od płaczu. - Czy możemy na chwil parę z gościny waszej skorzystać? Obiecuję, nie będziemy zawadą. Żeby tylko się ogrzać. Żeby konie odpocząć mogły.
- Ależ, jaśnie panienko, cóżże wy mówicie? Proszę. Mnie uciecha patrzeć na was. Jaśnie pan się przypomina, a wyście wszak ta sama krew. Ech, szkoda, że go nie stało. Zapraszam wszystkich radośnie, choć przypuszczam, ze jakieś niezwykłe wydarzenie zaprowadziło was w te okolice, na skraj władztwa Saumur? Ponoć skorzystać z usług księdza potrzebowaliście?
- Christopherze
– przez chwilę Lyonetta nie wiedziała co odpowiedzieć. - Christopherze ... to była moja matka, hrabina Horietta – wydusiła z siebie po dłuższej przerwie.
- Jaśnie pani? - Christopher niemal otworzył usta. - Chodźmy do izby, zapraszam. Tam się ogrzejecie i proszę, opowiedzcie, jak mogę pomóc przez pamięć na ojca waszego.

***

- … i tak to byłoLyonetta zakończyła opowieść niemal płacząc, podczas gdy Christopher i jego rodzina zaciskali pięści z wściekłości. Siedzieli już na dębowych ławach w izbie jedząc prosty razowiec i popijając młodym, nieco kwaśnym winem.
- Hańba, hańba, po trzykroć hańba! - Wybuchnął wreszcie Christopher. - A co na to hrabia Blois? Przecież powinien coś zrobić, wysłać swoje wojsko. Hrabia Saumur zawsze był wiernym wasalem. Zawsze popierał go jako szlachetnego suzerena. A co wreszcie wasale rodu Saumur. My jesteśmy wierni, a nie wierzę, żeby inni nie myśleli tak samo?
- Jesteś szlachetnym człowiekiem, zacny Christopherze, dlatego może nie widzisz podłości i wiarołomstwa innych. Sąsiedzi i najwięksi wasale panowie na Nanntes, Angres, Tours, Bolois i Orleanie maczali ręce w tym wszystkim. Nie, że stali z boku. Oni wiedzieli wcześniej i zaakceptowali ten przewrót. A hrabia Blois? Oni wjechali do zamku Saumur przedstawiając dokumenty hrabiego lub jego królewskiej mości. Inaczej by ich nie wpuszczono. Wszak nie ma właściciela zamku, który wpuściłby obce wojska bez żelaznych gwarancji, bez przekonania, że to sojusznicy. Tymczasem hrabina wpuściła je bez żadnego oporu.
- Tak, mości Sept Tour. Wiem
… - załamał ręce. - Ale dlaczego, dlaczego? Kiedy gospodarz odchodzi, domownicy harcują. Zaczęli teraz, och, gdzież honor? Gdzieżże wasz honor? Czy hrabia był złym panem? Złym sąsiadem? Nie, był mężnym, uczciwym człowiekiem. Nikogo nie najechał w piątek, ani niedzielę. Przestrzegał postów i dawał jałmużny, walczył zawsze niczym rycerz szlachetny w szrankach stający.
- Ale przede wszystkim był potężnym władcą, mającym posłuch i poparcie. Wiele kopii stawało wezwanych na jego słowo. Lecz gdy go nie stało wszyscy chcieli zyskać. Rochelle od razu pragnął połknąć wszystko, reszta po trochę, a pewnie byli także inni. Teraz pewnie ktoś za cichym przyzwoleniem hrabiego Blois obejmie zamek i za ileś lat sytuacja się unormuje, jeżeli nikt nic nie zrobi.
- Nigdy się tak nie stanie
– powiedziała mocno i dobitnie Lyonetta. – Ojciec nie żyje, matka zabita, ale jest jeszcze córka, która nie wystawi honoru swego rodu na szwank. Nie ja jedna we Francji stanęłam na czele domu – starała się opanować wzburzenie.
- Ano prawda, jaśnie panienko, to jest, pani hrabino – poprawił się Christopher. – Ale dom ten na razie jednoosobowy, a wrogów dużo – dodał smutno. – Stanę przy tobie, panienko, w każdej sprawie, ale im więcej sobie myślę, to, jeżeli najwięksi wasale brali w tym udział, nie uradzimy. Do hrabiego Blois się odwoływać wobec tego także ciężko, choć listownie można. Do jego królewskiej mości także, ale wydaje mi się, że jest siła, która także może mieć wpływ na tą sytuację. Oto kościół. Ojciec waszej miłości był łaskaw dla klasztorów i chociaż z biskupami żył rozmaicie, to może kler opowiedziałby się za jaśnie panienką?
- Spróbujemy i tej drogi, Christopherze. Stryj jest szafarzem klasztoru w Tournai we Flandrii. Wszakże najstarszym on mężczyzną teraz w rodzie i nawet, jeżeli dla chwały Najwyższego wyrzekł się świata, to choćby radą i opieką wspomoże mnie, niebogę.
- To zacna myśl
– ucieszył się Christopher. - Krew wszak nie woda i jeżeli stryj panienki z charakteru i umysłu taki jak brat jego, pomoże niechybnie. Kościół wszakże podzielony w tej sprawie, ale mniemam, że jeżeli podniesie krzywdę panienki, to może król się ujmie? Przekonanym bowiem, że jeżeli jego miłość Filip nasz pan miał z tym do czynienia, bez ochyby ktoś wprowadził go w wieki błąd. Podobnie jak hrabia Blois. Gdyby pójść do niego od razu ze skargą, któż wie, może do głosu by panienki nawet nie dopuścili. Ale po listach z kościelnych katedr i klasztorów, pewnie się zreflektują i ukarzą tych, co im złe myśli naraili. Ale póki co u mnie sil nabierzcie do dalszej drogi.
- Wielce wdzięczna jestem. I jeszcze o jedno prosić chciałabym. Ron, ze straży na zamku, dzielny i wierny
Enrico widział, jak pod wpływem słów hrabianki chłopak poczerwieniał na twarzy. – Ranny został, kiedy stawał w naszej obronie. Czy ktoś mógłby mu pomóc? Jakiś cyrulik?
- Nie trzeba, jaśnie pani
– wydukał po serii komplementów, którymi go obdarzyła Lyonetta. - To tylko draśniecie – starał nie pokazywać po sobie bólu.
- Draśnięcie nie draśniecie, chłopcze, trzeba uważać – pouczył go Christopher. - Słuchaj rady starego wojaka. Sam się nim, panienko, zajmę. Wprawę mam niemałą, boć nie raz mnie i towarzyszy moich żelazo dziurawiło, a przecież nic się jakoś nie stało. Ot, chleba z pajęczyną trzeba zagnieść i do rany przyłożyć. Umyć w źródlanej wodzie, przewiązać mocno i się zagoi. Słuchaj młodzieńcze ...
- Naprawdę
... - usiłował przerwać mu Ron niepotrzebne to.
- Nie przerywaj, kiedy starsi mówią, rozumiesz
? - Rzekł surowo Christopher, choć uśmiech łagodził ton wypowiedzi.
- Tak, panie – chłopak spuścił ponuro głowę.
- Słuchaj go Ron, to dla twojego dobra. Nie chcę cię stracić. Rozumiesz? Mości rycerzu, zajmij się nim, jak na to zasługuje.
- Spokojnie, panienko, kiedy sobie obejrzę ranę, powiem więcej. Ale choć głowę ma gorącą, przecież nie rozpaloną bynajmniej. Dlatego pewnie kilka dni wystarczy, ale przewiązać trzeba odpowiednio. Zresztą poradzę sobie
… - Christopher zajął się gorliwie rannym.


Na takich rozmowach, opatrywaniu Rona i odpoczynku upłynął dzionek. Zmęczony Enrico stał teraz przed gankiem wdychając chłodne nocne powietrze i patrząc na mrugające z nieboskłonu gwiazdy.
- Nad rankiem będzie mgła – mruknął do siebie obserwując, jak wyraźna początkowo tarcza księżyca powoli zasnuwa się opalizującą poświatą. - Dobrze, że przybyli tutaj - zastanawiał się nad sytuacją. - Cała ta banda, ani chybi, się będzie spodziewać, że uszli do jakiegoś zamku, czy miasta, zaś nie właśnie zatrzymali się w tej maleńkiej wioseczce u prawego człowieka.
- Rzadko takich znaleźć, choćby ze świecą
– rozmyślał dalej. – Człek starej daty. Choć może miałby rację, co do kościoła. Niepewna jednakże to droga, bo prałaci zapewne z radością zaopiekowaliby się Lyonettą, ale ale ... Może za jakąś część ziem Saumur na uposażenie któregoś z biskupów i klasztorów? Albo w ogóle zaproponowaliby dziewczynie pójście drogą zakonną? Całkiem możliwe. Choć może byliby tacy, co protestowaliby. Ona przecież ostatnią z rodu sławnego jest, który wielu krzyżowców i zacnych rycerzy wydał, a ziemie łakomy kąsek. Najprawdopodobniejszy finał pewnie byłby taki, że ktoś na gwałt wydałby ją za mąż za jakiego krewnego i wtedy upomniał się do hrabiego, czy króla o ziemię. Ech, byłby drugi Rochelle – zadrżał z wściekłości. Doskonale widział, jak Lyonetta starała się trzymać twarz, odpowiadać pełnie, jasno, wyraźnie formułować opinie. Ale zdawał sobie sprawę, ile to ją kosztuje. Monotonia głosu, kropla łzy, która wbrew wszelkim usiłowaniom wymykała się niekiedy spod powieki, drżenie ręki, które wyczuwał, gdy w pewnej chwili zacisnęła dłoń na jego przegubie ... Nie, nie była biednym ptaszkiem, który poddał się bez walki, ale ... jakże musiała się teraz bać, jakże musiała być teraz zagubiona, jakże musiała drżeć z obawy i przeszywającego serce żalu.

- Lubisz nocne niebo? – Usłyszał nagle głos Lyonetty tuż przy swoim uchu. Zamyślony nie zauważył, że stanęła tuż obok. Ręka odruchowo sięgnęła za miecz. Ech, rzadko pozwalał sobie na takie chwile dekoncentracji. – Nie jestem twoim wrogiem – położyła dłoń na jego ręce opartej już na głowni miecza. – Nie widziałam cię w izbie od dłuższego czasu i pomyślałam, że może wyszedłeś przejść się i popatrzyć na niebo w nocy. Czasem chwile samotności są potrzebne ... chyba wszystkim ... czy pozwolisz mi pozostać chwilę i podzielić je z tobą?
- Zostań, proszę, ile tylko będziesz chciała. Po prostu rozmyślałem nad tym wszystkim i co zrobić. Gdzie powinniśmy się udać? Jak obronić się najlepiej?
- Proszę, nie mówmy o tym. Nie teraz. Matka odeszła, ziemie najechane, a ja ... ja nic nie mogę zrobić. Tylko płakać, albo wyjść za mąż za kogoś, kogo w ogóle nie będę obchodzić, a tylko prawa do ziemi
– mówiła coraz gwałtowniej. – Gdyby ojciec ... gdyby ojciec ... wiesz, on kiedyś mi obiecał, że odda moja rękę tylko, jeżeli wyrażę zgodę. Matka doskonale o tym wiedziała, a potem przyszedł Rochelle ... – nie chciała o tym rozmawiać, a jednak nie potrafiła przerwać. – Mam tego dosyć, dosyć – pokręciła głową z żałością. - Tracę po kolei wszystkich bliskich, rodzinę, wasali, sługi ...
- Ale czyż takie spotkanie z wiernym Christopherem nie działa jak ożywczy kusztyk miodu?
- Tak, bardzo dobry człowiek, ale przecież ilu jest takich jak on? Mój ojciec, jak ojciec, ale dziadek, jak powiadano, takich zdradzieckich łotrów powywieszałby na blankach
– przez chwilę milczała widocznie wzburzona, Wreszcie odetchnęła głęboko kontynuując. - Christopher, tak, jest szlachetnym wasalem. Zresztą, nawet on nie zostawiłby swojej ziemi i wioski. Ale oby kiedyś otrzymał uczciwą zapłatę za tą uprzejmość, którą nam wyświadczył. Enrico – powiedziała po chwili, jakby się zastanawiając lub nie wiedząc, jak zacząć – wiem doskonale, że wynajęłam cię na czas do ślubu z Rochellem. Ślubu nie będzie, plany się zmieniły, jesteś wolny od wszelkich zobowiązań ... – mówiła powoli, jakby każde następne słowo sprawiało jej bolesną przykrość. – Nie mam wiele teraz. Wiem, że musisz z czegoś żyć, ale ...
- Zostanę z tobą ...
- Wiem, że nie tego się spodziewałeś i, gdybym mogła, gdybym mogła
... – uniosła ręce w geście zupełnej kobiecej bezradności.
- Lyonetto, zostanę z tobą. Teraz ... i do kiedy tylko będziesz chciała. Zostanę, rozumiesz. Jakoś przejdziemy przez to, wyjdziemy z bagniska i wkroczymy w lepsze dni. Prawda.
- Dlatego, jeżeli możesz, jeżeli możesz
... – jakby nie słyszała jego słów i nagle ... zamilkła zdając sobie sprawę, co przed chwilą powiedział. – Naprawdę zostaniesz? – Wyszeptała po chwili. Zmaltretowane umysł i serce dziewczyny potrzebowały teraz jakiegokolwiek oparcia, źródła, skąd mogłaby czerpać siłę i odwagę do dalszej walki. Każdy następny cios, zdrada, lub zwykłe niedomówienie mogły spowodować, iż mimo całej swojej dzielności, rozsypała by się niczym stłuczona szklanica. Tak bardzo chciał jej pomóc. Tak bardzo pragnął, żeby była szczęśliwa. Tak bardzo mu leżała na zbolałym sercu.
- Obiecuję – pochylił się do jej dłoni i ucałował. – Naprawdę – powtórzył jeszcze raz próbując się uśmiechnąć. – Popatrz, jaka ładna gwiazda – wskazał na taką, co właśnie frunęła przez ciemne niebo. – Leci, powiedz szybko życzenie.
- Już
– szepnęła mu do ucha, a potem przez chwilę uczuł na policzku delikatne niczym skrzydła motyla muśnięcie dziewczęcych warg.

- Hgrm! – Równie nagłe chrząknięcie tuż za plecami wyrwało ich z letargu. Odsunęli się nagle zmieszani, jakby nie wiedzieli, co ze sobą w tej chwili robić. – Hgrm – chrząknął kolejny raz Christopher - przepraszam, że przeszkadzam, ale Bernadetta przygotowała dla jaśnie panienki balię z ciepła wodą. Zawsze to ludzie prawią, ze na zmęczenie i płacz nie masz jak gorąca kąpiel, co to i ciało raduje i serce uspokaja. Chyba, że panienka nie chce ... – dodał zezując na Sept Toura.
- Nie, nie – wybąkała zarumieniona nagle Lyonetta. – Tak, kąpiel. Oczywiście, dziękuję panu, Christopherze, żeś pamiętał. Już idę – weszła, czy raczej wbiegła, do izby pochyliwszy głowę.
- A wy, panie? – Zapytał stary wojownik.
- To pewnie także się potem skuszę, jeżeli woda będzie.
- Ano, kłopotów akurat z wodą nie mamy. Jest studnia czysta. Woda z niej orzeźwia, a jak się nagrzeje, to kąpiel przednią da się narychtować. Skoro stawy moje stare koi, to pewnie i wam wyjdzie na zdrowie
.



Bernadetta

Jeszcze po kąpieli zjedli trochę sera na kolację i pajdę chleba z miodem poszli spać. Lyonetcie Bernadetta chciała odstąpić swoją kozetkę, ale hrabianka zaprotestowała. Wreszcie stanęło na tym, iż dziewczyny obydwie się prześpią na szerokim, choć twardym łożu. Jakby nie było, we dwoje zawsze cieplej w chłodne kwietniowe noce. Enrico się wyciągnął na kilku złączonych stołkach okrytych skórą, mając na oku wejście do pokoju dziewcząt. Mógł także przespać się w łożu, bo siostrzeniec Christophera gdzieś przepadł. Stary wojak powiedział jednak, że Kevin czasami tak ucieka w las, ale wraca potem, nie raz przynosząc jakąś zdobycz. Robi co chce i mógł wrócić w każdej chwili. Sept Tour jednak, nawet śpiąc, chciał być blisko Lyonetty.

***

24 kwietnia 1337, Św. Jerzego, żołnierza i męczennika, czwartek

Poranna mgła zasnuła wszystko białymi oparami dymu. Miał jednak wrażenie, ze wraz z nastaniem poranka powoli rzedła. Był to dobry znak. Może pogoda będzie ładna i dzień spędzony w koniu zmieni się z nieprzyjemnej wyprawy w całkiem miła przejażdżkę? Musiał przyznać, iż wyspał się całkiem całkiem. Może to zdrowe, chłodne powietrze, a może wreszcie spokojna noc lub obfita kolacja spowodowały, że czuł się rześki niczym młodzik przed spotkaniem z ukochaną. Zerwał się szybko przemywając twarz i ręce w stągwi z wodą. Naciągnął buty, po czym ziewając koszmarnie i przeciągając się wyszedł przed chatę.
- Wcześnie panie wstajecie, mości Sept Tour – usłyszał nagle od wychodzącego zza węgła Christophera. - Ledwie jutrznia wszak zaróżowiła niebo.
- Och, pan wszak także na nogach.
- Ano, myśmy zwyczajni wstawać ze świtaniem. Córuchna tylko śpi, bo żem pomyślał, iżby hrabiankę … hrabinę nie budzić teraz. Biedactwo niemało musiało wytrzymać przez ostatnie dni. Jakbym zaś tam z buciorami wlazł po Bernadettę, to pewnie panienka także by się obudziła. Ech, niechże se dzisiaj obydwie pośpią.
- A wasze chłopaki już na nogach?
- Kevin nie wrócił, jako to nie raz zdarzyło mu się czynić. W lasach spędza noce. A Jeremiash na koniu poleciał się przejechać, bo to jego wielka radość. Jeździec ci on zawołany i jeżeli mógłby, cały czas spędziłby w siodle. Oho, patrzaj pan, teraz gna huncwot na łeb na szyję. Natręże mu uszu, jak wróci
– pokazał ręką syna, który w istocie pędząc niczym szalony powoli wynurzał się z oparów mgieł.

- Ojciec! Ojciec! – Wrzasnął Jeremiash podjeżdżając.
- Cichaj i nie galopuj tak ... – stary wojownik chciał mówić, ale syn przerwał mu w pół słowa.
- Ojciec, jadą na nas. Może z tuzin ich, uzbrojonych po zęby i ...
Christopher widać nie lubił tracić czasu:
- Gdzie oni?
- Przy Niedźwiedzim Rozstaju. Nie jadą szybko, konie mieli zdrożone, jakby kawał nocy jechali.
- To może nie do nas
? – Stwierdził. – Myślałeś o tym?
- Do nas, tato
– powiedział cicho. – Do nas. Widziałem wśród nich Kevina – dopowiedział zwieszając głowę.
- Za jeńca wzięli? Gadaj szybko, bo czasu nie ma.
- Nie zdaje mi się. Jechał na koniu, bez pęt. Gadał cosik z nimi i ręka drogę pokazywał.
- Kevin! Kevin! Och, później
– splunął pobladły nagle Christopher. - Budź panienkę i siostrę! Mamy kilka pacierzy ledwie, jeżeli żeś tak gnał. Nie pojadą ci szybko, co by konie przed walką czy pogonią oszczędzać. Szykować nasze konie, bo jak na jaśnie hrabinę się porwali i zamek, to nie darują nam gościny panienki.

- Ano nawarzyliśmy piwa
– mruknął Sept Tour pędem siodłając konie. Obok Christopher biegał zapracowany, a z izby dobiegał rwetes, znak, że dziewczęta, które pewnie spały tylko w giezłach, szybko zakładają na siebie odzienie. Nie miały czasu się ani umyć, ani czegokolwiek przekąsić. Jednak, musiał przyznać, gracko się uwinęły. Już po chwili od początku hałasu dopinając kubraczek Lyonetta wbiegła do stajen. Przecierała zaspane oczy pytając:
- Ktoś atakuje? Jeremiash wspomniał o jakiejś zdradzie.
- Kevin
– rzucił szybko Sept Tour dopinając popręgi. – Siostrzeniec. Ponoć pognał do zamku sprowadzić najemników.
- Ale dlaczego, dlaczego? Co my mu uczyniliśmy? Chrostopher zaś wyglądał, jakby
... – tu zabrakło jej odpowiedniego słowa.
- Któż to wie. Łap, wyprowadzamy konie – podał jej wodze. – Któż to wie. Może myślał, że jaką nagrodę dostanie? Może nienawidził wuja? A może właśnie z miłości sądził, że jak wyda im nas, to cała rodzina otrzyma jakie pieniądze. Któż to wie, jakimi krętymi drogami człowiecze myślenie chodzi.
- Uciekniemy im
? – Nagle spytała niepewnie.
- Nie uda im się – odrzekł najspokojniejszym tonem, na jaki tylko było go stać. – Nawet, jeżeli teraz idą stępa, to całą noc ich konie były w ostrym ruchu, tak, jak i nasze, dzień wcześniej. Pamiętasz, pani?
Hrabianka skinęła głową wspominając kłus, galop, a niekiedy nawet cwał, który wprost wykańczał zarówno ich, jak i rumaki. Enrico kontynuował.
- Oni mają tak samo, a nasze konie jednak odpoczywały kawał dzionka i nockę. Bardziej martwię się o Rona i Christophera.

Dziewczyna skinęła głową. Ron był ranny. Trzymał się wprawdzie dzielnie, ale miał pewnie gorączkę i osłabione ciało. Żywiła nadzieję, że uda im się gdzie złapać nieco oddechu, a Ronowi choć trochę podleczyć. Wybrała wszak Christophera nie tylko dlatego, że cieszył się dobrą opinią. Jego wioska leżała stosunkowo daleko i liczyła, iż nikt nie pomyśli, że właśnie tu się ukryli. Tymczasem … tymczasem przez zdradę siostrzeńca i wychowanka gospodarza musieli znowu ruszać mając nadzieję, że się wymkną. Natomiast Christopher ... Christopher ... jakże musiał wszystko przeżywać! Człowiek honoru oraz zdrada. Kevin! Najbliższa rodzina. Ponadto nawet jak uciekną, to czy zostawią jego i rodzinę w spokoju? Czy wiosce darują? Można było wątpić. Najemnicy nie przepuszczają takich okazji. Co robić? Co robić? Ech ...

Na dalszą rozmowę nie starczyło czasu. Razem z Ronem, który nieco kulejąc pomagał Christopherowi, siedzieli już na koniach, a obok nich Jeremiash i Bernadetta. Stary wojownik został przed chałupą.
- A ty? – Zapytała zdezorientowana Lyonetta.
- Zostaję – stwierdził stanowczo Christopher. – Nie pomogę ci pani w ucieczce, a przeszkodzić mógłbym. Zresztą, koni już nie ma, bo Kevin zabrał jednego. Ktoś musi zostać. Ktoś musi okupić to, co zrobił Kevin, a kto, jak nie ja? Za grzech mój to dawniejszy odpłata pewnikiem. Dzieci moje, panienko, ci posłużą uczciwie. Weź je na służbę. To prawdziwie moja wielka prośba. Nie tak oni wychowani, jak tamten. Uważaj, proszę, na nich, a wy – zwrócił się do syna i córki – słuchajcie jaśnie panienki i nigdy, nigdy nie zawiedźcie, żebyście się nie musieli wstydzić, jak ja teraz.
- Christopher, o czym ty mówisz. Wiem, ze to przeze mnie, że ściągnęłam na twoją głowę kłopoty. Wstyd mi i, proszę, ratuj się. Pojedziemy razem z Bernadettą. Jesteśmy lżejsze od mężczyzn. Chcę, żeby twoje dzieci jechały ze mną, choć niełatwa to droga. Ale ty? Nie chcę, żeby
...


- Wasalem twoim jestem, a nie kimś obcym. Szczęście to dla mnie, że na stare lata mogę jeszcze swemu seniorowi usłużyć. Hańba byłaby mi, gdybym inaczej postąpił. Jedźcie już, a ja pójdę w lesie się schować. Tak właśnie musi być – rzekł surowo. - Jak szczęście będzie, to ino trochę poharcują, a potem pójdą sobie. Wtedy powrócę spokojnie. Wyciągnąć zresztą ich gdzie spróbuję, bo knieje znam, to może nie pojadą za wami. No, jedźcie – złożył pocałunki na czołach pochylonych dzieci. Dorosłych, a przecież obydwoje płakali i nawet ojciec wzrok miał zamglony przez chwilę. Ale na dłuższe pożegnania nie starczyło czasu. Christopher uderzył dłonią zad konia i pięć rumaków wyrwało do przodu, a wiatr niósł przez chwile jeszcze pożegnanie Lyonetty.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 11-03-2009 o 08:06.
Kelly jest offline  
Stary 18-03-2009, 22:58   #13
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
24 kwietnia 1337, Św. Jerzego, żołnierza i męczennika, czwartek


Długo jechali w milczeniu, Lyonetta obwiniała się w duchu, że to wszystko jej wina, że przynosi nieszczęście tam gdzie tylko się zjawi. Jakby podążała za nią chmura zła, która niszczy wszystko gdzie tylko się znajdzie. Nie mogła sklecić żadnego zdania, aby w końcu przerwać ciążące milczenie. Jedynie Bernadetta od czasu do czasu spoglądała za siebie, jakby w oddali próbując wypatrzyć sylwetkę ojca. Z nadzieją w sercu, że do nich dołączy. Zdeterminowany Jeremiash za to wyszedł na prowadzenie.

Ron również od jakiegoś czasu był milczący. Czyżby rana dawała po sobie poznać? A może upadek był za mocny? Mimo to, rudowłosy nie skarżył się na nic. Jechał zgarbiony i unikał jakichkolwiek spojrzeń. Nie chciał, aby ktoś zwracał na niego uwagę.


Koło południa przystanęli, aby konie mogły odpocząć. Bernadetta pomyślała o strawie. Zdążyła jeszcze wziąć trochę sera, chleba i wina przed wyjazdem. Posilili się praktycznie w milczeniu. Lyonetta, nie miała apetytu.
- Chciałam was... przykro mi – powiedziała cicho -... Jeśli chcielibyście gdzieś odejść, nie zatrzymuje was... macie moje pozwolenie, żeby odejść– dodała zdecydowanie
- Nic hrabianka nam nie uczyniła, to wszystko wina Kevina, co własną rodzinę zdradził. Jak on mógł! Jak on mógł to zrobić ojcu! Gdybym tylko go dostał w swoje ręce. Przez niego ojciec... A odejść nie odejdziemy, wolą ojca było służyć hrabiance i tej woli będziemy się trzymać.
- Szlachetne to z waszej strony i dziękuje wam, ale przed nami długa droga do samej Flandrii...
- Pójdziemy z panienką do samego krańca świata, jeśli ma panienka taki cel. Wykonam wolę ojca.
- Ja także, i niech panienka nie bierze wszystkiego na siebie, wszystko jest Kevina winą.

Lyonettę nie pocieszyły te słowa.
Jak ma się nie obwiniać?
Przecież gdyby nie nawiedziła ich domu, spokojnie by żyli dalej, nieświadomi i szczęśliwi... A teraz muszą iść dalej. Gdyż, gdy tylko zatrzymaliby się, demony przeszłości dopadłby ich i zjadły od środka. Lyonetta coraz bardziej odczuwała ich złą obecność. To one wszystko niszczyły... nie dawały jej spokoju. Na szczęście był przy niej Enrico, przynajmniej na niego zawsze mogła liczyć, w nim miała oparcie, cieszyła się bardzo, że jest tutaj z nią.

***

- Nie zdążymy przed nocą do miasta, ale tam w stronę bagniska, jest mała chałupka, możemy się tam przespać – powiedział Jeremiash zatrzymując w pewnym momencie konia.
- Ty mówisz o tej chałupie tej starej wiedźmy?! Życie ci nie miłe? Moja noga tam nie postanie – wtrąciła się Brenadetta.
- Oj co, ty ona jest nie groźna... tylko dziwne rzeczy wygaduje.
- Wiedźma czy nie, czarami się zajmuje. Nie chce mieć z nią nic wspólnego
- Pleciesz głupoty.
- To ty pleciesz...
- Idziemy tam, nie będziemy spali pod gołym niebem... – zakończył stanowczo. Lecz siostra nie ustępowała. Kłócili się tak dłuższą chwilę, w końcu ucichli nie dochodząc do porozumienia.


Bagniska zbliżały się coraz bardziej. Czuć było je wyraźnie w powietrzu. Ptaki jakby nagle ucichły, za to rechotanie żab słychać było głośniej. Słońce szybko schowało się za, horyzont przynosząc szaro-niebieskie chmury. Wszechobecna mgła powoli zaczęła zakrywać nieboskłonem.



- Trzymajcie się blisko mnie. Znam dobrze te tereny, jak nie zboczycie ze ścieżki, to nie wpadniecie do wody. – powiedział Jeremiash. Gdyby ktoś przyjrzał się tej całej sytuacji z boku ujrzałby zapewne szaleńca prowadzącego grupę ludzi na zatracenie wśród tych nieprzyjaznych mrokach bagnisk. Lecz nikt ich nie widział. Ludzie nie byli na tyle głupi, aby odwiedzać o zmierzchu te tereny...

W pewnej chwili coś chlupnęło głośno.
Co to było?
Wiatr szarpiący za ubrania przywiał zapach rozkładającego się ciała. Lyonetta zatkała nos, jej koń nagle zszedł ze ścieżki. W ostatniej sekundzie Ron złapał go za uzdę.
- Uważaj panienko... – szepnął tak cicho, jakby nie chciał zbudzić tych wszystkich złych istot, co otaczały ich z każdej strony. Dziewczyna spojrzała na jego bladą twarz i kiwnęła głową. Nic nie było tu w porządku. Czuła narastający niepokój. Coś się zaraz stanie... coś strasznego. Słyszała w uszach szept strachu.
Odwróciła się i spojrzała na Enrica, on też wydawał się jakiś nieobecny. Skupiła się na drodze. Musiała pilnować konia. Na ścieżce coś zalśniło. Gdy podjechała bliżej zdała sobie sprawę, że to wielka rozdeptana ropucha. Nieszczęsna wpadła pod kopyta konia Jeremiasha. Lyonetccie zrobiło się niedobrze. Trzymała kurczowo lejce, starając się nie wsłuchiwać w coraz bardziej niepokojące odgłosy bagniska.
Bernadetta jechała oburzona tuż za Lyonettą. Wstyd było jej w tym momencie za brata. Nienawidziła tych bagnisk odkąd jeden starszy człowiek z ich wioski przepadł i nigdy nie odnaleziono jego ciała. Krążyła legenda, że jego chuda postać krąży po mokradłach. Śmieje się radośnie z każdego kogo spotka na swojej drodze, a potem rozpływa się we mgle.
Przeszedł ją zimny dreszcz, zaczęła rozglądać się nerwowo dookoła.

Ponownie coś chlupnęło. Tym razem bliżej. Słychać było, iż to coś większego od żaby. Rechotanie nagle ucichło, lecz po chwili wznowiły swój śpiew. Zrobiło się już ciemno, upiorne światło księżyca przebijało się przez czarne chmury. Próbował się wydostać, aby widzieć dokładnie zmagania podróżników.
Było tu dziwnie ciepło jakby zbliżali się do otwartych wrót piekieł, gdzie czekano już na nich z niecierpliwością. Kilka kroków na przód. Coś nie wytrzymało, zabulgotało szaleńczo. Chlupnęło. Żaby darły się, przekrzykiwały siebie nawzajem. Kto wie? Może ich właśnie ostrzegały? A oni bezmyślnie szli w najmroczniejszą część tego świata... gdzie już ostrzą na nich noże i skrytobójcze sztylety...
Tak szybko zrobiło się ciemno, gdy tylko tu weszli... i ta oplatająca swymi mackami mgła, co łapczywie pochłaniała świat. Dlaczego nie pochwyciła ich? Miała przecież już jak na dłoni... Na co czekała?

-Wracajmy, wracajmy, uciekajmy stąd... - wręcz wrzało w Ronie. Osłabiony gorączką ledwo trzymał się na koniu. Nie dawał po sobie jednak nic poznać. Zamykał oczy ciężko wzdychając.
Coś ciemniejszego od mroku, przemknęło tuż przed jego koniem, lecz ten wydawał się jakby niczego nie zauważać. Zrobiło się gorąco, spojrzał w prawo. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Tuż przed nim z mgły wyłoniła się widmowa dłoń. Chciała go pochwycić. Zeskoczył z konia... wpadł po uda w błotnista woda.
- Ron, co ty wyprawiasz? - wrzasnął Jeremiash chwytając go. Półprzytomny Ron wskazywał mrok przed sobą, bełkotał coś bez sensu.
- Wracajmy lepiej – rzekła Bernadetta, - mówiłam, że tu straszy... nie ma co jechać się dalej, w lesie na pewno będziemy bezpieczniejsi
- On majaczy, ma gorączkę... nie będzie hrabina spała pod gołym niebem, nie pozwolę na to, a jak jesteś taka mądra, to sama se idź do tego lasu!
- A żebyś wiedział, że 100 razy bardziej wolę spać sama w lesie, niż tu na tych bagniskach! – powiedziała poruszona. Kiedy zawróciła, wtrącił się małomówny Enrico.
- Spokojnie, nie ma się co tak unosić. Razem dotrzemy to tego domu, nie będziemy potem marnować czasu na szukanie siebie. Daleko jeszcze Jeremiashu?
- Już niedaleko, powinniśmy już widzieć światła, jak się dobrze przyjrzeć to są po lewej stronie. O tam... – wskazał jakieś miejsce, lecz żadne z nich nie potrafiło wypatrzyć nawet słabego migotania. Wsadzili Rona na siodło i ruszyli dalej. Lyonetta próbowała wypytać chłopaka. co widział, lecz ten się skulił. Nie odpowiedział nic. To nie jej uspokajało. Bała się, tak strasznie bała.
Udawała, że nie słyszy tych bulgotań, chlupnięć i przeraźliwych pisków. Wmawiała sobie, że to nic strasznego i że to rzecz całkiem normalna na bagnie. W końcu nigdy jeszcze w nocy nie podróżowała przez takie tereny. Lecz wyobraźnia mimo najbardziej wymyślnych uzasadnień, ciągle podpowiadała coś innego. Niepokojące i tajemnicze coś wydawało się najbardziej prawdopodobnym.
W końcu dostrzegła wyraźne światło. Jeremiash nie kłamał.

***


Stanęli z końmi przed domem. Obserwowali Jeremiasha, który stukał do drzwi staruszki, aby mu otworzyła. Nie chciał, aby zobaczyła od razu wszystkich, chciał najpierw porozmawiać z nią sam na sam.
- A co za upiory przychodzą o tak później porze? – spytała uchylając lekko drzwi. Jeremiash widział jedynie jej małą pomarszczoną niczym śliwka dłoń, resztę skrywał mrok.
- To ja Jeremiash, syn...
- Christpophera... Tak pamiętam twój głos. Chłopcze, kogóż do mnie przyprowadziłeś? - kobieta miała ciepły, lecz nieco zachrypnięty głos. Nie otwierała w dalszym ciągu.
- Eee... Jeremiash wahał się chwilę – hrabina jest z nami... nie chcę, żeby spała pod gołym, niebem, nie zdarzyliśmy do miasta – mówił nieco bezładnie, staruszce jednak to nie przeszkadzało.
- Hrabina... ale mój dom to nie jest też dla hrabiny jakiejś... lepiej byłoby posłuchać Bernadetty, to mądra dziewczyna...
- Eee tak ale to hrabianka, ojciec by nie pozwolił...
- Tak... myślę, że mu teraz wszystko jedno...
- Ale...
- Demona ze sobą przyprowadziłeś... to nie ładnie z twojej strony...
- Nie, nie ma z nami nikogo takiego... przyrzekam...
- Nie bluźnij... nie przyrzekaj nigdy, bo one patrzą... i tylko czekają aż złamiesz przysięgę, a wyciągną ku tobie płonące dłonie... – powiedziała teraz twardym i ostrym głosem
- Możemy się przespać? Tylko tą jedną noc – w końcu wziął się w garść
- Zgoda... ze względu na dawne czasy... ale nie mów im wszystkiego, nikomu nie mów wszystkiego, gdyż ta wiedza wpędzi cię do grobu...
Drzwi uchyliły się z głośnym skrzypnięciem, Jeremiashowi ukazała się przygarbiona sylwetka starszej kobiety. Ubrana była w ciemno zielono ubrudzony fartuch, włosy i pół twarzy wraz z oczami miała zakryte chustką, gdyż była niewidoma. Widać było jedynie zakrzywiony nos i zaciśnięte wąskie zmarszczone usta.

Jeremiash poszedł po wszystkich, konie. Niestety, musiały pozostać na dworze. Pomogli Ronowi zejść, a następnie wszyscy razem udali się do chaty.


- Wchodźcie bagienne ogniki... schrońcie się, coś was tropi... i węszy... u mnie będziecie bezpieczni, ale tylko tę jedną noc... każda inna będzie już dla was utrapieniem... niech ciepło tego pomieszczenia ogrzeje wasze myśli... – wykonała jakiś dziwny gest. Lyonetta czuła wielką chęć, aby się stąd wydostać. Ale nie tylko ona. Bernadetta zacisnęła usta i z niepokojem obserwowała „umeblowanie” chatynki. Na suficie wisiały przeróżne zaschnięte rośliny, ciężko było pojąć, jak ta niepozorna staruszka dostała się tak wysoko. W pomieszczeniu panował półmrok, oświetlała je jedynie jedna świeca. Było tu bardzo ciepło, a przede wszystkim sucho. Deski pod ich stopami skrzypiały leciutko. Dało się zauważyć, że na ścianach również wisiały przesuszone kwiaty i liście. W całym domu pachniało starością.
- Gdzie moglibyśmy się przespać? Ma pani coś na gorączkę, Ron zachorzał...- Spytał Jeremiash, gdy wszyscy wgramolili się do mieszkanka.
Staruszka powoli podeszłą do trzęsącego się z przerażenia Rona. Szybkim ruchem złapała go za głowę. Wszyscy stanęli nieruchomo w napięciu.

- Twoje dni już są policzone, na odnóżach pająka... chłopcze... to ciebie ona szuka... ale dobrze, dobrze może i o mnie sobie w końcu przypomni... – puściła go i zatarła ręce.
- Możecie przespać się na strychu, albo tutaj na podłodze, jeśli sobie coś znajdziecie...
- Poradzimy sobie... – odparła drżącym lekko głosem Bernadetta.
- Młodzi jesteście... szybko zapomnicie o niewygodach... – odpowiedziała staruszka i pociągnęła nosem.
Enrico wraz z Jeremiashem sprawnie uwinęli się w przygotowaniu posłania. Co prawda, kawał czasu zajęło im czasu wejście na strych, który gęsto oblepiały pajęczyny. Do tego wszystkiego nieustannie szarpał deskami wiatr, jakby próbował je wyrwać, jakby chciał na nich wyładować swoją całą złość. Deski skrzypiały koszmarnie, chcąc ponieść się razem z nim, lecz zamocowane zostały solidnie. Nie było tutaj z czego zrobić posłania, wszechobecny kurz wciskał się do gardła. Wyszli stamtąd szybko, otrzepując ubrania. .
Mieli spać wszyscy razem na dole. Głodni i zmęczeni położyli się niemal jednocześnie.
- Na głodnego spać nie można... gdyż strasznie rzeczy mogą się przyśnić... uważajcie na sny, kłamią czasem, jednak zwykle niosą przestrogę przyszłości... w głosy zmarłych tylko wierzcie... one niosą prawdę zaświatów... zjedzcie tę skromną strawę... proszę – powiedziała staruszka i gestem zawołała ich do małej izby. Bernadetta nawet nie drgnęła, Jeremiash spojrzał na wszystkich.
- Idziecie? –zapytał niepewnie
- A jeśli nas otruje? – szepnął Ron.
- Nie otruje, nie bójcie się o to... to bardzo dobra kobieta, wbrew pozorom... – ciężko było uwierzyć w te wątpliwe słowa Jeremiasha
- Chodźmy... – zadecydował w końcu Enrico. Lyonetta wstała niepewnie, nawet w najgorszych koszmarach nigdy nie przyśniły jej się takie straszne chwile...
- Z odwagą, z odwagą... – poganiała staruszka, nalewając w gliniane naczynia niezidentyfikowaną brązową substancję. Pachniało zachęcająco. Pierwszą miseczkę otrzymała Lyonetta. Staruszka nie posiadała łyżek, trzeba było radzić sobie rękami. Nikt nie odważył się zapytać o nazwę potrawy, lecz smakowało całkiem nieźle.
- Wypij to chłopcze... – podała pod nos Ronowi już z daleka śmierdzący kubek – wypij do dna, zrobi ci się lepiej – wręcz wsadziła mu do ust i przechyliła naczynie. Rudowłosy omal się nie zakrztusił, a sądząc po minie, napój smakował tak samo jak śmierdział.
Ron rozkaszlał się zaraz.
- Nie wypluwać, nie wypluwać tego... – upomniała go. Chłopak zrobił się jeszcze bardziej blady, trzymał się jednak nadzwyczaj dzielnie, połknął i natychmiast poprosił o wodę.
- To powinno spowolnić kroki śmierci... – podsumowała staruszka
- Nic, takiego się nie stanie... Ron wyzdrowieje – hrabiance puściły nerwy. Nie mogła już tego słuchać, nie mogła znieść myśli, że kolejna osoba ją opuści.
- Co ty możesz wiedzieć dziewczyno... przyzwyczaj się... świat nie jest taki gościnny jak ci się wydaje... wszyscy cię kiedyś zostawią, a ty zostaniesz sama... i nikt cię przed tym nie uratuje...
- Myślę, że mogłaby pani zachować, niektóre myśli dla siebie – powiedział Enrico, widząc smutniejące oblicze dziewczyny.
- Rycerzu... a ty myślisz, że naprawisz przeszłość teraźniejszością? Mylisz się, niezbadane są ścieżki lotu ptaków lecących do Wyraju... to co musi odejść odejdzie i tak... nie musisz się starać... nie poradzisz temu... niektórzy rodzą się tacy słabi... tacy mali... twoje wysiłki idą na marne, jeśli próbujesz ochronić te istoty... – nie było sensu dyskutować ze wszystko, zdawałoby się, wiedzącą staruszką. Zapadło zaraz niezręczne milczenie, które przerwał dopiero Jeremiash deklarując, że już jest późno i najlepiej byłoby, aby wszyscy położyli się już spać. Nikt nie protestował, choć zamknięcie oczu w tym koszmarnej chacie przyprawiało o dreszcze. Sama postać staruszki, z pozoru niedołężnej, niewidomej przypominającej raczej upiora z legend, niż kogoś zwyczajnego...
Lyonetta razem z Bernadettą ułożyły się na jednym posłaniu. Obie zamarły w bezruchu. Cała chata jakby żyła, oddychała, była osobnym organizmem, któremu nie podobało się wtargnięcie obcych na terenie.

Lyonetta próbowała się wsłuchać w jednostajny dźwięk dmuchającego wiatru, który zdawało by się, był wszędzie dookoła niej. Unosiła się razem z nim i wirowała w przestworzach. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że zawędrowała tak daleko. Nie ma przyjaciół, nie ma obok niej niczego znajomego. Mimo to nie czuła strachu, a raczej ciekawość. Coś kazało jej zamknąć oczy. Nie posłuchała na początku. Rozglądała się zachłannie szukając czegoś niezwykłego. Rozkaz odbił jej się w głowie przyprawiając o mdłości, powieki same zsunęły się, a ją pochłoną mrok...



„W garderobie natury
Jest kostiumów sporo.
Kostium pająka, mewy, myszy polnej.
Każdy od razu pasuje jak ulał
I noszony jest posłusznie
Aż do zdarcia.”
Wisława Szymborska ”W zatrzęsieniu”

Tęczowe barwy zmieszane ze sobą, wirowały, ukazywały nieznane, obce kształty. Coś pulsowało miedzy nimi. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że to Życie... nieodgadnione, piękne i takie kruche. Jak łatwo można było zgasić ten płomień, nawet ona mogła to uczynić... W pewnej chwili barwy przybrały odcienie zieleni, rozbłyskiwały jaskrawo, szczypiąc w oczy. Coś się działo, Dusza przybierała kształt. Już prawie umiała go nazwać, a gdy słowo to było na końcu języka, natychmiast przybierała nową, nieznaną jej formę. Zrozumiała w końcu, że to kostiumy... Dusza obierała różne postacie, nie mogła się zdecydować... a może szukała tego, co pasowało najbardziej. Żadna forma nie wydawała się doskonała... stanowiła więzienie, barierę... odbierała swobodę...


I jak pogodzić się z takim przebraniem? Jak znieść jego ograniczenia? Dziewczynie zrobiło się ogromnie żal tej Duszy, a ona płakała razem z nią... Ile czasu będzie musiała trwać w tym więzieniu? Jeśli jej się poszczęści, może tylko jeden dzień... może zostanie motylem i będzie żyć jedną wiosnę i kawałek lata? Nieświadoma tego, co czeka ją później, z wymazaną pamięcią... będzie bała się przyszłości...
- Co za niesprawiedliwość! - pomyślała Lyonetta. Nie rozumiała, iż żeby coś docenić, trzeba najpierw to stracić. Inaczej wydaje się nam to takie codzienne... przyzwyczajamy się tak szybko do pięknych rzeczy... nawet nie przychodzi nam czasem do głowy, że mogłyby zgasnąć w jednej chwili...

Dusza przybrała kształt sowy... noc stanie się jej całym życiem, a w dzień będzie marnować czas na odpoczynek... oczy będą widzieć tylko cześć tego piękna, które jest dookoła... lecz skrzydła będą ją unosić wysoko... ku przestworzom... może tam poczuje cząstkę dawnego istnienia... może tam odzyska w końcu świadomość?

Lyonetta zamknęła oczy. Leciała. Czuła jak ciepły wiatr delikatnie smaga jej ciało. Lecz kim była teraz? Nie wiedziała jeszcze. Dała się ponieść wirującym prądom powietrza. Myśli były nieważne, przeszkadzały. Zataczała kręgi... zataczała kręgi... powoli i dokładnie... Zataczała kręgi... tęczowe barwy zmieszały się znowu...
W pomieszczeniu panował zaduch, nie było czym oddychać, musiała wyjść na zewnątrz. Droga wydawała się nie mieć końca, poprzewracane tobołki tarasowały podłogę. Zaraz... tam za oknem, widziała błękit nieba, zielone drzewa i krzewy. Jeszcze kawałek. Dziwna energia popchnęła ją na odstające deski. Nie miała siły się podnieść, a była tak blisko, wprost na wyciągnięcie ręki do drzwi. Wołała, lecz nikt jej nie słyszał. Była przecież sama... a przecież, gdy się kładła spać byli wszyscy razem... co się stało? Dokąd odeszli?

Miała krzyknąć, ale poczuła, że coś zatkało jej usta. A raczej ktoś... stałą nad nią pochylona staruszka. Jej usta ułożyły się w wąską kreskę. Lyonetta nie wiedziała co się dzieje.
- Spokojnie... – powiedziała babcia – wszystkich pobudzisz bezmyślna dziewczyno... musisz się z tym wszystkim pogodzić... w snach będą do ciebie przychodzić... te niepokoje, co siedzą ci głęboko w sercu – puściła ją i odeszła do małej izdebki, w której ostatnio przyrządzała im kolacje.
-Panienka nie śpi? Ja również nie mogę zasnąć –szepnął w jednej chwili Ronten dom... przyprawia mnie o dreszcze... a ta kobieta... jest przerażająca
- Śpij Ron musisz odpoczywać... jesteśmy wszyscy razem nic nikomu się nie stanie...
- Łatwo powiedzieć panience... Ron położył dłonie na swej rudej czuprynie – Panienka może mi coś obiecać... jak nie przeżyje...
- Ron, przestań wygadywać głupoty... wszystko będzie dobrze.
- Proszę, może panienka mi coś obiecać? Tylko jedną rzecz.
- Dobrze... oczywiście, że mogę, ale wyzdrowiejesz....
- Jak umrę... niech panienka znajdzie innego rycerza... ten Enrico coś ukrywa... on ma złe zamiary wobec panienki... niech panienka się go wystrzega... i będzie ostrożna...
- Ron co ty mówisz? Przecież... przecież on mnie uratował... to... nie możliwe.
- Możliwe, proszę, nie pytaj skąd wiem... ale panienka jest silna, da sobie na pewno radę. Jeremiash i Bernadetta panience pomogą, ale ten rycerz... proszę mi zaufać, panienka zna mnie dłużej... chcę panienkę ochronić
- Ciężko mi wierzyć w twe słowa Ronie... ale nie mogę zaprzeczyć, ani się z nimi zgodzić...
- Jeśli umrę... niech panienka sobie przypomni, proszę... – podniósł się i spojrzał jej w oczy, mówił naprawdę szczerze. Lyonetta skinęła niepewnie głową, okropne wątpliwości wdarły jej się do serca, przewracały wszystko na swej drodze. Niekiedy lepiej nie wiedzieć nic, gorzko zdała sobie sprawę. Ale jakie złe zamiary mógłby mieć Enrico? Nie czuła przecież żadnych, nigdy nie dał po sobie nic poznać. Mimo wszystko tej nocy Lyonetta analizowała cały ciąg wydarzeń poczynając od wyjazdu z zamku i pierwszego spotkania, kończąc na ich ostatniej rozmowie, sam na sam przy świetle gwiazd. Nie dostrzegała niczego... a może po prostu za mało znała się na ludziach? Pamiętała, jak kiedyś mówiła jej o tym matka, żeby nigdy nie ufała pierwszej napotkanej osobie, gdyż nigdy nie wiadomo co kryje się pod tą maską dobroci. Jakie prawdziwe zamiary ma, a jakie tylko uzewnętrznia?
Lyonetta poczuła w pewnej chwili ukucie. Jakby wszystko co mówiła ta starsza kobieta się sprawdziło. Została sama, i nic nie może na to poradzić. Czas się pozbierać i radzić sobie... Ale jak? Jak od czego zacząć? Była wychowywana za murami, nie zna przecież życia, nie wie, co może się po kim spodziewać. Ufa bezgranicznie każdej osobie... to nie tak powinno być. Czas było skończyć te rozważania, rano czeka ich dalsza wędrówka. Z taką burzą uczuć uczuciami ciężko było nawet zmrużyć oczy. Zmęczenie jednak przeważyło. Świszczenie wiatru na dworze jakby trochę przycichło, tak samo rechot żab. Wsłuchiwała się w spokojne oddechy śpiących blisko osób, było to dla mniej coś nowego, nie zdawała sobie sprawy, że będzie tak coraz częściej. Kątem oka spostrzegła chodzącą w te i z powrotem staruszkę. Zamknęła oczy, aby ta nie zorientowała się, że nie śpi. Czuła się w tym momencie, jak małe dziecko, które nieudolnie próbuje okłamać rodziców. Nie otworzyła już oczu, niespodziewanie zasnęła.

***

25 kwietnia 1337, Św. Marek, Ewangelista (+ I w.), piątek


-Dziękujemy serdecznie za gościnę... – powiedział Enrico, gdy już szykowali się do drogi. Z całej ich grupy tylko on wyglądał na takiego, co dobrze się wyspał. Przyszykował niezadowolone i głodne konie oraz sprzątnął wraz z Jeremiashem posłania. Staruszka w tym czasie zrobiła im śniadanie oraz podała trochę prowiantu na drogę. Byli jej za to bardzo wdzięczni. Niestety Bernadetta wszystko popsuła i spytała, co za przysmak dostali zawinięty w liście. Okazało się, ze były to smażone żaby z przyprawami. Mdłości nie ominęły nikogo. Szczególnie Rona, który dalej czuł się nie najlepiej. Staruszka nawet zaproponowała, aby został u niej kilka dni, lecz prawdopodobnie żadna siła nie zmusiłaby do tego.

- Nie oglądajcie się za siebie... gdyż to przynosi nieszczęścia... i unikajcie nocnych podróży. W czasie mroków wasze oczy nie widzą wszystkiego... skrzeszcie się... – wracając z bagnisk Lyonetta przypomniała sobie ostatnie słowa staruszki.
- Może nie mówiła wcale tak bez sensu...- pomyślała.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...

Ostatnio edytowane przez Asmorinne : 19-03-2009 o 11:42.
Asmorinne jest offline  
Stary 11-04-2009, 12:21   #14
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Naprawdę ciągnie się za tobą jakaś mroczna przeszłość? - Zapytała pozornie spokojnie Lyonetta, kiedy wydostali się z bagien. Pozornie, bo doskonale widział, jak mocno zaciskała palce na cuglach.
- Tak – przytaknął – ale to stara historia. Taka, jak u bardzo wielu ludzi zamieszkałych na wschodzie. Choć, może mroczna to złe słowo, raczej smutna, ale bynajmniej nie wyjątkowa.
- Opowiesz?
- Tak, ale może nie dzisiaj. Przyznam, że mam dość ponurego gadania na ten dzień. Nasza gospodyni zdrowo nas postraszyła.
- A ty niby to się jej nie bałeś? Choć troszeczkę
? - Popatrzyła bojowo zadzierając głowę.
- No dobrze, może troszeczkę – szepnął jej na ucho zbliżając na chwilę konia. - Nic do niej nie mam – powiedział już na głos – ale …
- Ale cieszysz się, że już stamtąd odjechaliśmy? To chyba tak, jak ja
– powiedziała widząc jego skinięcie.

Rzeczywiście, chyba wszyscy podnieśli raźniej głowy na widok twardszego traktu, który niebawem zaprowadził ich do gościńca. Nawet ranny Ron, wydawało się, oddychał nieco lżej. Żaby, dziwne bulgotanie podmokłych ostępów, ciągła niepewność pozostały tam, gdzieś na leśnych uroczyskach. W pełnym słońcu wszystko to nie wydawało się takie niezwykłe.
- Trzeba wierzyć, że zostawili nas ... i że tato żyje – odezwał się Jeremiash niszcząc chwilowo lepszy nastrój. Powiedział właściwie to, nad czym Enrico zastanawiał się od jakiegoś czasu. Miał jednak nadzieję, że nagłe znikniecie na bagnach zniechęciło ich do dalszego pościgu.
- Na pewno – powiedziała Lyonetta. – Przecież zna okolice i na pewno potrafi się ukryć.
- Jeżeli za bardzo nie zaryzykował
– wtrąciła Bernadetta cicho – a wcale bym się temu nie dziwiła, to może ... chociaż Kevin zna także okoliczne lasy – dodała po chwili.
Hrabianka nie odpowiedziała na te słowa. Poświęcenie rycerza ciążyło jej na sumieniu i choć miała nadzieję, że nic się nie stało szlachetnemu Christopherowi, to nie towarzyszyły jej dobre myśli. Ale co mogła zrobić? Co mogła? A stary wojownik poświęcił się za nią, tak jak powinien zrobić prawy wasal dla swojego suzerena. Tak trzeba, ale ... ale mimo, że tak sobie tłumaczyła, ogarniał ją smutek.

***


Po całym dniu męczącej drogi radośnie powitali Aix Le Mond, niewielkie miasteczko na wschodzie Blois. Nieco dalej była przeprawa promowa, którą pragnęli się przedostać na północny brzeg Loary. Wedle opowieści spotykanych kupców i podróżnych było tam znacznie bezpieczniej. Gościniec do Chartres był mocno patrolowany przez siły miejscowej arystokracji, która ostatnimi czasami próbowała utrzymać względny spokój. No ... poza, niestety, atakiem na Saumur. Tego dnia nie mieli jednak szans dotrzeć do promu, więc Lyonetta przyjęła propozycję Jeremiasha, by przenocowali w Aix Le Mond. Syn Christophera najlepiej znał okolice na kilka dni drogi wokół rodzinnego domu, jako że wynajmował się niekiedy kupcom, jako ochrona i przewodnik. Skoro zaproponował popas tutaj, widocznie miało to sens. Zresztą ranny Ron wymagał odpoczynku. Lyonetta bowiem nie chciała porzucać najwierniejszego ze swoich sług, a jednocześnie, nie było wątpliwości, mimo całego hartu ducha jechał on najwolniej ze wszystkich i nawet nie chcąc wstrzymywał ucieczkę. Patrząc na zaciętą twarz Rona, który siłą woli próbował nadrobić słabość ciała wiedział, że chłopak zdaje sobie z tego sprawę i przyprawiało mu to nie mniejszych cierpień, niż same rany. Kiedy więc hrabianka postanowiła, że odpoczną tu jeden dzień, chciał protestować, ale dziewczyna nie była specjalnie nastawiona na wysłuchiwanie narzekań służących. Kazała mu umilknąć i zdrowieć tonem nie cierpiącym sprzeciwu.

Samo miasteczko prezentowało się nader mizernie. Prawdopodobnie niedawno przeżyło pożar, bo kilka budynków wyglądało na zniszczone przez szalejący żywioł ognia. Jakieś kobiety prały bieliznę, brudne dzieciaki biegały po ulicach, a dość wynędzniali mieszkańcy z zazdrością i niechęcią przypatrywali się orszakowi Lyonetty.
- Może jaśnie pani kupi medalion ... prawdziwie piękny – próbował zaczepić ją jakiś gruby kupiec o zezowatym spojrzeniu.
- ... ciasto.
- ... jabłka.
- ... chustkę
.
Propozycje padały zewsząd. Nie umilkły nawet wtedy, gdy miejsce na czole kolumny zajął Jeremiash, a Ron i Bernadetta wzięli hrabinę pomiędzy siebie. Enrico zadowalał się jazdą na końcu niewielkiej kawalkady. Obserwował wszystko gotowy pospieszyć z pomocą, gdyby było potrzeba.

Ruch był całkiem spory i wyglądało na to, że ogólnie widoczna bieda wynika z jakiegoś nieprzewidzianego zdarzenia, niż niezaradności mieszkańców, czy złego położenia. Może tego pożaru, którego skutki widzieli na niektórych budynkach, a może spadły na nich inne kłopoty. Czasami zdarzyło się, że miejscowemu hrabiemu czy biskupowi zachciało się nakładać dodatkowe podatki takiej wielkości, że po prostu rujnowały poddanych. Czasem dochodziło do grabieży i podpaleń przez formacje najemników, które podlegając formalnie jakiemuś baronowi, praktycznie rządziły się same i biada temu, kto ośmieliłby się im zbytnio naprzykrzać. Zdarzało się, że jeden czy drugi wojak z takiego oddziału próbował zabawić się z miejscową panną. Gdy w jej obronie stanął ojciec, brat, krewny, mogła wybuchnąć ogólna jatka zakończona nawet masowym rabunkiem czy podpaleniem.

Gospoda „Pod drewnianym tłuczkiem” nie należała może do najlepszych, jakie Sept Tour widział do tej pory, ale z pewnością również nie do najgorszych. Rzęsiście oświetlona kryła w sobie kilkunastu gości, zapewne kupców zmierzających do Szampanii i Normandii, a w powietrzu snuł się intensywny aromat gotowanego mięsiwa przyprawionego pietruszką i czosnkiem.

�-
- Ja porozmawiam z karczmarzem – zaproponował Enrico, a Lyonetta skinęła głową. Nie było sensu narażać się rozgłaszając, że jedzie orszak hrabianki de Saumur. Tak znamienite nazwisko mogło z łatwością zostać zapamiętane i dojść do niewłaściwych uszu, natomiast „orszak pana de Sept Tour z rodziną i służbą” wzbudzałby praktycznie żadne zainteresowanie.

- Witajcie, panie, witajcie – niosący naręcze potraw i piwo karczmarz zatrzymał się na chwile obok Sept Toura. – Anzelm i jego karczma do usług waszej miłości. Tylko zaniosę do stolika wiktuały i już wysłuchuję jaśnie pana.


Tęgi karczmarz chyba miał taki płaszczący się język, który pomagał mu zadowalać gości, tym samym zaś podnosić rachunki. Toteż zaraz po odniesieniu jedzenia do sąsiedniego stolika zaprosił Enrico na rozmowę „jaśniepanując” i kłaniając się wielokrotnie.
- Jestem rycerz de Sept Tour, podróżujący z rodziną i służbą. Trzeba nam dwóch pokoi. Jednego, dla mojej kuzynki i jej dwórki, oraz drugiego dla mnie, giermka i służącego. Do tego zjeść by coś się zdało i wody balia do umycia. Zostaniemy tu pewnie dłużej, bośmy zdrożeni, a niewiasty muszą odpocząć. Przeto tuszę, że zabezpieczysz dla nas i naszych koni opierunek przez ten czas.
- Jakżeby inaczej, dostojny panie, jakżeby inaczej
– karczmarz zatarł tłuste paluchy zginając się w kolejnym ukłonie. – Moja karczma nie raz gościła szlachetnych panów i nie dwa. Wszyscy byli zadowoleni i odwiedzali powtórnie moje niskie progi, bo i wikt dobry i cena niewysoka. Dwa pokoje znajdą się jak malowanie, jedzenie zaś do wyboru. I ser świeży mamy, i chleb, a wołowina gotowana taka, jak najlepsza być może. Ani rycerskie gardło jaśnie pana, ani delikatny smak jaśnie kuzynki dostojnego pana nie pogardzą. Zaraz wyślę pachoła, co by się zajął końmi waszej miłości, a do stołu proszę usiąść i tylko czekać, aż przyniosę coś do wieczerzania i piwo dobrze warzone. Antał zaś reńskiego także się znajdzie.
- A cyrulika tu jakiegoś macie? Jeden z naszych ranny został. Sługa to zacny, to chciałbym, żeby opatrzony został należycie. Kobieta wioskowa, co to odczynia różne przypadłości ranę mu obwiązała, ale jużci, to nie to, co prawdziwy magister sztuk medycznych.
- Ano
– zafrasował się nieco karczmarz - mamy, ale – ściszył głos – jak tam waszej miłości pasuje, ale specem to on od puszczania krwi jest. Może przystawiania pijawek. Bowiem reszta średnio mu wychodzi, toteż radzę jednak owej babie zaufać, kimkolwiek by nie była. Kiedyś raniony byłem, kiedym jeszcze na wyprawy chadzał wśród ludzi hrabiego zacnego de Blois. Nikt inny tylko mądra kobita mnie wyleczyła, co to za akuszerkę tam robiła. Toteż zaufanie mamże ci ja do onych wiedzących.
Sept Tour skinął głową. Albo tutejszy konował rzeczywiście był fatalny, albo karczmarz coś miał do niego. Na tą chwilę ciężko było stwierdzić, nie chciał zaś ryzykować głową Rona.

Jadło rzeczywiście okazało się przednie. Niedługo czekali, kiedy rudowłosa córa karczmarza Anzelma przyniosła im napitki, tudzież kufle i cynowe kubki, a także dymiącą gorącem michę wołowego gulaszu, z którego każdy, wedle chęci, mógł sobie odkroić ile tylko chciał. Inni goście to przybywali, to wychodzili zajęci swoimi sprawami, przy szynkwasie usadowił się zaś skald nucący skoczne piosenki do muzyki wydobywanej ze strun lutni.

Siedzieli we czwórkę w ogólnej izbie, bo Jeremiash odprowadził wcześniej Rona na spoczynek. Chłopak czuł się nawet nie najgorzej, ale dalej był bardzo osłabiony. Toteż lepiej, że ułożył się po jedzeniu spać. Minęło trochę czasu, gdy karczmarz zawiadomił, iż woda ciepła do balii napuszczona, toteż, jeśli kto chce się myć, to zaprasza. Wprawdzie o dłuższej kąpieli nie było mowy i myć się mieli wszyscy w jednej, wedle starszeństwa, ale każdy miał nadzieję, choćby na małe popluskanie. Wychowany na Rodos Enrico czuł się zziajany i brudny, toteż, gdyby nie udało się tutaj, gotów był pójść choćby do łaźni miejskiej. Szczęśliwie nie było takiej potrzeby. Lyonetta wraz z Bernadettą, która miała pomóc hrabiance przy ablucji, powstały i prowadzone przez Anzelma udały się na zaplecze do osobnej izby. Akurat obok zamożnie odzianego szlachcica, który wraz z kilkoma zbrojnymi właśnie wszedł „Pod drewnianego tłuczka” i głośno domagał się rychłej obsługi dla siebie i swoich ludzi.


Całkiem niepotrzebnie, gdyż karczmarka właśnie nadchodziła pytając o zamówienie.
- Jam ci jest rycerz Harold de Pawn, podczaszy jaśnie oświeconego hrabiego Blois – oznajmił z dumą przybyły, jakby chciał obwieścić wszystkim swoją godność. Toczył dumnie wzrokiem spodziewając się zapewne, że każdy uszanuje czy uczci tak zacnego urzędnika, jak on. Rzeczywiście, niektórzy skłonili się nawet, ale bynajmniej nie dziewczęta, które właśnie przeszły do łaźni budząc oburzenie, ale także zaciekawienie swoją urodą.
- Kimże są? – Zapytał karczmarkę.
- Nie wiem, panie. Odwiedziły nas dzisiaj w orszaku owego rycerza – wskazała Enrico.
- Owego rycerza ... – zastanowił się podczaszy spoglądając na mężczyznę, który oprócz niego samego, jako jedyny wyróżniał się pasem i miną wskazującą na szlachetne pochodzenie. Skinął mu głową, a Sept Tour, nie chcąc wyjść na niegrzecznego, odkłonił się lekko zabierając zaraz za dalsze jedzenie. Miał nadzieję, że wystrojony szlachcic da mu spokój, bo rozgłos był najmniej pożądaną rzeczą w tej chwili. Jakoż udało się, tym bardziej, że rzucił Jeremiashowi, iż powinni stanąć przy drzwiach łaźni, a potem wywczasować się odpowiednio, gdyż jutro wyjeżdżają do Isspedun. Miał nadzieję, że tak krótki termin, jakby co, zwiedzie podczaszego, a zmyślony kierunek jazdy pozwoli lepiej ukryć tożsamość.

Przeszli przez zaparowany, ciemny korytarz. Łaźnia karczemna mieściła się w osobnej izbie, do której prowadziły grube, drewniane drzwi przyozdobione wizerunkami liści. Spoza nich słychać było plusk wody i rozmowę dwójki dziewcząt, które wycierały się wzajemnie wielkimi kawałkami sukna, powoli szykując do ubrania i wyjścia.
- Zaraz pod opieką Jeremiasha – uznał – udadzą się na spoczynek, a on się wykąpie. Potem zaś się zmienią.
- Ano, witajcie jeszcze raz, zacny panie, podczaszy hrabiego de Blois was pozdrawia
– przez ciemność i opary przebił się głos Harolda de Pawn, który wraz z dwójką swoich ludzi szedł w ich kierunku.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 19-04-2009 o 17:08.
Kelly jest offline  
Stary 26-04-2009, 21:59   #15
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
25 kwietnia 1337, Św. Marek, Ewangelista (+ I w.), piątek

- Ano, witajcie nieznajomy panie, podczaszy hrabiego de Blois was pozdrawia – powiedział wyniośle zniecierpliwiony Harold de Pawn. - Teraz powinna być moja kolej, tymczasem czekam już od godziny! A pan wciska mi się w kolejkę ... – dodał obrażonym tonem
- Panie de Pawn ... karczmarz nas zawiadomił i skorzystaliśmy. Przykro mi, ale nie mogę w tej sprawie pomóc. To, że zgłosił pan wcześniej, to nie nasza wina... – próbował wytłumaczyć Enrico, choć Lyonetta rozpoznawała w jego glosie niebezpieczne nutki. Widać było, że zaczynał go wkurzać gburowaty panek. Jednak opanował się i próbował dalej uspokoić Harolda, lecz podczaszy przerwał mu w pół zdania.
- To niemożliwe! Karczmarz, uprzedził mnie, że nie będę musiał długo czekać, pan zajął moją kolej – odwrócił się na pęcie i odszedł wielce obrażony
- Co za gbur... – podsumował całkowicie trafnie Jeremiash. Niestety, za głośno, Harold odwrócił się i posłał im spojrzenie pełne wściekłości.
- Miałeś zupełną rację, bracie – powiedziała uśmiechnięta Bernadetta wychodząc z łaźni, zupełnie nieświadoma tego, że rycerz usłyszał obelgę Jeremiasha.
- Chodźmy, już nie ma co dłużej zajmować kolejki pana de Pawn... – dodała sarkastycznie Lyonetta, po czym wraz z Bernadettą i jej bratem ruszyli na górę. Enrico w tym czasie poszedł wziąć kąpiel, nie przejmując się zupełnie sir Haroldem.

***

- Za zdrowie naszego najwspanialszego dowódcy Harolda! – rozległ się ryk po całej karczmie. Świta rycerza nie szczędziła dzisiaj na trunku. Najwyraźniej mieli dużo powodów do świętowania, gdyż od samego przybycia zachowywali się głośno i nie wyglądali na trzeźwych.
- Och kogoż ja tu widzę, dwie gołębice do nas lecą... – powiedział jeden spoglądając na niewiasty.
- Patrzaj tam, jakie kokoszki ładne... – wtrącił się inny i wskazał nieelegancko palcem.
- Przysiądźcie się, niewiasty ... zapraszamy – krzyknął jeden z nich, wąsacz, o krzywym nochalu i obsypaną bliznami po ospie twarzy. - Dzielni żołnierze jaśnie pana de Pawn potrafią dogodzić dziewkom najlepiej w świecie. Co nie, chłopaki? - Zapytał kamratów.
- Jakżeby, oczywiście, zapraszamy, na ławę obok …
- Albo kolana – parsknął śmiechem któryś wypluwając przy okazji resztki wina na podłogę.
- Zamknijcie pyski... bo śmierdzi trunkiem... – warkną do nich Jeremiash i odprowadził kobiety na górę.
- Te młody, nie pozwalaj sobie... – burknął głośno za ich plecami jeden z biesiadników. - Co za smarkacz! A wy, głupie gąski, jak nie chcecie prawdziwych mężczyzn, to idźcie. Spadajcie na drzewo wraz z tym waszym chłopaczkiem. Znajdzie się tuzin innych, co potrafią docenić prawdziwego mężczyznę – rozparł się wygodnie obejmując jakieś dwie podpite dziwki, które przytuliły się do niego z pełnym zaangażowaniem. Widać liczyły na niezłą zapłatę od rozpasanego wojaka, któremu nabrzmiała męskość widocznie już rozsadzała spodnie.

***

26 kwietnia 1337, Św. Kleta (Anakleta I), papieża, męczennika, sobota

- Pójdę napoić konie – powiedział Jeremiash do zasypiającego już Enrica. Ten kiwnął tylko głową i zamknął oczy. Sen przyszedł po rozluźniającej kąpieli bardzo szybko. Obudziły go dopiero pierwsze promienie słońca, wpadające przez wąskie okienko obciągnięte rybim pęcherzem. Sept Tour przeciągnął się i spojrzał na pogrążonego jeszcze we śnie Rona. Ten wyglądał już dużo lepiej, niż wieczorem. Rzeczywiście, dobra nowina i dobra decyzja, żeby odpocząć. Jeszcze dzień, któż wie, może rzeczywiście jakoś się wykaraska z tej paskudnej rany? Enrico postanowił go nie budzić. Ron nie pałał wprawdzie do niego zbytnią miłością. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale walczyli razem. Sept Tour zawsze cenił towarzyszy broni.

- Idę obudzić niewiasty, a potem Jemiasha – rzekł do siebie powoli wstając i wciągając spodnie. Po chwili ubrał się i wyszedł. Miał trochę za złe Jeremiashowi, że go nie obudził. Pewnie chłopak po prostu już wstał i je śniadanie, albo szykuje konie? Wzór giermka, ale Sept Tour także nie lubił próżnować. Zajrzał do głównej izby, stajni, poddachu. Niestety nigdzie go nie zastał. Zaniepokojony zapytał karczmarza, lecz ten tylko pokręcił głową i powiedział, że go nie widział.

- Gdzie Jeremiash? – spytała schodząca Bernadetta z nieco jeszcze zaspanymi oczyma. Enrico chwilę się zastanawiał ciężko było mu powiedzieć, że nie wie, a z drugiej strony nie chciał jej okłamywać.

- Siadajcie do śniadania, niebawem wyruszamy, Jeremiash powinien zaraz wrócić... – w tym czasie karczmarz przyniósł mało skromne śniadanie. Wyglądało apetycznie, Ronowi na sam widok zaczęło burczeć w brzuchu. Nie jedli w pośpiechu, Bernadetta nieustannie spoglądała na drzwi. Na początku tylko ona okazywała zniecierpliwienie, dobrze znając brata, wiedziała, że takie znikanie nie było do niego podobne.
- Zaraz na pewno wróci... – starała się pocieszyć ją Lyonetta, która po jakimś czasie sama już zaczęła obawiać się o członka swojej świty. Dokąd poszedł? Gdzie jest? Zastanawiali się wspólnie, lecz żadna z teorii nie wydawała się prawdopodobna. Coś się musiało stać... krążyło między nimi stwierdzenie, nikt nie był na tyle odważy, żeby wypowiedzieć je na głos.

- Poczekajcie tu na Jeremiasha, a ja pójdę go poszukać – powiedział w końcu Enrico, gdy zjedli śniadanie, nikt nie protestował. Ron chciał mu towarzyszyć, ale Lyonetta stwierdziła, że lepiej będzie jak zostanie z nimi. Przecież nie mogły zostać tutaj same.

Niepokojące zniknięcie trwało już zdecydowanie za długo, razem trwali w napięciu, dawno powinni już wyruszyć. Wszystko to potęgowało się jeszcze bardziej, kiedy i Enrico zniknął.
A jeśli coś się stało? Może razem wpadli w tarapaty?
Myślała Lyonetta, ciągle jednak miała nadzieje, że lada chwila zjawią się cali i zdrowi, a wszystko to okaże się zwyczajnym nieporozumieniem.
Moment oczekiwania rozciągał się do niemożliwości, wydawało się teraz jakby czas był zrobiony z rozciągliwego tworzywa i wydłużał się nieustannie, a oni tkwili w tym samym miejscu, nie mogąc doczekać się jakiś wieści. Bernadetta bała się o brata, widać było to po niej wyraźnie, lecz nie skarżyła się. Siedziała jedynie w milczeniu nie spuszczając z oczu drzwi, od czasu do czasu poruszając się nerwowo, gdy ktoś tylko wchodził do karczmy. Zaciskała usta zawsze, gdy to nie okazywał się on. Miała ochotę wybiec na zewnątrz, poszukać go, zrobić cokolwiek. Lyonetta wcale się jej nie dziwiła, choć sama nie miała rodzeństwa, potrafiła zrozumieć jej sytuacje. Pragnęła z całych sił, żeby się to już skończyło. Bernadetta westchnęła oparła dłońmi głowę. Czekała.

W pewnej chwili spostrzegła sylwetkę... brata...wstała już i gdy miała do niego podbiec i uściskać go mocno... zdała sobie sprawę, że to ktoś całkiem inny... Jakże mogła się tak fatalnie pomylić!


Mężczyzna z przysłoniętą twarzą kapturem, podszedł do trójki.
- Witajcie przyjaciele, nazywam się Patric de Blacktree, wiem kogo wyczekujecie – miał bardzo ciepły i miły głos, ubrany był schludnie i czysto. Lyonetta utkwiła w nim pytające spojrzenie. Skąd on mógł wiedzieć?
- [i]Tak się składa, że wiem na kogo tak czekacie. Piękna pani ma smutek w oczach /[i]– powiedział do BernadettyNa tym świece, chodzi naprawdę wiele podłych ludzi Harold de Pawn właśnie należy do nich... wasz towarzysz jest w więzieniu
- Jak to się stało? Jak to możliwe? – spytała wzruszona Bernadetta.
- Tego już nie wiem, ale wiem jak wam pomóc...

***

Lyonetta z jakiegoś niewytłumaczalnego dla niej samej powodu. ufała bezgranicznie nowo poznanemu mężczyźnie, nawet nie dopuszczała myśli, że mógłby mieć złe intencje. Nienaganna postawa i ciepłe oczy jeszcze bardziej wzbudzały zaufanie. Spadł im dosłownie z nieba oferując swoją pomoc, nie wyobrażała, co by uczynili bez jego osoby.
Teraz gdy jechali razem, Lyonetta zapragnęła mieć przy boku tego mężczyznę. Czuła przy nim dziwne niespotykane dotąd bezpieczeństwo, chociaż tak naprawdę jego nie znała. Opowiedzieli mu całą ich historie, to znaczy Lyonetta opowiedziała, nie zatajając niczego. Być może licząc na to, że się do nich przyłączy? De Blacktree w skupieniu wysłuchał całą historie, widać było wyraźnie, że poruszyła go i przejęła. Po krótkim milczeniu zadeklarował, że pomoże im na ile pozwolą jego wpływy. Jak na razie zaprosił ich do swojego zamku, który jak powiedział, mieścił się niedaleko, tuż za wzgórzem. Był dość małomówny, nie opowiadał nic o sobie, wspomniał jedynie, że zabobonni mieszkańcy pałają do niego niechęcią przez zazdrość. Cóż w końcu czego można było się spodziewać po zacofanym i niewykształconym plebsie.

- Poczekajcie tutaj, nie możemy pójść tam wszyscy, ja wszystko załatwię... – powiedział Patric oddając wodze swojego konia Ronowi.
- Poza tym znam strażnika i lepiej będzie jeśli pójdę sam... – dodał po chwili, niwecząc zamiary Enrica, chcącego mu towarzyszyć. Czekali w części wschodniej budynku, nie widzieli wrót frontowych, a jedynie boczne zabite deskami wejście, prawdopodobnie dawne wyjście. Z drugiej strony otaczała ich zielona łąka.


Dzień był bezchmurny, słońce delikatnie pieściło odsłoniętą skórę, przyjemnie ogrzewało rozwijające się listowie. Niebieskie niezapominajki wyróżniały się gdzieniegdzie wśród soczystych kępek trawy. Wszystko budziło się do życia. Lyonetta tak naprawdę dopiero teraz zwróciła na to uwagę. Jak ona kochała wiosnę, lecz w tej chwili nie mogła się nią cieszyć w pełni, po prostu nie umiała. Tyle się stało... może już nigdy nie będzie potrafiła się nią zachwycać. Przyszły jej gorzkie myśli, kiedy ciepły wiosenny wiatr rozwiał jej włosy, które lekko zasłoniły jej twarz. Spoglądała nieporuszona w otaczającą ja zieleń, o jakże mocno chciałaby się w niej teraz zapomnieć, zapomnieć wśród kwiatów!

Zaraz zjawił się Patric prowadząc ciężko pobitego Jeremiasha. Bernadetta natychmiast wybiegła im na spotkanie i rzuciła się jemu na szyje, chłopak skrzywił się nieco, pod wpływem bólu. Wyglądał tragicznie, podbite oczy, popękane usta i zakrzepła krew na ubraniu. Przypominał wręcz żołnierza świeżo wyciągniętego z pola walki, który ledwo uszedł z życiem.
- Dobrze, ze jesteś! Dziękujemy z całego serca Patricu – powiedziała wyuczonym tonem Lyonetta.
- To mój obowiązek, naprawdę nie trzeba dziękować... więzienie niewinnych jest niedopuszczalne i nie powinno to nigdy zaistnieć – odpowiedział rycerz

Wszyscy chcieli się dowiedzieć, co się stało, lecz Patric dał im do zrozumienie, że lepiej będzie jak na razie dadzą mu spokój. Jeremiash nie odzywał się, był jakby trochę oszołomiony, pogrążony w swoich myślach. Można było odnieść wrażenie, jakby chciał coś im powiedzieć, ale jakaś dziwna siła go blokowała, od czasu do czasu spoglądał na Patrica z wyrzutem. Nikt już teraz się tym nie przemywał, wszyscy cieszyli się, że Jeremiash do nich dotarł i skupili się teraz bardziej na rycerzu, niż na nim.

Lyonetta i Enrico wspólnie przyjęli zaproszenie de Blacktree do zamku, uznali, że wszystkim należy się chwila odpoczynku w bezpiecznym miejscu, a szczególnie ciężko pobitemu Jeremiashowi i ciągle choremu Ronowi . Tak więc od razu wyruszyli w stronę wzgórz.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...
Asmorinne jest offline  
Stary 01-05-2009, 11:54   #16
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Lyonetta i Enrico wspólnie przyjęli zaproszenie de Blacktree do zamku, uznali, że wszystkim należy się chwila odpoczynku w bezpiecznym miejscu, a szczególnie ciężko pobitemu Jeremiashowi i ciągle choremu Ronowi. Tak więc od razu wyruszyli w stronę wzgórz.

Powoli wjeżdżali w las. Jakże jednak inny, niż ten na bagnach. Tam panował nastrój gorzkiej niepewności, a poświsty wiatru i kumkanie żab przypominały odgłosy czarownic harcujących na Łysej Górze. Tutaj światło harmonijnie współgrało z dźwiękiem. Szum drzew, świergot ptaków doskonale łączyły się w jedną pieśń. Chciało się śpiewać, radować wykonując każdy krok. Nawet konie radośnie zamiatając ogonami i podrzucając łbami, rwały naprzód. Jakby płynęły, a nie galopowały pod siodłem.
- To ... nigdy nie widziałam dzikich zwierząt tak blisko człowieka – szepnęła nagle Lyonetta, kiedy niespodziewanie przed nimi przemknęło stado łań pod przywództwem smukłego rogacza. Jeleń jakby nie przejmował się nadjeżdżającym orszakiem, ale przebiegł sobie drogę w towarzystwie swojego haremu, jakby z dumą prezentując przybyszom:
- Popatrzcie. To moje piękne żony.
Chwilę stanął sobie na brzegu traktu przekrzywiając zabawnie głowę i po chwili pobiegł za jeleniowymi damami.

A to był dopiero początek! Czyste niczym kryształ powietrze sprawiało, że upajali się nim niczym winem wdychając wydzielane przez setki i tysiące kwiatów aromaty. Pomiędzy nimi zaś kursowały pszczoły wydobywając miód dla zaopatrzenia swoich dzikich barci i jednocześnie zapylając kolejne pąki, które tylko czekały, aby rozkwitnąć. Czy to prawda, czy tylko Lyoneccie się zdawało, ze kwietniowa szata roślinna powinna być znacznie uboższa. Zapytała nawet Jeremiasha, ale ten potrząsnął tylko głową i mruknął coś wymijającego. Zresztą tak dziwnie zachowywał się od uwolnienia, ale, zastanowiła się hrabina, chyba każdy byłby wstrząśnięty takim traktowaniem. Na pewno pod wpływem troskliwej opieki dojdzie do siebie. I szybko zwróciła uwagę na kolejne zjawisko:
- Jednorożec – szepnęła nie wierząc własnemu spojrzeniu. – Jednorożec! Spójrzcie, jednorożec.


Wszyscy odwrócili się jak na komendę, ale legendarnego konia nie było. Nie było. Lyonetta niepewnie popatrzyła na pozostałych aż kręcąc głową ze zdumienia.
- Jednorożców nie ma – stwierdził Patric de Blacktree poważnie. – Ale są tu dzikie konie. W tych lasach nie ma polowań i nikt się tu nie zapuszcza z ludzi. Są zbyt dzikie.
- Dzikie
? – Aż żachnęła się Bernadetta. – Ależ szlachetny rycerzu, to przecież nie do uwierzenia. Przecież jedziemy równym traktem. Jeżeli my, mogą także inni. Tutaj jest tak ślicznie, a zwierzyna wręcz sama wchodzi na drogę. Jakby się nie bała ludzi.
- Tak się panience wydaje
– pokręcił głową de Blacktree. – Znam te rejony, urodziłem się tutaj. Właściwie, to nikt nie zna ich tak jak ja. Ale wbrew pozorom, wcale nie tak łatwo tu trafić. O, nie. Te lasy są niezwykłe, pierwotne. Ścieżki, z pozoru proste, nagle zaczynają się wić pod stopami wyprowadzając podróżnych na manowce lub kierując do brzegu. Nieraz słyszałem opowieści w miasteczku, że jeden czy drugi mieszkaniec wybrał się na łowy i zamiast upolować coś błąkał się dzień czy dwa, póki wreszcie nie wyszedł z powrotem na gościniec. Te lasy są rzeczywiście piękne, ale chronią siebie przed intruzami. Akceptują was ze względu na moje towarzystwo, bowiem jestem tutejszy. Jakby puszcza wiedziała, że mieszkamy właśnie tutaj. Ja oraz inni mieszkańcy mojego zamku.
Lyonetta uwierzyła bez problemu. Wszyscy zresztą przyjęli to naturalne wyjaśnienie i zajęli się kontemplacją natury.

Powoli droga zaczęła piąć się w górę. Jak wspominał gospodarz, zamek był położony na niewielkim wzniesieniu. Miał być pozostałością jeszcze z czasów Celtów, kiedy ostatni wyznawcy starych bóstw wędrowali po ostępach kryjąc się przed pościgiem rzymskich legionów. Jednak wieki mijały, Celtowie wyginęli, a ich potomkowie nie dorośli swoich przodków. Któryś z królów nadał owe tereny jego antenatom i ci na miejscu dawnych opidiów zbudowali zamek. Tam znajdowała się rodowa siedziba, odległa od szlaków oraz ośrodków władzy, co sprawiało, że rodzina nigdy nie osiągała jakichś większych sukcesów na dworze. Jednak żyła swoim rytmem, spokojnie, nie troszcząc się o świat zewnętrzny.
- Ot, czasem odwiedzaliśmy tylko pobliskie miasteczka, jak teraz. I cieszę się z tego, bo los postawiwszy nas na jednej drodze sprawił, iż mogłem pomóc.
- Nie zapomnimy tego, szlachetny rycerzu
– zapewniła gorąco Lyonetta. Rozmowa zeszła na ogólne tematy.

Tak miło gawędząc oraz podziwiając piękno lasu spędzali czas jadąc coraz bardziej w głąb i w głąb. Ani się spostrzegli, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi ozłacając pięknie kwiaty, trawy, liście. Nagle, jakby kurtyna zielonych liści opadła. Wyjechali na bardziej otwartą przestrzeń. Drzewa, łąka wraz z lśniącoczystą wodą odbijającą słoneczny blask tworzyły piękną oprawę dla wyłaniającego się w oddali zamku.
- Tutaj mieszkam – powiedział Patric zadowolony. – Witajcie, witajcie drodzy goście.


Dziwnie ukształtowany zamek. Niezwykła bryła, wzbogacona o dziesiątki daszków, ganków, pasaży tworzyła plątaninę tym bardziej dostrzeganą, im byli bliżej. Enrico bez trudu ocenił, że budowla, choć potężna, jest przede wszystkim siedzibą reprezentacyjną, a nie obronną. Z drugiej strony jednak, położona na wzgórzu i chroniona całkiem solidnymi murami dawałaby mocne oparcie. Ale te ozdoby, krużganki były wprost wystawione na ogień katapult oraz balist. Jedynym wyjaśnieniem całej sytuacji było to, że nikt od dawna nie atakował siedziby rodu. Dawny zamek powoli więc bogacił się pięknymi elementami, których nie trzeba było chronić. Ależ, ten kto projektował budowlę musiał mieć niezwykły smak i wyczucie łączące zarówno bryłę zamku, jak otaczającą go przyrodę. Bez wątpienia, takiej urody twierdzy Sept Tour nie spotkał nigdy, ani w Bizancjum, ani w Grecji, ani w Arabii, nie wspominając już o Francji, Anglii, czy Italii. Dostrzegał, iż wrażliwe oko Lyonetty również dostrzegało niezwykłe piękno budowli. Ujął niemal bezwiednie jej dłoń.
- Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Basileus Konstantynopola dałby połowę swojego skarbca, byle tylko zobaczyć to cudoLyonetta skinęła głową. Wstrzymując konia przyglądała się wspaniałemu widokowi, jednocześnie splatając palce z palcami Sept Toura. Jakby chciała dzielić z nim te niezwykłe chwile bardziej szczególnie. Ucieszył się, dla niego dziewczyna stawała się powoli kimś ważnym. Była mądra, odważna, piękna, miała w sobie dużo kobiecego wdzięku łączącego w sobie dorosłą dojrzałość i dziewczęcą radość. Może ta ostatnia cecha nie wypływała zbyt często, bo czasy były trudne, ale niekiedy, w błysku oka, leciutkim uśmiechu, dawała o sobie znać. Ponadto ... nagle Sept Tour ze zdziwieniem skonstatował, że myśli o niej coraz mniej, jako o chlebodawczyni, która go zatrudnia, a bardziej, jako o pełnej uroku kobiecie. To było dziwne! Dawno nie patrzył na nikogo w ten sposób. Myślał, że czas ten odszedł w niebyt, a teraz, kiedy tak siedzieli na koniach ramię w ramię trzymając się za ręce ... dziwne, naprawdę dziwne.

Jak niezwykły był od zewnątrz zamek, tak prześliczny wydał się dziedziniec. Dopiero z bliska można było zauważyć płaskorzeźby, misterne odlewy wplecione pomiędzy kamienne płyty murów oraz ozdobione witrażami okna. Służby nie było zbyt wiele, ale kilku stajennych w bladych strojach od razu rzuciło się biegiem do jaśnie pana odebrać konie. Kilku innych kręciło się w rogu, przy studni, na blankach zaś dostrzegł kilkunastu zbrojnych. Sept Tour miał wrażenie, że utrzymanie tej posiadłości musi kosztować fortunę. Skąd ona u takiego rycerza? To było niepokojące. Ale odłożył wątpliwości ad acta.

- Hey, sam tu – krzyknął Patric do jakiegoś wysokiego chłopaka o pociągłej twarzy. – To dostojna hrabina de Saumur, rycerz de Sept Tour, szlachetnie urodzeni Jeremiash i Bernadetta ... oraz zacny sługa jaśnie pani Ron. Przyjąć mi ich dobrze, bo to moi ważni goście i ktoś, kto nie odwiedza zwykle progów zamku. Cała służba ma być do ich dyspozycji. Ulokuj dostojnych państwa we wschodnim skrzydle. Paniom przyślij pokojowe dziewczyny, a mężczyznom po chłopcu służebnym. A wy, moi państwo, wybaczcie łaskawie, bo dobytek opatrzyć muszę i wypytać, co działo się podczas mojej nieobecności. Spotkamy się na wieczerzy, na którą pozwolę sobie zaprosić wszystkich szlachetnie urodzonych. Wasz sługa ranny, dlatego może lepiej, żeby w łóżku został, a przyniesie mu się bulion. Medyk zaś zerknie na jego rany.
- Dziękuję
– powiedziała szczerze Lyonetta. – Jesteś szlachetnym mężem i przyznaję, że nie spodziewałam się spotkać nikogo tak rycerskiego na naszym szlaku. Rozumiem doskonale, że masz swoje obowiązki. Proszę, przyjmij naszą wdzięczność i wielcśmy wdzięczni za zaproszenie na wieczerzę.

Gospodarz zamku i Lyonetta wymienili jeszcze kilka uprzejmości, po czy Patric oddalił się, a ów wysoki młodzieniec skłonił przed młodą hrabiną, której Enrico właśnie pomagał zejść z konia.
- Wasza czcigodność, szlachetni państwo. Zostawcie, proszę, konie w rękach służby. Gwarantują, że znają się na swojej pracy. Tymczasem zapraszam na pokoje. Wschodnie skrzydło, o którym wspominał mój pan, będzie do państwa dyspozycji. To te drzwi, proszę za mną – dodał wskazując na jedną z bocznych bram, a potem prowadząc korytarzami, schodami, zaułkami.




Enrico sądził, że ani kalif bagdadzki, ani basileus bizantyjski, ani nawet cesarz dalekiego Kitaju, o którym pisał ów słynny Wenecjanin Marco Polo, co to podobno dotarł gdzieś do kraju ludzi malowanych na żółto szafranem, nie posiadali tak wspaniale wykończonego wnętrza. Nie było może bardzo bogate pod względem złota, czy drogich kamieni, ale wysmakowane tak, że ich piękno porywało. Dotyczyło to zarówno przejść, jak i komnat, które im przydzielono. Każdy szczegół, każdy drobiazg wydawał się mieć swoje ukryte znaczenie. Wszystkie elementy cyzelowano do niezwykłej perfekcji, jakby setki lat ręce niezwykłych pracowników doskonale wprawnych oraz uzdolnionych, nadawały im kształt.

Prowadzący ich młodzian przedstawił się, jako Rico. Najpierw zaprowadził Lyonettę do jej komnaty. Była obszerna, jak na miejsce zamieszkania hrabiny przystało i misterna, jak wszystko w tym miejscu. Miała kominek, łoże z baldachimem, sekreterę, szafę, stół i wygodne krzesła. Dodatkowe wyjście prowadziło na wielki balkon, a pod sufitem płonęły na żyrandolach świece jarzące, dające jasny poblask. Widać, że komnata przypadła dziewczynie do gustu. Gdy tylko weszli, zaraz zjawiła się hoża pokojówka Sophie, która skłoniła się i zaproponowała Lyoneccie skorzystanie z szafy pełnej niewieścich strojów.


Pozostałe pokoje były nieco mniejsze i skromniejsze, ale i tak doprowadziłyby niejednego magnata do ataku szalonej zazdrości. Całkiem słusznie, zresztą. Były eleganckie oraz wygodne. Wręcz zachęcały do skorzystania. Jego komnata znajdowała się tuż obok należącej do Lyonetty. Dalej była olbrzymia marmurowa łaźnia, do której jednak ledwo zerknęli. Rico zachęcał do skorzystania przed lub po kolacji. Później mieściły się kolejno pokoje: Bernadetty i Jeremiasha, a potem Rona, najmniejszy i najuboższy, ale także niczego sobie.

Enrica, kiedy wszedł do swojego pokoju, odwiedził młody paź Hector informując, iż został przeznaczony do osobistej obsługi pana Sept Tour. Pokazał zestaw strojów na rozmaite okazje dodając, że jego pan bardzo dużą wagę przywiązuje do ubioru, stąd warto skorzystać z gospodarskiej garderoby. Przez chwilę niepokoił się o Lyonettę, ale ... mogłoby się tu przydarzyć jakiekolwiek zagrożenie? Nie wierzył. Toteż, ciesząc się jej i swoim szczęściem, że spotkali takiego gospodarza, spokojnie umył się w przyniesionej przez Hectora balii. Postanowił, że z łaźni skorzysta po kolacji. Teraz zapewne kobiety odświeżały się po całym dniu jazdy i nie chciał im przeszkadzać.

Stół uginał się pod szeregiem półmisków z parującymi potrawami. Srebrne talerze i sztućce błyszczały w blasku jarzących świec, zapachy przenikały swoim aromatem przestrzeń. Mężczyzna skorzystał z propozycji gospodarza i ubrał tunikę wzorowaną na bizantyjskim ubiorze, do tego odpowiednie spodnie oraz trzewiki, zakończone, zgodnie z panującą modą, długim podniesionym nosem. Przy stole siedziało już rodzeństwo. Ona z utrefionymi włosami w sukni ze złotogłowiu, on w skromnym, ale wytwornym, niebieskim kubraku i dopasowanych kolorystycznie spodniach. Czekali jeszcze na Lyonettę i gospodarza. Jakoż po chwili wyszli obydwoje. Elegancko przyodziały w czerni i srebrze Patric prowadzący zjawiskowo wyglądającą hrabinę. Sept Tour poczuł dziwne ukłucie ... czyżby zazdrości? Zaraz jednak zdusił je w sobie. Patric, jako właściciel zamku, miał prawo, ba – obowiązek, osobiście doglądać najważniejszego ze swoich gości. Jakoż czynił to w sposób nie nachalny, ale wystudiowanie elegancki.
- Gdzie on się tego nauczył – zastanawiał się rycerz, a Patric najpierw zaprowadził Lyonettę na jedno z dwóch honorowych miejsc, potem sam usiadł na drugim.
- Drodzy goście. Jedzcie, pijcie, radujcie się. Skromne progi mojego zamku są do waszej dyspozycji.
Niczym niewidzialna, nagle za każdym z nich pojawiła się obsługa. Za kobietami, służąca, za mężczyznami służący. Każdy miał dzban wina, z którego nalewał obficie biesiadnikowi, na żądanie przynosił wody bądź ręcznik do wytarcia dłoni, albo czystą łyżkę czy nóż.
- Proszę, jedzcie – zachęcał Patric, chyba niepotrzebnie, bo wszyscy starali się smakować rozmaitych dań. Niektórych nawet się nie domyślali, ale cierpliwy gospodarz objaśniał, że to łapa niedźwiedzia w sosie lebiodowym, a to bakłażan, a to comber barani, a to ... dużo można byłoby wymieniać.
- Szlachetny panie, a wy? – Zapytała nagle głośno Bernadetta, a Sept Tour uświadomił sobie, ze rzeczywiście, nie widział, żeby gospodarz przełknął chociażby kęs. Dzban, z którego sługa dolewał mu do kielicha także był inny niż ich. Oni mieli miedziane zdobione rozmaitymi wzorkami, on zaś pokryty czerwoną emalią.
- Ale cóż, jego sprawa – ocenił. Zresztą, przecież uratował Jeremiasha.
- - Przepraszam Pani. A i Wy dostojni goście także musicie mi wybaczyć. Kwestie żołądkowe ... mój medyk, ten sam co zbadał Rona, zalecił mi odpowiednią dietę kiedyś. I tak się przyzwyczaiłem, że praktycznie nie jem innych potraw.
- A cóż to takiego
? – dopytywała się ciekawa Bernadetta.
- Lek, bardzo słodki i niezwykle miły w przyjmowaniu, ale nie każdemu dogodzi. Dla mnie to coś, co podtrzymuje mnie, dla wielu innych, może być wstrętne. Ale nie rozmawiajmy o tych sprawach. Jest uczta, jedzmy, a może chcecie państwo posłuchać muzyki? – Nie czekawszy na odpowiedź, polecił sprowadzić zamkowego minstrela.


Mandolina i smętny śpiew urzekał. Łechtał cudowna melodią uszy, podobnie jak smak i węch zaspokajały wspaniałe potrawy. Podniet wzrokowych dostarczało mu obserwowanie cudownej Lyonetty, a dotyk ... muśnięcie jej ręki, kiedy mijała jego krzesło. Nawet nie wiedział, jak długo trwało to wszystko. Miał wrażenie, że inni także pogubili się nieco, aż do chwili, gdy nagle bladą twarz Patrica przeszedł nagły skurcz. Stał właśnie opowiadając jakąś dykteryjkę, gdy zachwiał się niespodziewanie i tylko sługa podtrzymał swego pana tak, że nie upadł na podłogę jadalni.
- Zacny panie ... – Lyonetta chciała się czegoś dowiedzieć, ale Patric machnął ręką.
- Nic właściwie, drobiazg – twarz jednak dalej pozostawiała w bolesnym skurczu. – Wspominałem, że zażywam medykamenty. Dosyć dawno już nie brałem. Poddaję ciało próbie, ile zdoła wytrzymać.
- Ależ to niebezpieczne
– wtrąciła Bernadetta przejęta.
- My, mężczyźni, lubimy robić niebezpieczne rzeczy – wyjaśnił Patric. – Proszę spytać swojego brata. Naprawdę specjalnie nic się nie stało. Ale ... ale niestety muszę państwa opuścić. Proszę mnie zrozumieć i wybaczyć.
- Ależ, nie macie panie sobie nic do zarzucenia. Gościna jest wspaniała
– odpowiedziała Lyonetta, a przekrzywione oblicze Patrica przeszedł cień uśmiechu.
- Dziękuję bardzo. Oddalę się na dziś, ale proszę, zostańcie, ile będziecie mili ochotę.

Mówił jeszcze dość długo namawiając do jedzenia, picia i słuchania pieśni, ale jego odejście zwarzyło nieco nastrój. Tym bardziej, że nie byli już głodni, a Jeremiash wręcz popuścił pas na ostatnią dziurkę. Powoli więc zebrali się, zapominając wypytać Jeremiasha o szczegóły uwolnienia. Najpierw odprowadzili hrabinę, potem udali się do swoich pobliskich komnat.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 10-05-2009 o 17:13.
Kelly jest offline  
Stary 16-06-2009, 22:28   #17
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
Po ciężkim dniu, który na szczęście ułożył się dobrze, nie trudno było o sen. Lyonetta przebrała się w piękną, koronkową koszulkę nocną, która, o dziwo, pasowała jak ulał. Położyła się na miękkim i pachnącym łóżku, a sen zamknął jej oczy.



***

Czuła niepokój, straszny przeszywający ją niepokój. Nie wiedziała, gdzie się właściwie znajduje? Czy jest bezpieczna? Zerwała się raptownie, łapiąc powietrze. Wiatr rozwiał zasłonki, w pokoju było wręcz lodowato zimno. Do tego jeszcze wszystko skrywał mrok. Lyonetta próbowała rozpoznać jakiś znajomy kształt. Mrużyła oczy chłonąc całe wnętrze komnaty i powoli przyzwyczajała się do ciemności. Uspokajała się, przecież to był tylko zły sen. Nie ma czego się obawiać ... wszystko ... w pewnej chwili zamarła. Spostrzegła ciemną sylwetkę wynurzającą się zza szafy.
- Ktoś tuuu jesst? – Szepnęła drżącym głosem … cicho, niepewnie. Postać drgnęła. Zatrzymała się. Lyonetta w tym momencie nie była w stanie się poruszyć, nie była w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Tajemniczy gość powoli odwrócił się. Była dziwnie znajomy, wyglądała … wyglądał … to niemożliwe, ale wyglądał, jak ich gospodarz, jak Patric de Blacktree! Lecz niezupełnie ... jego twarz była dziwne obca, zniekształcona. Jakby zestarzała się, a jednocześnie odmłodniała. A oczy ... oczy ciemne, zupełnie bez wyrazu, jakby martwe...
Nie wytrzymała. Nie miała już sił. Niech ta noc się wreszcie skończy! Niech przyjdzie świt! Raptownie skryła się pod kołdrą, piszcząc zrozpaczona i przestraszona. Zamknęła załzawione oczy ... pragnęła uciec, lecz nie znalazła w sobie tyle odwagi, aby odsłonić kołdrę.

***

Usłyszała jakiś hałas. On tu jeszcze jest?! Trzęsła się przerażona, oczekiwała najgorszego. Nie miała siły już krzyczeć. Płakała i skuliła się na łóżku.
Kiedy to usłyszała ciepły głos.
- Lyonetta! Co się stało! – Na balkonie zjawił się … Enrico. Enrico? Skąd on się tu wziął? W końcu miał drzwi ... Co za upiorna noc, kołatało się w rozdygotanych myślach Lyonetty. Zaryzykowała. Nieśmiało wychyliła się spod swojej osłony ... stał tam. Był taki jak zawsze, tylko w stroju nocnym wyglądał nieco groteskowo. Koronkowa długa koszula, trochę przyciasna, a szlafmyca z różowym pomponikiem lekko opadała mu na twarz. Czy to na pewno on? Teraz już nie była pewna. Niczego nie była, ale jakże bardzo chciała, by tym razem wzrok ją nie zawodził.
- Lyonetta coś ci się stało? - Rycerz zapytał z troską w głosie i zbliżył się. Wciąż niepewna dziewczyna zaczęła krzyczeć. Enrico w jednej chwili doskoczył do niej i złapał za ramiona.
- Co się stało? - Pytał zdezorientowany potrząsając ją lekko. Lyonetta dopiero teraz uświadomiła sobie, że to faktycznie on.
- Enrico! – Krzyknęła i przytuliła się do niego. Tak bardzo tego teraz potrzebowała.
- Już dobrze – uspokajał ją głaszcząc po włosach. – Jesteś już bezpieczna, nic się nie stanie... – szepnął i przytulił się do niej.
- Enrico ... ktoś tu był ... – powiedziała spoglądając w stronę zaciemnionego pokoju. Rycerz wstał i odruchowo próbował chwycić za miecz, którego, jak się okazało, wcale nie miał przy boku. Zostawił go w swoim pokoju. Zareagował tak szybko i impulsywnie, że nawet nie zabrał ze sobą broni, nigdy wcześniej tak mu się nie zdarzało. Kiedy usłyszał przeraźliwy krzyk dziewczyny, kiedy rzucił się do drzwi i zobaczył, że są zamknięte … dotarł inaczej, ale nie wiązał miecza. Zresztą, tamtą droga nawet nie miał szans go przenieść. Aż ciarki go przeszły, gdy tylko pomyślał, że mogłoby się coś stać, a on nie obroniłby jej w porę ...

Przestąpił kilka kroków po pokoju.
- Nikogo tu nie ma – powiedział Enrico rozglądając się uważnie. Pokój był naprawdę duży, zapewne Lyonetta nie czuła się komfortowo i przytulnie przebywając tutaj.
- Tylko my jesteśmy w tym pokoju, nie obawiaj się już... – powiedział przysiadając się na łóżku i spoglądając na jej pobladłą twarz – wystraszyłaś mnie na śmierć … - westchnął – przyśniło ci się coś... ale jak chcesz, to jeszcze raz obejdę pokój … - nie wiedział, co zrobić, żeby uspokoić roztrzęsioną dziewczynę.
- Nie ... - wyrwało jej się zbyt szybko, zbyt niecierpliwie ... – zostań tutaj, proszę … - dodała patrząc mu w oczy. Sama nie mogła uwierzyć, że powiedziała takie słowa. Co się właściwe z nią działo? Postanowiła jakoś wyjaśnić, żeby … żeby sobie coś nie pomyślał, żeby … sama nie wiedziała dokładnie co, ale tak bardzo nie chciała być sama.
- Może coś się stać, jak pójdziesz znowu gzymsem ... to niebezpieczne, wiesz ... lepiej będzie, jak zostaniesz tutaj póki nie otworzą drzwi. Może to normalne w tym zamku ... – nie był to najlepszy argument, lecz w zupełności wystarczał rycerzowi. Enrico najwyraźniej nie kwapił się do ponownego spaceru po kamiennym gzymsie zamkowych murów, lecz przede wszystkim nie miał ochoty jej opuszczać.
- Tak – skonstatował powoli – tak, myślę, że będzie lepiej, jak zostanę ... jeśli jednak ten ktoś postanowiłby wrócić, naprawdę wrócić ... tak, lepiej będzie jak zostanę – skończył szybko, aby nie przerażać już dziewczyny. Lyonetta po tych słowach prawdopodobnie zatrzymałaby go siłą, gdyby jednak zdecydował się udać do swojego pokoju.
Tak oto Enrico de Sept Tour został na noc u hrabiny de Saumur ...

***

Rano obudziło ją pukanie do drzwi. Nie zdążyła zareagować, gdy nieświadoma tajemniczych nocnych wydarzeń Bernadetta przystąpiła próg pokoju. Jej jeszcze tak niedawno uśmiechnięta twarz, zmieniła się nagle niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Otworzyła buzię i stanęła jak kołek zdumiona. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Zawstydzona Lyonetta zarumieniła próbując przez chwilę utkwić w suficie wzrok. Tam jednak nie znalazła natchnienia. Bezradnie rozejrzała się dookoła, jakby szukając wyjścia z tej krępującej sytuacji.

- To nie ... tak ... jak wygląda ... – próbowała się tłumaczyć bezładnie.
- Prze … eeepraszam państwa, ja nie wiedziałam, że wy … że wy ... - Bernadetta zapatrzyła się w podłogę powoli wycofując. - Gdybym tylko wiedziała wcześniej... ale skąd niby mogłam wiedzieć!? Zawsze muszę wejść w nie w porę – ganiła się - zawsze muszę się w coś wplątać. Och, jak ona tego nie znoszę! A teraz ... a teraz co mam powiedzieć bratu? Co właściwie zrobić? - Myślała przerażona.
- Drzwi były zamknięte na noc ... nie wiem, dlaczego, a Enrico przyszedł ... do mnie gzymsem Lyonetta paplała bez sensu jeszcze bardziej się pogrążając. Nie umiała sklecić sensownego zdania. Zbyt dużo chciała powiedzieć jednocześnie, w wyniku czego zacięła się wreszcie i nie mogła już wypowiedzieć niczego.
- Enrico! Obudź się! – po chwili milczenia szturchnęła go w ramię, lecz ten mruknął coś tylko o ciężkiej nocy i przewrócił się na drugi bok. Dolewając tym, oczywiście, oliwy do ognia. Bernadetta ze zdziwieniem i zgorszeniem spojrzała na zaspanego rycerza.

Lyonetta wręcz płonęła ze wstydu. Miałam ochotę wręcz wykrzyczeć, że to wszystko nie tak! Że do niczego nie doszło! Enrico w tym czasie spał w najlepsze ... w akcie desperacji uszczypnęła go z całej siły.
- Auu! - Drgnął.
Bernadetta w tym czasie szukała najbliższej drogi ucieczki. Rycerz przeciągną się powoli, po czym otworzył oczy. Spojrzał najpierw na zmieszaną Lyonettę. Coś mu nie pasowało. Rozejrzał się po pokoju, rozbudzając się natychmiast.
- Wyjdź stąd natychmiast! – odruchowo krzyknął do służki i chwycił, nie wiedzieć czemu, swoją szlafmycę z pomponikiem. Piekąc raczka Bernadetta w jednej chwili zniknęła. Lyonetta spojrzała na rycerza, tak jakby chciała coś mu powiedzieć, lecz zaraz odwróciła wzrok i siadła na łóżku przytrzymując głowę dłońmi. Siedzieli obok siebie. Na wspólnym łóżku. Niczym małżeństwo, albo …. kochankowie. Och! Czy naprawdę się tak bala, żeby … żeby … czy on … Próbowała zebrać myśli, czuła okropny wstyd i złość na samą siebie, że dopuściła do takiej sytuacji. Na niego także. Bernadetta ... co sobie o niej pomyślała? Jakie będzie miała teraz o niej zdanie? Czy powie Ronowi i Jeremiashowi?

- Dziękuję ci Enrico za … za noc znaczy, no wiesz, ja … chyba … lepiej będzie, jak już wrócisz do swojego pokoju ... tak, idź już, idź – powiedziała gwałtownie dziewczyna, nawet na niego nie patrząc. Dopiero po wypowiedzeniu tych słów zdała sobie sprawę z ich ostrości.
- Tak myślę, że tak będzie lepiej ... – odpowiedział nie mniej zawstydzony rycerz.


***

Ranek zapowiadał pełen emocji i silnych rozterek dzień. Bernadetta, rzecz jasna, wypaplała wszystko. Choć próbowała utrzymać sekret, nie dała rady zachować wszystkiego dla siebie. Tak jakoś samo się jej powiedziało, najpierw bratu, potem gwardziście z Saumur. Jeremiash przyjął to jako normalną sprawę, lecz Ron jakby trochę zamknął się w sobie, jakby w jednej chwili jego stan pogorszył się, bez wyraźnych powodów. Lyonetta z Enrico nie zamieniła praktycznie słowa. Dziewczynę dręczyły wyrzuty sumienia, ciężko było jej się skupić, ale nie mogła się przełamać, żeby porozmawiać szczerze. Ponadto … szczerze? Co teraz znaczyło szczerze? Czego naprawdę chciała? Chodziła samotnie korytarzami i próbowała podziwiać uroki zamku. Piękne, misterne zdobienia przyciągały wzrok, dawały na chwilę zapomnieć o troskach i wstydzie. Z każdym krokiem komnaty jakby stawały się jeszcze bardziej bogatsze, a może jej się tylko tak wydawało?




Nie przejęła się zbytnio tym, że Patric de Blacktree jutro wyjeżdża. Może to i lepiej? Przyda jej się trochę czasu, aby wszystko przemyśleć. Mimo całej szlachetnej opiekuńczości gospodarz zamku był kimś obcym. Nie chciała, by spostrzegł, że coś ją gryzie.

***

Lyonetta po kilkugodzinnym spacerze po zamku wróciła do swojego pokoju i w milczeniu obserwowała, jak na zewnątrz nadchodzi wieczór. Zapaliła świecę, aby choć w części oświetlić ogarnięty mrokiem pokój. Była tak mocno pogrążona w myślach, że nawet nie przerażały ją wczorajsze tajemnicze zdarzenia, a może raczej sen ... lub nocne widzenie ... nie potrafiła określić, co to właściwie było, nie trudziła się nawet. Miała ważniejsze sprawy na głowie. Koniec na dzisiaj zastanawiania się, musi coś zrobić ... porozmawiać ... przełamać tę barierę milczenia ... Owszem, on … on, jako mężczyzna mógłby… ale jednak, uznała, jednak nie mógłby. Ona była jego sezerenką. Musiał jej słuchać! Była hrabiną, a on tylko rycerzem, choć jednocześnie wiedziała, że gdyby, gdyby naprawdę nie chciał, to jej stanowisko, pozycja, tytuł nie wstrzymałyby go od … zaczerwieniła się mocno. Chwyciwszy świecę wstała i udała się do pokoju Enrica. Chwilę jeszcze stała przed drzwiami zbierając w sobie odwagę, po czym zapukała cicho.
- Witaj Enrico... czy nie wybierzesz się ze mną na spacer po zamku. .. jest ... dość późno i nie chciałabym iść sama ... – rycerz siedział chwile zamyślony wpatrując się w oświetloną sylwetkę, rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona, a na twarzy malowało się zakłopotanie.
- Tak oczywiście... – odpowiedział i wstał, a potem nagle przyklęknął przed kompletnie zaskoczoną Lyonettą i składając na smuklej dziewczęcej dłoni rycerski pocałunek.
- Wybacz mi, proszę, jeżeli możesz – szepnął, a potem wstał i milcząc podał jej ramię..

Szli długą chwile w niezręcznym milczeniu z pozoru oglądając bogate korytarze, tak naprawdę jednak ukradkiem zerkali na siebie. Budowali zdania, którymi pragnęli wyrazić, co czują, lecz te, jak na złość, plątały im się w myślach i nie chciały składać w sensowną całość. On przeprosił wcześniej, ale teraz wiedziała, że to ona powinna zacząć, jako hrabina i jego pani, ale tak trudno było zdobyć się na odwagę. Wreszcie ...

- Wiesz, Enrico, nie chciałam, żeby tak wyszło ... to wszystko w jednym momencie ... nie chciałam wcale tak powiedzieć, naprawdę ... jakbym mogła odwróciłabym czas... – powiedziała jednym ciągiem, a potem złapała powietrze i westchnęła tak jakby właśnie zrzuciła ogromny ciężar.
- Nic ... właściwie nic ... – zaczął rycerz, lecz nie kończył, jego uwagę przyciągnęło zgoła coś innego. Może też doszedł do wniosku, że w takie skomplikowanej sytuacji najlepsze rezultaty przynosi nagła zmiana tematu rozmowy? – Słyszysz może też ten śpiew?

Dziewczyna najpierw zdumiona, jednak wsłuchała się chwilę w pozorną ciszę. Miał rację, faktycznie z oddali słychać było cichy, lecz niezwykle czysty i piękny głos kobiety.
- Tak... dziwne... jakby śpiewem prosiła o uratowanie jej ... – stwierdziła niepewnie sama dziwiąc się własnej ocenie. Ale ku jej zdumieniu, Enrico odniósł podobne wrażenie.
- To musi być niedaleko. Może potrzebuje pomocy ... Enrico spojrzał niepewnie na hrabinę i, nie dopatrzywszy się w jej twarzy sprzeciwu, pod wpływem rycerskiego instynktu od razu ruszył w stronę odgłosów.
- Poczekaj ... może nie powinniśmy mieszać się w sprawy Blacktree – dziewczyna tylko na chwilę poddała się rozsądkowi i zaraz ruszyła za Enrico przez stare, drewniane drzwi w głąb piwnic. Wejście w ogrodzie musiało zapewne prowadzić do jakiejś starej, niewykorzystywanej części zamku. Któż mógłby tam śpiewać? To nie miało sensu. To kłóciło się ze zdrowym rozsądkiem, mówiła sobie wchodząc w ciemność. Szczęśliwie znaleźli na ścianie jakąś zakurzoną pochodnię, a Sept Tour miał czym skrzesać ognia. Ale nawet z wątłym światełkiem czuła, jakby wchodząc w mrok dotykała bardzo dziwnej tajemnicy.

Schody kamienne były mocno zniekształcone i śliskie, więc Lyonetta musiała kurczowo trzymać się Sept Toura, żeby nie spaść. Śpiew było słychać coraz wyraźniej. Nie miała więc dziwacznego urojenia! Czuć było wilgoć i od czasu do czasu zimne powietrze dmuchało im prosto w twarz, co przecież nie zdarza się w piwnicach. W ich sercach rodził się niepokój. Mimo wszystko, coś jednak kazało im iść dalej. Lyonetta w dalszym ciągu trzymała się blisko Enrica, tym razem bynajmniej nie z powodu nieregularności podłoża.
- Gdzie jesteś? – usłyszeli śpiewny, cichy głos – Gdzie jesteś ...? Czuję ... gdzie? – roznosiło się w raz z echem.

Doszli w końcu do kutych stalą drzwi, zza których, niewiadomo dlaczego, wyrastały czarne, wykręcone bluszcze. Jak one mogły przeżyć w takim miejscu? Jak mogły w ogóle wyrosnąć? Nie mogli tego pojąć, spoglądali tylko to na nie, to na siebie ze zdziwieniem. Wtedy zza drzwi dobiegł ich znowu śpiew... czysty i delikatny, a zaraz po nim cichy płacz.
- Kto tam jest? – zastukał lekko w drzwi Enrico i przyłożył do nich ucho. Stukanie odbiło się od ścian niczym uderzenia wielkich dzwonów klasztornych.
- A kto jest tu...? – odezwał się znowu śpiewny głos
- Usłyszeliśmy wołanie o pomoc ... nic pani nie jest? – włączyła się Lyonetta. Nazwała ją panią. Jakby coś kazało dziewczynie mówić o nieznajomej z szacunkiem.
- Każdej nocy i każdego ranka wołam o pomoc ... lecz nic się nie dzieje ... moja moc uchodzi ze mnie z każdym oddechem ...
- Moc? O czym ona mówi? Czy to jakaś czarownica? Czy dlatego ich gospodarz trzymał ją za bluszczową bramą? – Zastanawiali się, a Lyonetta zadała ostrożne pytanie:
- Co się stało? Czy Patrick de Blacktree panią uwięził?
- Patric ... nie znam tego imienia, znam tylko imię wampira władającego tym zamkiem Blacktree... – wręcz wyhuczała na końcu
- Wampira? Jak to możliwe?!
Lyonetta nagle poczuła znowu strach. Uczucie poznane nocą wróciło. Wampir! Jeżeli to był wampir, to ... Jeszcze mocniej ścisnęła dłoń na ramieniu Enrico. Zamek, piękny wszak, zdał się jej nagle pułapką. – Nie chcę być sama! Nie chcę być sama! Nie chcę – serce dzwoniło tak głośno przekonane, że nieznajoma, kimkolwiek jest, mówi prawdę.
- Oj, moje drogie dzieci. .. mało jeszcze wiecie o tym świecie ... jesteście kolejną ucztą Blacktree, bawi się wami ludźmi ... droczy się... a wy nic nie podejrzewacie ... i tak jest cały czas ... tak samo.
- Co to znaczy tak samo? Pan Blacktree pomógł naszemu kompanowi, a następnie zaprosił do zamku ... nie więzi nas ... chyba ... – odezwał się rycerz.
- Tak się tylko wam wydaje ... uwolnijcie mnie, a pomogę wam się stąd wydostać – zaproponowała. - Przywołałam was, bo czuje magię, silną magię. On też to poczuł. Na pewno. Wiecie ... macie coś co mogłoby mi pomóc ... a wtedy ja pomogłabym wam.
- [i]Co takiego? O czym pani mówi? [i]
- Pierścień, dziecko ... twój pierścień. On także pożąda go. Niczym mężczyzna swoją kochankę, żeglarz swoją łódź, wojownik swój miecz.
- Nie oddam ci pierścienia, należał do mojego ojca. Ani nikomu.
- Nie chcę go, chcę tylko, abyś się nim posłużyła ... pomogła mi. To on pragnie ci go odebrać.
- Ale ... ja nie umiem ... nawet nie wiem, co zrobić.
- Może uda się wywarzyć drzwi – zaraz zaczął działać rycerz powątpiewając w magiczne właściwości jakichkolwiek przedmiotów. Obydwoje byli całkowicie przekonani, że kobieta mówi prawdę. Blacktree był wampirem, ona jego ofiarą. Mogła im pomóc. Taaaaak! Tak musiało być. Oczywiście. Przecież taka biedna niewiasta nie mogłaby skłamać, nie mogłaby ...

Zamki były pordzewiałe, musiały służyć naprawdę kawał czasu. To też Enrico przystąpił do wywarzania ich. Nie trwało długo gdy puściły, a drzwi otworzyły się z donośnym skrzypem. Ich oczom ukazała się mała i drobna postać z długimi brązowymi i włosami, w które wplątane były zasuszone liście. Skulona, siedziała na środku małego pokoiku w niewielkiej czarnej kałuży, przypięta żelaznymi kajdanami do kamiennej podłogi. Była naga. Jasnooliwkowe, młode ciało, kontrastowało się z wielkimi, czarnymi, skrzącymi się oczami. Patrzyła na nich badawczo, od czasu do czasu przekrzywiając głowę, jakby nasłuchując. Przypominała nieco dziką uwięzioną kotkę, której nie podobało się wniknięcie intruzów na jej teren. Zdawało się nawet jakby miała zaraz syknąć na nich i prychnąć, żeby wyszli. Poruszyła się, a łańcuchy krępujące jej ruchy zadzwoniły donośnie. Można było zauważyć rozległe siniaki na nadgarstkach.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...
Asmorinne jest offline  
Stary 25-06-2009, 22:37   #18
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Miał tylko usiąść. Przysiąść co najwyżej na boku łóżka i zdrzemnąć się. No, góra półleżąc. Tylko tyle! Faktycznie, zdrzemnął się i nad ranem … obudził przy boku Lyonetty. Dziewczyna siedziała w jedwabnej koszuli mocno podkreślającej krągłości piersi, których końcówki ostro zaznaczały się na przylegającej do ciała materii. Jakie to szczęście, że była tak zdenerwowana, iż nie zauważyła, że przez chwilę nie może oderwać od nich wzroku. Szczęśliwie udało mu się opanować, ale potem cały dzień zastanawiał się nad wszystkim, co przydarzyło się w nocy i za dnia. Bał się o nią. Bardzo. Kiedy zbudził go krzyk hrabiny, a drzwi okazały się zamknięte, przeszedł kamiennym gzymsem ze swojego okna na balkon Lyonetty. A potem już była noc oraz całe wynikające z niej zamieszanie.

On był winny! Był mężczyzną i to ona oddala się pod jego opiekę, bez względu na status i pozycję. Wstyd, tym większy, że co rusz stawała mu przed oczyma jej gustowna koszulka opinająca ponętne ciało.
- Co w niej jest? – zastanawiał się. Nie był przecież niedorobionym młokosem. Tragiczne małżeństwo zakończone śmiercią żony z rąk muzułmańskich piratów sprawiło, że przez długi czas nie chciał się angażować w jakiekolwiek związki. Potem zaś nawiązywał nawet nie tyle znajomości, czy romanse, co jednodniowe miłostki dla zaspokojenia chuci, nie serca. Teraz zastanawiał się nad swoim stosunkiem do Lyonetty, do hrabiny bez hrabstwa, dziedziczki bez posiadłości, która jednak miała w sobie coś ważniejszego niż tytuł i posiadłości.

***

27 kwietnia 1337, niedziela, św. Zyty


Była naga, o kształtach zmysłowych i ponętnych. Lyonetta nie musiała się wstydzić przy niej, ale wiele kobiet oddałoby majątek za takie ciało. A przecież … przecież nie pociągała Enrico. Była piękna, jednocześnie zaś obca. Teraz kuliła się na podłodze, jednak, nawet w takiej pozycji miała w sobie coś szlachetnego. To łączyło ją z hrabiną, która nawet w nocnej koszuli, przestraszona wyglądała tak, że każdy wziąłby ją za wysoko urodzona damę.

- Od jakże dawna nikogo nie wiedziałam – łagodne słowa jakby zmieniły oblicze, które z dzikiego i nieprzewidywalnego stało się niemal normalne.
- Przepraszam … czy, czy pani jest od dawna uwięziona? - Zapytała po chwili Lyonetta wpatrzona w niezwykłą kobietę. - I … kim pani jest?
Obydwoje czuli się niepewnie w obliczu czegoś, co przekraczało ich doświadczenie i wiedzę wyniesioną z rodzinnego domu i podróży. Ta niewiasta o dziwnym kolorze skóry, ona przecież nie mogła być normalna. Nie mogła! I nie była.
- Nie wiem, jak długo. Dla nas, nimf leśnych … - zaczęła śpiewnym głosem.
- Nimf? - Niemal krzyknęli obydwoje.
- Jestem nią. Mieszkanką lasu, zaślubioną kwiatom na łące, słońcu i księżycowi, a nie ciemnicy, w której mnie więżą.
- Ale dlaczego? Nimfy! Nie sądziłem, że istnieją
.

Tak naprawdę Enrico dalej walczył ze sobą, żeby uwierzyć, ale niezwykły wygląd kobiety stanowił oczywisty dowód.
- A ja nie sądziłam, przez długi czas, że kiedykolwiek spotkam kogoś takiego, jak Blacktree. Wcześniej, wraz z siostrami, żyłam spokojnie w lasach od czasu do czasu widując chłopów z okolicznych wiosek. Czasem któryś z nich wybrał się do lasu nazbierać drewna na opał, czasem próbował coś upolować. Na to nie pozwalałyśmy. Potem postawiono ten zamek, ale udało nam się zaprzyjaźnić z mieszkającym tu rodem szlacheckim. Chłopcy z zamku spotykali się niekiedy z nami. My uczyłyśmy o pięknie natury, o zwyczajach zwierząt, o tym, że należy je szanować, dawałyśmy im radość, a w zamian miałyśmy z nimi zabawę, przyjemność, a gdy czas był wyjątkowy, zdarzało się, że przychodziła na świat nowa nimfa.
- Wyjątkowy czas
? - Ciekawość dziewczyny przemogła zawstydzenie.
- Nimfy nieczęsto rodzą dzieci. Musi być księżyc w pełni, mężczyzna zaś na łące pełnej kwiatów połączyć się musi z jedną z nas tyle razy, ile razy kukułka zakuka, fala zaszumi, księżyc zalśni. Niestety, niewielu chłopców potrafi spełnić te oczekiwania
Nimfa chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Enrico widząc gwałtownie rosnący rumieniec Lyonetty, co szybciej przerwał pytaniem:
- Ale jak możemy ci pomóc i o co chodzi z tym wampirem?
- Enrico! To musiał być on
– weszła Lyonetta w słowo rycerzowi. - Blacktree. Wtedy. On był inny, inny. Młodszy, jednocześnie straszy. Piękny, ale dziwnie … - nie potrafiła dokończyć, a mężczyzna uczuł, jak jej smukłe dłonie kurczowo ściskają mu ramię. Bała się, tak bała, że Enrico niemal namacalnie czuł, jak drży jej serce, niczym małego słowika wykonującego poranną pieśń.
- A więc widziałaś go – uśmiechnięta się gorzko nimfa. - Jest miły, ale jakiś czas tylko.
- Jakiś czas? Jaki on jest?
- Przybył kiedyś wedle waszej rachuby, choć niedawno, wedle mojej. Nie rozpoznałam, kim jest. Nie był … zły.
- Wampir
? - nie ukrywali zdziwienia.
- Tak, właśnie, choć to dziwne, ale nie pragnął być wampirem. Uważał to za przekleństwo, za coś strasznego. Walczył z tym, walczył z wysysaniem krwi. Walczy zresztą dalej. Wy jesteście … jesteście jego … on na was sprawdza, ile wytrzyma bez krwi. Zaprasza gości, bo wampir, który nie pije krwi wpada w szał. Zabija tych, co są obok niego. Zabiłby też służbę zamkową, ale on ich naprawdę lubi, nie chce ich krzywdy. A przybysze, tacy jak wy, kto przejmuje się obcymi? - rzekła gorzko.
- Musimy uciekaćEnrico zdusił strach, który prawie namacalnie wyrwał mu się z piersi. Czuł, jak obok zadrżała Lyonetta, jak z jej głębi wyrwał się okrzyk przerażenia. Dlatego on nie mógł sobie pozwolić na obawę. Liczyła na niego, na jego ramię, miecz i umysł nawet, jeśli nie wyartykułowała tego tak otwarcie. Nie musiała, czuł to tak samo, jakby wykrzyczała mu to prosto do ucha. - A jak tobie można pomóc?
- Mi
– prychnęła gorzko – mi pomóc jest ciężko. Czy nie widzicie tych kajdan na mych rękach i szyi – uniosła ręką długie włosy ukazując kolejną żelazną obręcz.


- Twój pierścień pomógłby. Dlatego was wezwałam pieśnią, ale … gdy tak myślę o was, dzieci, … nie chcę was narażać. On wyczułby, że uciekam i przybyłby po mnie. Gdybyśmy byli razem, nie darowałby wam. Myślałam … myślałam, ale nie … uciekajcie. Może spotkacie którąś z moich sióstr.
- Ale on wyjeżdża
– nagle włączyła się hrabina. - Wyjeżdża. Sam mówił mi, kiedy spotkałam go na korytarzach zamku. Wyjaśnił, że musi nas opuścić i żebyśmy traktowali jego zamek, jak swój. Może …
- Dziewczyno! Ona naprawdę wyjeżdża
? – w nieludzko pięknym głosie nimfy dało się wyczuć całkiem ludzkie podniecenie oraz budząca się w sercu nadzieję.
- Lyonetta ma rację! - przyznał Sept Tour. Dziewczyna choć przestraszona, rozumowała bystro. - Słyszałem o jego podróży. Jeden dzień powinniśmy jeszcze wytrzymać. Przed wyjazdem chyba nie zrobi nam nic złego. Zresztą, będziemy uważać i, naprawdę, nie pozwolę mu ciebie tknąć – słowa te skierował do hrabiny, która z rosnąca obawą i zdziwieniem patrzyła na niego. - Jeżeli teraz uciekniemy, to on zauważy, albo jego służba. Musimy wyprowadzić konie, zawiadomić Bernadettę, Jeremiasha, Rona. Nie damy rady zrobić tego be zwrócenia uwagi. Co innego jutro, kiedy nie będzie Patricka. To nasza szansa i jednocześnie będziemy mogli pomóc pani – zwrócił się do nimfy.

Lyonetta skinęła głową.
- Masz rację – uśmiechnęła się, lub, raczej, uczyniła niezdarna próbę uśmiechu. - Masz rację. Pomożemy ci.
- A ja zaprowadzę was do wioski nimf. Tam się schronimy. Dzięki pierścieniowi otworzysz moje kajdany, a potem przed jego powrotem zdołamy … zdołamy ujść. Będę wolna … wolna … niech wam odpłacone będzie za dobre serce
– nie ukrywała wzruszenia, a po jej policzkach spłynęły dwie niewielkie łzy, które potem niczym kryształki spadając uderzyły o łańcuchy i zadźwięczały głośno. Ten jasny, przenikający odgłos zabrzmiał głośno w ciemnej ciszy jaskini niczym wojskowy róg wzywający do czynu. - Ale teraz – mówiła szybko – idźcie już. Wprawdzie nikt tu do mnie nie zagląda … wiecie, nimfy nie potrzebują jedzenia, ani picia, ale po cóż ryzykować. Uciekniemy mu … jutro … uciekniemy. Będę wolna, a wy bezpieczni … to takie cudowne, wróciliście sercu mojemu nadzieję. To wielki dar, zobaczycie, że podziękowanie nimfy nie jest bez jakiejkolwiek wartości. Ono płynie z serca. Daliście mi szczęśliwą noc, pełną wyczekiwania. Moje serce śpiewałoby dalej pieśń niczym słowik, moje usta chciałyby nucić, a przecież muszą zamilknąć, by nie wzbudzić jego podejrzeń. A teraz idźcie, już idźcie. Będę czekała.

***

Powoli szli przez zdobiony kwieciem park, wśród oczek wodnych, na których splatały głowę zakochane w sobie łabędzie.


- Dla ciebie, pani – skłonił się z uśmiechem podając czerwoną różę, zręcznie zerwaną podczas przechodzenia obok kolczastego żywopłotu przyozdobionego amarantowym kwieciem.
Lyonetta przez chwilę poczuła się niepewnie, jakby Sept Tour wkroczył na jakąś dziwną płaszczyznę, obszar, na którym się do tej pory nie spotykali, ale … ale róża była piękna i … to było miłe, że idący obok mężczyzna ofiarował jej kwiat. Kobieca … próżność? A może po prostu … natura … odezwała się mocno? Dygnęła wdzięcznie dziękując, a potem przyłożyła pąk do swojej twarzy, wdychając rozkoszną woń i czując, jak jej usta, nos, brodę, łechcą delikatne płatki, jak krople wieczornej rosy, osadzone na kwiecie, pieszczą jej policzki. Taka mała, krótka chwila zapomnienia i oddalenia od siebie wszystkich trosk i kłopotów. Spojrzenie na wszystko z dystansem i jednoczesnym spokojem serca …
- Przecież nie jestem sama - uzmysłowiła sobie i uśmiechnęła się na chwilę do swoich myśli.

I znów szli razem wysypaną białym piaskiem ścieżką. I znów pod ramię, zgodnie z wymaganiami etykiety, jak rycerz ze swoja damą. W pośpiechu i ukrywanym lękiem, który w każdej chwili mógł wydostać się z pod ich kontroli. Nawet piękny kwiat nie mógł na dłużej przesłonić kłopotów, w które wpadli.


- I co sądzisz? - szepnął jej prosto do ucha. Ktoś obserwujący ta scenę z boku mógłby sądzić, że oto idzie para zakochanych i właśnie rycerz przychylił się do ukochanej prawiąc jakieś należne komplementy lub zapewniając o swej miłości.
Dziewczyna rozejrzała się nerwowo wokół. Jakby niepewna, niezdecydowana, nieprzekonana.
- Nie tutaj. Proszę. Tutaj … tutaj odnoszę wrażenie, jakby ktoś ciągnę nas obserwował. Popatrz – wskazała głową na pobliski krzew głogu. - Może ktoś tam jest?– szepnęła cicho.

Enrico skinął głową. Po prawdzie jemu także nie uśmiechała się tutaj dłuższa rozmowa. Bał się, przede wszystkim o nią. I nie chciał, żeby ktokolwiek śledził ich teraz. Wampir jeszcze nie wyjechał, a jeśli Lyonetta naprawdę widziała go tamtej nocy to … naprawdę potrafił się doskonale ukrywać, szczególnie, jeżeli zamek posiadał tajne przejścia.
- Poza tym istnieje jeszcze kwestia wiernych sług, którym mógł zlecić czuwanie nad przybyszami – zastanawiał się. - Mogą pozostawiać nam swobodę widząc, że się nigdzie nie wybieramy, ale któż wie, czy nie zasadzili się gdzieś blisko. Może rzeczywiście podsłuchują? Wprawdzie, póki co nie powiedzieliśmy nic zdrożnego, ale lepiej się strzec.
Toteż dotknął tylko drugą ręka dłoni dziewczyny spoczywającej na jego prawym ramieniu, jakby mówił: odwagi! Potem znowu powoli szli spacerowym pozornie spokojnym krokiem, obawiając się najgorszych rzeczy.

- Jaśnie pani. Dostojny panie rycerzu – giermek Blacktree zjawił się nagle wybiegając zza drzewa i niemal wpadając im pod nogi. Lyonetta w ostatniej chwili stłumiła przestraszony krzyk, zasłaniając dłonią usta- Szukamy waszych łaskawości już od dłuższego czasu. Wieczerze czeka na państwa już w pokojach.
- Wiecz ... erza? A co tak szybko? – Enrico wziął głęboki oddech
- Ależ dostojny panie, już kury dawno piały.
- Być może
– pokiwał głową – ale te ogrody są tak urocze. Cieszą oko, że chyba straciliśmy rachubę czasu.
- Tak, tak
– potwierdziła hrabina. - A teraz dziękujemy za wiadomość, ale – wyraźnie uczuł, jak zadrżała – chyba … chyba nie jestem głodna.
- Ja także.
- jak państwo sobie życzą. Zapraszam teraz do komnat. Jak państwo wiecie, w zamku na klucz są zamykane wszystkie drzwi. Jaśnie pan kazał przeprosić za wszelkie niedogodności spowodowane tym zwyczajem, ale to tradycja od wielu lat.
- Tak, a co ją spowodowało
? - Spytał.
- Legenda mówiąca o wałęsającym się po zamku stworze, który niekiedy wybiera się na łowy. Oczywiście to stare dzieje i nieprawdziwe, niemniej, zawsze drzwi są zamykane.
- Mogliście nas uprzedzić wcześniej
– wspomniał z przekąsem udając, że przyjmuje te wyjaśnienia za dobra monetę.
- Jestem tylko sługą – pokornie skłonił się. - Mogę tylko prosić o wybaczenie za niedopatrzenie. Mam nadzieje, iż nasze starania zatrą przykrą dla waszych szlachetności sytuację.
- Czy zamykanie drzwi jest naprawdę konieczne
? - Zapytała Lyonetta.
- Niestety tak, pani. Taka jest tradycja i pan Blacktree wyraźnie nakazał, żeby jej nie łamać. Dlatego też od jakiegoś czasu szukamy państwa prosząc, byście raczyli się udać do swoich komnat.

Giermek przepraszał długo. Zachęcał, niemal błagał, jakby faktycznie dostał w tej mierze surowe rozkazy i obawiał się gniewu swojego pana w razie gdyby ich nie spełnił. De Saumur i Sept Tour nieszczególnie mieli ochotę posłuchać. Znowu zamknięci, rozdzieleni. Zostawieni na pastwę chęci i niechęci dziwnego włodarza Blacktree. Pobladła twarz dziewczyny wyraźnie zdradzała, co myśli na ten temat. Enrico się nie dziwił. Tylko ona, z nich dwojga, widziała wampira i musiało to spotkanie wywrzeć na niej piętno. Jej usta drżały, a oczy niespokojnie lustrowały powietrze.
- Nie zostawię jej – pomyślał. Zresztą, nawet gdyby chciał, nie mógłby. Serce, sumienie, któż wie co jeszcze, nie pozwoliłyby mu odejść od dziewczyny. - Ale jak jej to powiedzieć? Zwłaszcza … zwłaszcza po tej nocy … ? Ale jednak przecież nie mogę, nie mogę pozwolić być jej samej. Przecież widać, że ona … że to może być niebezpieczne. Przecież to ją wybrał, jeśli to był wampir, odwiedził, obejrzał, któż wie, co chciał zrobić. Niedoczekanie!

Tak doszli do komnat. Nie wiedział, co powiedzieć, jak zacząć. By zyskać chwilę:
- Idźcie już – polecił giermkowi i towarzyszącym mu służącym. - Zaraz będziecie mogli zamknąć drzwi. Nie życzymy sobie, żebyście wchodzili do naszych komnat. Bezwzględnie – powiedział dobitnie. Służba wahała się przez chwilę, ale Sept Tour wyraźnie dał do zrozumienia, że nie ustąpi. Skinęli więc głowami i zostawili hrabinę i rycerza samych.

Lyonetta nie mogła wytrzymać dłużej tego napięcia, odwróciła się na pięcie i chwyciła za klamkę. W jednej chwili odskoczyła, jakby ta poraziła ją jakąś nieznaną, ciemną mocą. Dziewczyna ścisnęła dłoń. Nie, nie może zostać teraz sama ... uzmysłowiła sobie. Nie w takiej sytuacji! Spoglądała raz to na drzwi, a raz na Enrica.
- Nie zmrużę oka ... on w każdej chwili może przyjść ... mam dziwne przeczucie, że zjawi się i tej nocy ... – powiedziała jakby do siebie, a jakby do rycerza. Zagryzła lekko usta z niepokojem spoglądając na wejście do swojej komnaty.

- To jest możliwe – zastanowił się. - Wtedy mu się nie udało. Może rzeczywiście na tą chwilę nie chciał ci nic jeszcze zrobić, a może … nie nie wiem, nie chcę zgadywać, ale Lyonetto - chwycił ją za dłonie – przysięgam, że nie dopuszczę do tego. Ja wiem, że … - zaciął się na chwilę – wiem, że to może dziwna propozycja, ale … ale czy nie spędziłabyś tej nocy w moim pokoju. Poczekaj – dodał szybko – proszę zastanów się i nie odmawiaj pochopnie. Otóż, jeśli on był tamtej nocy, to możliwe, że pokój, gdzie mieszkasz, ma jakieś tajne przejście. Nawet, gdybym tam był, trudniej byłoby mi dbać o bezpieczeństwo, niżeli u mnie. Moja komnata jest niewielka. Nie ma balkonu, co także w tym wypadku stanowi zaletę. Ściany nie powinny nic kryć, przynajmniej mam taką nadzieję. Wiem, że to jest – przerwał na moment szukając odpowiedniego słowa - śmiała propozycja – śliczny eufemizm, skoro miał na myśli pogwałcenie wszelkich zasad dobrej etykiety - ale nie chcę, żeby coś ci się stało. Bardzo nie chcę, a u mnie łatwiej będzie … no wiesz … przebacz mi, proszę, jeżeli … jeżeli powiedziałem coś niestosownego. To jest, wiem, że powiedziałem, ale … przecież rozumiesz, Lyonetto, proszę bardzo.
Widać było, że szuka słów, aby przekazać wszystko jednocześnie nie urażając jej dumy i panieńskiej skromności.

Lyonetta w pierwszej chwili miała już się zgodzić, powiedzieć: Tak! Przecież to wyjątkowa sytuacja, przecież nic złego nie robią, lecz zaraz wzdrygnęła się przypominając sobie Bernadettę, Jeremiasha i Rona. Co sobie o niej pomyślą? Ale przecież wampir, i te wszystkie tajemnicze sprawy wiążące się z zamkiem … - to nie dawało się wytłumaczyć racjonalnie. Przerastało ją to i przerażało. Nie mogła być teraz sama. Czuła, że to w tej chwili silniejsze od wszystkich reguł etykiety i szlachetnego urodzenia. Wszystko stawało się nieważne, biorąc pod uwagę to, że mogła nie przeżyć tej nocy, ale ... przy jego boku na pewno byłaby bezpieczna … Na pewno! Mówiła sobie. Nie było drugiej takiej osoby, po odejściu ojca, przy której tak by się czuła.
- Zgoda … lecz poszukajmy może innego pokoju ... - zaproponowała - jeśli nie znajdzie mnie w moim pokoju, prawdopodobnie będzie szukał u ciebie ...

- Masz rację, ale
– pokręcił głową – znasz takie miejsce? Na korytarzu pusto, znaczy, że komnaty Bernadetty, Jeremiasha i Rona zamknięte. Inne pewnie także, poza gospodarczymi może. Tutaj, mamy tylko łaźnię, ale nocować w łaźni? A szukać po korytarzach? Zaraz służba będzie wracać. Lyonetto, jeżeli zechcesz tego, będziemy szukać czegoś innego, jakiegoś pomieszczenia, gdzie przeczekamy do świtu. Może pójdziemy tam, schodami w lewo. Ale z drugiej strony, jeżeli skryjemy się, pewnie będzie nas podejrzewał, że coś o nim wiemy i jeszcze może odwołać swój wyjazd. Decyduj proszę.

Hrabina zastanowiła się chwilę. Miał rację, jeśli zmienią pokój, Blacktree na pewno będzie coś podejrzewać. Ewidentnie dadzą mu do zrozumienia, że wiedzą więcej niż powinni. Ale wampir na pewno zdaje sobie sprawę, iż go widziała ostatniej nocy. Może się spodziewać, że Lyonetta będzie obawiać się spędzić w tym samym pokoju następną noc. Toteż najrozsądniejszym rozwiązaniem w tej chwili wydała się rzeczywiście noc w pokoju Enrica...
- Dobrze, pójdziemy do ciebie ... - zadecydowała - jeśli twój pokój jest mniejszy, wampir nie zdoła się ukryć. Będziemy na niego wyczekiwać nawet całą noc, jeżeli okaże się konieczne ... – Lyonetta dała rycerzowi do zrozumienia, że nie planuje spać.

- Dobrze. Proponuję zapalić kilka pochodni – otworzył drzwi zapraszając ją do środka swojej komnaty. - Popatrz, tam leżą pod ścianą. Przypuszczam, że u ciebie też tak jest, chyba, że masz światło ze skalnego oleju. To taki rodzaj lamp – dodał widząc niezrozumienie w oczach dziewczyny. - Na wschodzie takie są od dawna – Zamknął starannie drzwi i zasunął skobel. - Nie znam szczegółów – odpowiedział na ciekawe spojrzenie hrabiny. - Jestem praktykiem, tylko widziałem takie w użyciu. Wiem, że muzułmańscy alchemicy wydobywają go z ziemi i potem oczyszczają oraz wzbogacają czymś i płonie jasno i równiutko w specjalnych lampach. Widziałem nawet kilka takich w Italii. Ale to rzadka sprawa, bo tutaj nie można dostać tego specjalnego oleju.
Opowiadał chcąc odwrócić uwagę dziewczyny od ponurych myśli. Zapalił przy tym trzy pochodnie, a kiedy już oświetlały komnatę ocenił:
- Jest jasno i wątpię, żeby jakikolwiek stwór ryzykował zetkniecie się z ich płomieniem. Proszę, usiądź – wskazał jej łóżko. - Nawet, jeżeli nie chcesz spać, zawsze wygodniej będzie usiąść i się oprzeć, a najlepiej położyć, jeśli tylko zdołasz. Mam też trochę wina i kilka owoców. Spróbuj, może uda ci się przełknąć. Zerwałem je, kiedy podróżowaliśmy przez las. Nie jedliśmy kolacji, a wolę chyba posilić się swoim. Tak właściwie na wszelki wypadek, jakby nasz gospodarz miał jakieś plany doprawienia jakimś specyfikiem naszego jedzenia.

Odczuła, że w pokoju zrobiło się dziwnie nastrojowo. Pochodnie oświetlały pomieszczenie, nie pozostawiając żadnego zaciemnionego miejsca. Lyonetta usiadła na łóżku, spoglądając na ściany i okno, ziewała co jakiś czas ukradkiem nieco zawstydzona. Nie mogła przecież zasnąć, w końcu postanowiła to sobie wcześniej. Jak to będzie wyglądać, gdy nie dotrzyma swoich postanowień? Była ubrana w długą, elegancką, a jednocześnie wygodną sukienkę, włosy wyjątkowo miała rozpuszczone i swobodnie opadały jej na ramiona … łóżko zaś było tak wygodne … Nie! Musi z pokusą walczyć! Postanowiła.
- Dziękuje. Nie jestem głodna – odpowiedziała, gdy rycerz zaproponował owoce – ale chętnie napiję się wina. Czy uważasz, że Blacktree mógłby być zdolny zrobić nam krzywdę? Wiesz, ta kobieta ... nimfa ... mówiła bardzo przekonująco. Ale Patrick tak wiele nam pomógł ... jest taki miły, a jednocześnie widziałam go wczorajszej nocy w moim pokoju – wzdrygnęła się na wspomnienie wampira - wtedy był całkiem inny ... Nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć, ale wiem, że nie można więzić niewinnej osoby ...

- O ile jest niewinna
Enrico zastanawiał się nad tym samym: dlaczego tak łatwo uwierzył nimfie? Ba, dalej jej ufał, jakby to głębokie przekonanie stanowiło podstawę do całej tej sprawy. - Wierzę jej – powiedział wreszcie. - Nie wiem, dlaczego, ale wierzę. Jest w tym coś dziwnego i na wszelki wypadek wolę, żebyśmy zbiegli z tego dziwnego dworu. Nie wiem, czy Blacktree to wampir, ale coś knuje. Jego siedziba jest … inna. U emira muzułmańskiego pewnie ciężko spotkać takie luksusy, jak tutaj. Głęboko w lasach, ech – palnął się przeklinając, ale zaraz przeprosił – ech – powtórzył - przecież to oczywiste, że to jakaś zła magia, czy rzeczywiście wampir.

Lyonetta spojrzała na Enrica, przeszedł ją dreszcz. Wpadli! To było pewne, rycerz potwierdził jej obawy, które już od dawna narastały w głowie. Co teraz będzie? Co się z nimi stanie? Nie potrafiła odpowiedzieć na te pytania ... Poczuła, jak w jednej chwili robi jej się gorąco, jak serce zaczyna mocniej bić...
- Co my zrobimy? - szepnęła ze strachem w głosie.
- Nie damy się – odpowiedział twardo – Proszę nie martw się – nagle odruchem serca objął ją. Przez chwilę, niemal niedostrzegalny moment zaskoczone ciało hrabiny jakby się usztywniło, zdziwione niespodziewanym odruchem uczuć Sept Toura, a potem … może nawet zaskakując same siebie, oddało pieszczotę. Jej ręce uniosły się, najpierw wahając, ale później, tak, jakby czyniły to od zawsze, wspięły na jego ramiona i splotły na plecach. Wtulając się w twardą męską pierś uczuła nagle coś w sercu, co wydało jej się dziwniejsze nawet od wampirzego zamku. A on trzymał ją w objęciach. Delikatnie i z przejęciem, niczym drogocenny kamień szlachetny, więcej warty niż cała reszta świata. - Nigdy nie pozwolę, żeby ci się coś stało. Naprawdę. Mamy przewagę. Wiemy o nim i pomyśl, już jutro będziemy daleko od niego. Czy to nie jest pocieszające? Mamy broń oraz ogień. Tylko wytrzymać tą chwilę. Ponadto … jesteśmy razem – mówił czując pulsujące bicie gorącego dziewczęcego serca tuż przy swoim.

- Jesteśmy razem - słowa utkwiły jej w pamięci i powtarzały się wielokrotnie w myślach. Tak, to było pocieszające, wtuliła się jeszcze mocniej w jego ciało. Jakby otrzymała właśnie dawkę nowej siły.
- Cieszę się, że właśnie ty jesteś tutaj ze mną... – powiedziała prosto i pogładziła go po ramieniu. Mówiła z głębi serca. Mogłaby spędzić tak całą noc, wtedy prawdopodobnie nie obawiałaby się nawet przybycia Blacktree.

- Ja także jestem … jak, jakbym się obudził z długiego, ciemnego snu i nagle ujrzał gorące słońce na lazurowym niebie – usiadł na łożu obok niej. Przez chwilę nic nie mówili, wsparci o nagłówek sycili się wzajemnym ciepłem serc i myśli. Obejmował ją lewym ramieniem, ciasno, a jednocześnie delikatnie. Piękna głowa dziewczyny spoczywała na jego piersi. Była tak blisko … tak blisko, a jednocześnie, przez nieustannie wiszący nad nimi niczym Miecz Damoklesa cień wampira, daleko. Czy właśnie teraz to się musiało stać? Właśnie w tak podłym czasie, kiedy groziło im tak straszliwe niebezpieczeństwo? A może coś takiego było konieczne, żeby zaczął rozumieć własne serce. Uczucie, które czas zły w najlepszy potrafiło zmienić. Czuł, że tak się z nim powoli staje i … to było tak nienormalne, że aż budzące lęk. Nie pozwalające skupić myśli, zastanowić się, a jednocześnie słodkie, niczym najwspanialsze wino. - A właśnie, wino – przypomniał sobie prośbę hrabiny. Stało tuż obok, na stoliku. Poradził sobie spokojnie prawicą nalewając rześki burgund do kielichów. Jeden podał Lyoneccie, a drugi sam ujął. - Za co wzniesiemy toast?

De Saumur spojrzała mu w oczy, czuła się dziwnie lekko. Sprawa wampira w tej chwili stanęła gdzieś w oddali i nie przejmowała się nią tak jak wcześniej. Jakby straciła swoje znaczenie, wypchnięta daleko przez coś zupełnie odmiennego. Uniosła kielich.
- Wznieśmy toast ... za całe szczęście tego świata ... niech nikomu go nigdy nie brakuje ... – powiedziała po czym wzięła duży łyk.
- Dobry toast – orzekł pociągając solidnie - Niechże wszyscy będą więc szczęśliwi, no, może oprócz tych, co próbują zaszkodzić przyzwoitym ludziom – zastrzegł szybko. Ciemnoczerwony trunek przeleciał prze gardło niczym woda ogrzewając miło krew i budząc fantazję w sercu. In vino veritas. W winie prawda - mówiło przysłowie dawnych Rzymian i Enrico zgadzał się z tym. Niejednemu mężczyźnie i niejednej niewieście cudowny trunek dał radość, odwagę i zachęcił do zrobienia rzeczy cudownych, na przykład do … pocałunku.


Lyonetta ... jej twarz ... rozchylone karminowe usta, na których lśnił odblask w pozostawionej kropelce burgunda ... wznosząca się w oddechu pierś i jego wargi, które, jakby same, bezwiednie zaczęły powoli opadać przyciągane niewidzialna siłą przez dziewczęce usta Lyonetty. Na jej obliczu przez moment malowało się zaskoczenie … dziewicza niepewność … gardło nagle stało się suche … jakby chciała coś powiedzieć, zrobić. Desperacja? Przestrach? Przez mgnienie oka przeleciało w niej setki, tysiące myśli: jak? czy może? czy teraz? czy naprawdę powinna? Myśli, które zajęły ją na tyle, iż nie zauważyła, że usta kierowane słodkim sercem i spragnioną miłości naturą same podążyły na spotkanie męskich warg Enrico. Aż w końcu się spotkały, spragnione dotyku i własnej miękkości. Badały się. Najpierw delikatnie, powoli, smakując wzajemnie w ekstatycznej pieszczocie, która przejmowała ich dreszczem. Obydwoje czuli to narastające drżenie ciał wywołujące jeszcze większe pragnienie swojej bliskości. Ciepło warg, coraz bardziej wpijających się w siebie, zaczynało ich przenikać, rozprzestrzeniać się. Zacisnęła kurczowo ręce na plecach mężczyzny, jakby chciała na zawsze zatrzymać tą chwilę, kiedy jej serce tak mocno biło.
- Czy ty mnie … ? - chciała zapytać, ale nie mogła. Każdy moment poświęcony na coś innego niż oddawanie się tej dziwnej rozkoszy, która niespodziewanie zawładnęła nią, wydawał się stracony. Ale … ale nie musiała nic mówić. On także. Klarowna odpowiedź kryła się w coraz bardziej namiętnych pocałunkach słodkiej gonitwy, podczas której ich wargi przytulały się do siebie, podobnie jak serca, a koniuszki języków nagle dotknęły i splotły w subtelnej pieszczocie.

Poczuła jego dłoń we włosach i w krótkiej chwili przerwy pomiędzy pocałunkami owe słowa wyszeptane prosto z serca. Proste, a jednocześnie najbardziej skomplikowane: Kocham cię, które jest wyczekiwane przez każdą kobietę na świecie. Jeszcze nie tak dawno sądziła, ze nigdy ich nie usłyszy wydana za człowieka, który chciał tylko jej ziemi. Och, byłaby jego, gdyby tylko zapragnął zaspokoić swe żądze. Ona zaś nic nie mogłaby poradzić, usadowiona przy okrutnym mężu prawem i wiekową tradycją. Bała się i nie wierzyła, że może się zdarzyć coś takiego, jak w poematach rycerskich. Wtedy, w klasztorze, bliska zniewolenia przez de Rochelle'a , gotowa była niemal wyrzec się całego męskiego rodu nie widziała w bliskości mężczyzny nic dobrego. Przerażający, władczy, mogący uczynić z nią wszystko wedle swej woli - wicehrabia Rochelle uosabiał wszystkie wady jego płci. To było tak niedawno! A teraz? Nawet kiedy Rochelle przemknął jej przez myśli nie musiała odrzucać go. Sam uleciał wraz z innymi przykrościami, zatopiony w słodkim morzu wzajemnej czułości i tych prostych słów, które trafiały do jej najgłębszej otchłani duszy.

Pragnęła, brała i dawała istniejąc tylko chwilą, nie patrząc, dokąd to ją prowadzi. I czuła w nim to samo oddanie zatopione w gorejącym pragnieniu bycia szczęśliwym poprzez uszczęśliwianie jej. Cieszył się, radował najszczerzej, jak tylko można i czuł narastający zawrót głowy. Świat wirował, a on widział tylko tą wyjątkową, specjalną dziewczynę, która już obudziła w nim serce i zaczęła, czuł to wyraźnie, budzić jego męskość.

Nagle! Dziwny, niespodziewany odgłos. Obydwoje słyszeli głuchy chrzęst, jakby przesuwanego ciężkiego stołu, łoża lub ... Czy to możliwe, żeby to było owo tajne przejście, którego się obawiali? Czy naprawdę przyszedł do jej komnaty Blacktree? W jednej chwili wszystko prysło. Tak jakby owinęli się ciepłym jedwabnym kocem, który nagle nieznaną siłą zniknął. Oddychali już normalnym, zimnym powietrzem i ponownie było ciemno i tajemniczo. Dziewczyna drgnęła i z niepokojem spojrzała w stronę odgłosów. Przytuliła się do Enrica, czekała, co stanie się dalej.

Nocne cienie wędrowały po ścianach pulsując w świetle migoczących pochodni. Było cicho. Dziwny zgrzyt, który odebrał im nastrój do zaangażowania się w coś większego, niż tylko pocałunek, sprzyjał przytulaniu. Półleżał oparty na krawędzi łóżka, prawą rękę trzymał w okolicy obnażonego miecza, natomiast lewą tulił Lyonettę. Głowa dziewczyny spoczywała mu na piersi, a ręce obejmowały tak, jak to tylko zakochane kobiety potrafią robić. Wpatrywał się w noc radosny, a jednocześnie niespokojny. Odnalazł skarb, swoją perłę, o której jeszcze nie tak dawno nawet nie śmiałby marzyć i nie chciał ... nie mógł dopuścić, bo coś jej się stało. Czy minęły chwile, czy też znacznie więcej, nie wiedział, ale nagle poczuł, że niespokojny oddech dziewczyny uchwycił rytm, powolny, lecz miarowy. Zasnęła. Taka niewinna i bezbronna. Zapowiadała, ze nie zaśnie! Że nie potrafi zmrużyć oka mając za gospodarza wampira. Jednak kiedy ... kiedy leżała przy nim poczuła się bezpieczna na tyle, żeby odejść w krainę marzeń. Złożyła na niego troskę za nich dwoje. Zaufała mu. Wierzyła, że jest bezpieczna. Dlatego nadszedł słodki sen, który na parę godzin przyniósł ulgę i odpoczynek. Zasnęła utulona przez mężczyznę, który w ciemnościach nocy rozmyślał, czuwając nad spokojnym snem ukochanej dziewczyny.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 26-06-2009 o 09:11.
Kelly jest offline  
Stary 05-07-2009, 18:39   #19
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
Poranne słońce złośliwie posyłało swoje błyszczące promyki wprost na jego twarz. Jeremiash przeciągnął się na łóżku, niczym stary, rozleniwiony kociak. Właściwie, powinien już dawno wstać, ale postanowił jeszcze na małą chwilkę zmrużyć oczy. Poduszka była taka miękka, taka przyciągająca, a głowa dziwnie ciężka. Jeszcze chwilka, w końcu nigdzie się im się spieszy, tłumaczył sobie, odwrócił plecami do okna i zasnął.
- Wstawaj śpiochu! - Obudził go krzyk Bernadetty. - Ile można spać ... nim się obejrzysz zaraz nadejdzie południe. Będzie ... no właśnie, trzeba jeszcze obudzić panią hrabinę i rycerza de Sept Tour ...
- No to obudź, daj mi spokój … nie rozumiem, po co chcesz przeszkadzać im w miłej zabawie. Pewnie znowu spędzili ...
- Jeremiash! Nic nam do tego – powiedziała dobitnie, ale jej mina świadczyła o czymś odwrotnym. Co gorsza, jej brat o tym wiedział. - Proszę – spróbowała po dobroci - ... możesz się tym zająć? Wiesz, nie chcę po tym, no, wczorajszym ... wchodzić jeszcze raz do jej pokoju ... - głos dziewczyny złagodniał. Widać, jak bardzo była zmieszana.
- A co mnie to obchodzi ... masz już wprawę … - Jeremiash już się trochę łamał, ale poduszka jeszcze wygrywała z siostrą.
- Oj bracie – westchnęła – proszę. Jak ja mam tam teraz wejść? Jak ... jak się mam znowu pokazać? – mówiła z przejęciem.
- Do mojego pokoju jakoś nie miałaś skrupułów żeby wejść – powiedział bez entuzjazmu Jeremiash
- Oj, ale ty jesteś moim bratem, poza tym, to która tam by chciała takiego lenia ...
- Siostra ... a nie chciałabyś dostać kopniaka?
- Idź, ich obudź ... ja tam nie wejdę – zakończyła obrażonym tonem, po czym wyszła widząc że rodzinne negocjacje nie przynoszą pożądanego rezultatu.

Jeremiash przewrócił się na drugi bok, zaklął cicho po czym wstał i ubrał się.
- Trzeba się wreszcie ruszyć – przekonywał sam siebie. - Ta zołza przynajmniej w tym miała racje, że już naprawdę późno, przynajmniej jak na zalecenia ojcowe, ale budzić, droga siostrzyczko, he, nie ma mowy – postanowił.
Właściwie sam nie wiedział, co by zrobił trafiając wczoraj na taką łóżkową scenę, jak Bernadetta wczoraj, wolał więc, na wszelki wypadek, uniknąć takiej sytuacji. Co nie przeszkadzało mu dokuczać przejętej siostrze. Kochał Bernadettę, ale czasem nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie dogryźć. Może trochę z nudów. Od kiedy mieszkali u Blacktree chłopak nie bardzo wiedział, co ze sobą robić. Rano zwykle doglądał inwentarza, lecz teraz służba się wszystkim zajmowała. Musiał przyznać, że nie bardzo na rękę była mu ta rola „pana”. Lubił pracować, polować, ruszać się i właściwie … nie znał innego sposobu spędzania dnia.

- Kiedy wreszcie wyruszymy? No, niby Ron ranny – przyznawał się przed sobą, że okaleczenia gwardzisty było nielekkie i wymagały odpowiedniej pielęgnacji, ale … ale miał tego serdecznie dosyć! Bo ileż można zwiedzać i oglądać ten przystrojony niczym tokujący cietrzew zamek?

Poprzedniego dnia kilka razy odwiedził Rona, ale ten stał się jakoś sposępniał i zamknął się w sobie. Stanowczo nie należał do najmilszych towarzyszy. Niby wyglądał znacznie lepiej, ale kiedy Jeremiash wchodził, odwracał głowę i twierdził, iż kiepsko się czuje. Tymczasem ranek zapowiadał się pięknie. Dokładnie w sam raz na zrobienie czegoś pożytecznego. Postanowił zajrzeć do koni. A co jeśli służba nie zajmowała się nimi jak należy? Z tym nowo budzącym się zwątpieniem, Jeremiash wyszedł z pokoju i żwawo ruszył w stronę stajni. Nawet nie zerknął na cudowne zdobienia ścian i za nic miał piękne, jakby wycięte z rzeczywistości malowidła, których na pewno Patricowi pozazdrościł by nie jeden wielki władca.
- Bezużyteczne bazgroły – ocenił je wcześniej nie planując zmienić powziętej opinii.

W pewnej chwili
- Witam. Dokąd pan zmierza? – Jakby z podziemi wyrósł przed nim starszy służący zamku. Chłopak miał już mu odpowiedzieć, że to nie jego sprawa, ale zaraz ugryzł się w język.
- Idę do koni, a w czym problem? - Mimo powziętego postanowienia zabrzmiało to jakoś obcesowo. Ale służący wydawał się ulepiony z czystego miodu.
- To doskonale, że pana spotykam – rozpływał się uśmiechając złośliwie lub służalczo. Jeremiash jeszcze nie potrafił rozpoznać dworskiej mimiki twarzy. - Właśnie od nich wracam i miewają się doskonale, dostały wody i owsa. Pan byłby wielce niezadowolony, gdyby jego gość, musiał przejmować nasze obowiązki. Wstyd byłoby zarówno jemu, jak i nam. Proszę za mną. Jeśli pan pozwoli, mogę pokazać zamek ... są tutaj niezwykłe dzieła sztuki, jaśnie pan gromadzi od dawna. Jestem tutaj już długi czas i moi poprzednicy wiele mi przekazali ... – trajkotał jak najęty.

Jeremiash z grzeczności próbował udawać zaciekawienie, lecz im bardziej próbował tym bardziej chciało mu się spać. Wreszcie zniecierpliwiony gadulstwem otwarcie machnął ręką na starania sługi i zaczął znacząco ziewać. A po chwili uniósł rękę przerywając tyradę.
- Och, powtórzyć coś? Wiedziałem, że historia ikon kijowskich zainteresuje pana.
- Taaaaak, wyjątkowo – chłopak miał już na końcu języka, ze takie pieprzenie to jest dla gogusiowatych kupczyków, a nie rycerskiego syna, lecz ugryzł się w odpowiednim momencie. Nie było sensu robić sobie wrogów - ale miałem obudzić hrabinę i rycerza Sept Tour ... zupełnie wyleciało mi z głowy – powiedział na poczekaniu, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę komnat.
- Oczywiście, dokończymy później, proszę się nie martwić ... znajdę pana ... nic pan nie straci... – powiedział staruszek i uśmiechnął się prawie że serdecznie. Jeremiash miał ochotę pozbawić go reszty zębów.


***

- Proszę ... – odpowiedziała Lyonetta słysząc pukanie do drzwi, w których zaraz ukazał się Jeremiash. Chłopak zachowywał się dosyć dziwnie. Wszedł przekrzywiając głowę, a następnie, patrząc w podłogę, powiedział dość pośpiesznie, coś o śniadaniu i poranku, po czym ulotnił się, niczym używana przez alchemików kamfora. Więcej hrabina nie była w stanie zrozumieć. Siedziała na łóżku zdezorientowana, czyżby … czyżby jednak nie chciał darować jej poprzedniego przebudzenia z Enricem? Przecież nic się nie stało … no, wtedy, bo później ... później … pocałunki, nie mogła o nich przestać myśleć. Czuła jeszcze miękki dotyk jego warg, silne, męskie ręce na swoich ramionach i nagły spokój, kiedy przytulała się do jego piersi. Ale … ale Jeremiash nie mógł o tym wiedzieć. Jak dobrze zrobiła, że wyszła dziś wcześniej z pokoju Enrica. Przynajmniej nie musieliby się znowu wstydzić razem. Aaaaale … to … to było teraz. A Bernadetta, Jeremiash, Ron … To przecież przypadek, że ona i Enrico zasnęli ze sobą. Ponadto wampir! Jak mogą tak ją osądzać, a gdyby nawet, nawet … no, gdyby wiedzieli, że … że coś czują do siebie, no to co? Nie była ich hrabiną? Sept Tour nie był rycerzem? Nie mogli się całować tak jak jeszcze przed chwilą, kiedy podali sobie usta na do widzenia? Kto mógł im zabronić prawdziwej miłości? Czy naprawdę zrobiliśmy coś tak złego, że Bernadetta i inni wstydzili się i patrzyli z taka niechęcią w oczach? No, może nie niechęcią. Raczej z przykrością, jakby osobiście ich to bolało. Ale dlaczego? Czyż nie chcą, żeby czuła się szczęśliwa? Lyonetta nie wierzyła, że jej źle życzą, ale … jakże oni nic nie rozumieją, oceniła.

***

- Myślisz, że dobrze robimy nie informując nikogo o tej nimfie? – spytała po raz drugi dzisiejszego dnia, kiedy spotkali się samotnie po śniadaniu. Widać było, że jest kłębkiem nerwów.
- Tak ... – powiedział spokojnie rycerz – nikt nam nie uwierzy jeśli nie porozmawia z nią osobiście i nie dojrzy na własne oczy prawdy. Nimfa! Jeszcze niedawno sam bym wziął za szaleńca kogoś opowiadającego mi takie brednie. A wszyscy oni twardo stąpają po ziemi. Szczególnie Jeremiash. Przyniosłaś to, o co ustaliliśmy?
- Tak, ubrania dla nimfy mam w torbie. Ona … ona jest bardzo ludzka ... bardzo. Czułabym się dziwnie, gdyby obok mnie szła naga, no, może nie kobieta, ale ... no wiesz, prawie kobieta. Choć mężczyznom chyba by się to podobało – zauważyła spoglądając na niego bacznie.
- Znalazłem już swoją nimfę – uścisnął jej dłoń – a w tym zakresie jestem wyjątkowo monotematyczny – ciepły uśmiech na męskich wargach wygnał podejrzliwe myśli z serca dziewczyny.
- Ale właściwie, no wiesz, jak my właściwie ją uwolnimy?
- Nie mam pojęcia – powiedział szczerze – zobaczymy... musimy znaleźć sposób. Bez niej chyba nie mamy szans uciec. Ten las jest niczym labirynt – również się obawiał o ich dalszy los. To obudziło się serce. Zupełnie niespodziewanie, ale to nie znaczy, że jakoś mniej silnie. Był rycerzem, ona damą. Chciał mieć Lyonettę przy swoim boku, chciał ją w porę obronić przed niebezpieczeństwem. Obecność tych wszystkich niesamowitych magicznych wydarzeń nie budziła w nim entuzjazmu. Był dobrym wojownikiem, wiedział o tym, ale … ale co robić, gdy nie było przed nim żadnego przeciwnika? Ale czy jest w stanie poradzić sobie z magią? Mieczem i wiarą? Czy ma tyle sił, aby sprostać wampirowi?


***


- Czy jesteście pewni, że wyjechał? Czy widzieliście go? - gdy tylko weszli do lochu nimfa zasypała ich pytaniami.
- Jak mamy panią uwolnić? – przerwał jej Enrico, nie było ani czasu, ani możliwości na dłuższą rozmowę, zresztą nie znał prawdziwej odpowiedzi na żadne z postawionych przez nią pytań.
- Pierścieniem ... to proste ... – powiedziała z lekkim lekceważeniem, jakby dla każdego magia była chlebem powszednim.
- Ale ja nie potrafię się nim posługiwać, przykro mi – włączyła się Lyonetta.
- Jak nie potrafisz? – zdziwiła się nimfa. – Masz go przecież, musisz go umieć używać ...
- Nie umiem, nie wiedziałam, że jest magiczny dopóki pani mi tego nie powiedziała ...
Nimfa zamyśliła się na dłuższą chwilę. Lyonetta i Enrico spoglądali na siebie ukradkiem, poszukując w swoich oczach otuchy i zrozumienia.

- Podejdź do mnie, dziewczyno... – odezwała się w końcu nimfa – no dalej, nie bój się. Nimfy nie jadają ludzi, co najwyżej wykorzystują, ale to tez tylko mężczyzn i za obopólnymi chęciami – popędziła ją widząc w jej oczach niepewność. Hrabina zrobiła dwa kroki ku zielonoskórej kobiecie.
- Gdzie masz pierścień? – spytała nimfa. Lyonetta pośpiesznie wyjęła ukryty na piersi łańcuszek.
- To on ... tak to ten ... – uśmiechnęła się przekrzywiając głowę kobieta. Próbowała go dotknąć, lecz w ostatniej chwili zabrała dłoń. – Ja nie mogę się nim posłużyć, musisz zrobić to ty ... – szepnęła. – Słuchaj, to będzie proste, nie bój się. Weź go w dłoń, ściśnij tak mocno, by twa krew zmieszała się z jego mocą ... a gdy się złączą razem … krew jest silna, niesie moc niczym rzeka kawałki drewna. Dalejże, wtedy mnie uwolnisz – Lyonetta kompletnie nie rozumiała słów. Moment zawahania, lecz niesiona jakimś dziwnym nakazem wypływającym z samej głębi umysłu, ścisnęła pierścień. Poczuła jak małe igiełki wbijają się w jej skórę, zupełnie jakby ściskała kolczastą roślinę. Ale dziwne. Nie było bólu, jedynie ciepło. Klika kropel krwi spłynęło do wody zalegającej podłogę lochu. Ta w jednej chwili wyraźnie rozgrzała się. A może to jej ciało zdążyło się przyzwyczaić do lodowatego zimna kazamat? Czy śniła, czy wszystko naprawdę się oddaliło, a ona stałą się tylko obserwatorem. Jakby rozpływała się … Nawet chrzęszczący trzask nie wyrwał ją z tego stanu! Kajdany pękły i zniknęły. Lyonetta próbowała się obudzić, lecz czuła, jak jakaś bardzo silna moc pochłania ją coraz bardziej. Wtem poczuła uścisk na swych dłoniach. Nimfa. Wyciągnęła ją z tego i dziewczyna ponownie znalazła się w zimniej kałuży.
- Co się stało? – spytał zdezorientowany Enrico, dla którego czas nagle zwolnił. Stał, obserwował, ale nie widział nic. Lyonetta stała przy nim, podeszła do nimfy i nagle … nagle wszystko było inaczej. Kajdan nie było, a na twarzy jego ukochanej malowała się niepewność.
- Wszystko już w porządku ... – odpowiedziała za Lyonettę nimfa
- Tak ... wszystko dobrze... – dodała sama i przyjrzała się pierścieniowi i zaraz schowała go pod suknię.
- Dziękuję wam – usłyszeli autentyczne wzruszenie - jestem w końcu wolna. Na wieki będę wam wdzięczna, ale teraz muszę … musimy – poprawiła się - natychmiast wrócić do lasu. Zaczerpnąć jego świeżego oddechu. Idziecie po swoich i przybądźcie na skraj lasu pod wielkim dębem. Jest największy, nie da się przeoczyć. Znajdę was i ruszymy do wioski, tam będziemy bezpieczni.
- Mamy dla pani ubrania. Powinny pasować... – wspomniał Enrico, skinąwszy do Lyonetty, żeby wyjęła zawartość torby.
- Ubrania? Po co? – zdziwiła się nimfa, lecz widocznie chcąc zaspokoić dziwaczne, lecz w sumie niegroźne pragnienie swoich wybawicieli, włożyła suknie i ruszyła przed siebie.

Rycerz i hrabina spojrzeli na siebie niepewnie. W ich sercach rodziła się taka sama wątpliwość, lecz bali się ją powiedzieć na głos. Wystarczy, że wiedzieli czytając ze swoich oczu.
– Czy nimfa faktycznie zjawi się i im pomoże? A jeśli nie to co się z nimi stanie? Nawet, jeżeli nadejdzie, czy zdążą uciec?
Nie czekając, aż wątpliwości zjedzą całą ich nadzieję, ruszyli po resztę.

***

Stali pod wielkim dębem na skraju lasu. Właściwie, nawet trudno było powiedzieć, czy to jeszcze nie park zamkowy, gdyż całość została skomponowana tak, że cywilizacja i porządek bardzo płynnie przechodziły w dziki krajobraz. Zaskoczenie i niepewność rysowała się na twarzach całej trójki, gdy zobaczyli ją. Zieloną! Mężczyźni byli olśnieni. Widać, podobna do świeżej trawy karnacja im nie przeszkadzała, ba, dodawała jeszcze ponętnej egzotyki. A sylwetka, twarz, śmiejące się radośnie oczy spowodowały, że Ron aż otworzył usta, zaś Jeremiash wręcz podszedł do nimfy niemal twarz w twarz i zaczął coś dukać przedstawiając się. Pewnie zadukałby się do reszty, gdyby krytycznie spoglądająca na ta scenę Bernadetta nie zapytała prosto z mostu:
- Przepraszam, kim pani jest?
- Idźmy – przerwała jej Lyonetta. - Porozmawiamy w drodze. Prowadź … - spojrzała na nimfę niepewnie. - Jak się mamy do pani zwracać?
- Zeofire – powiedziała śpiewnie tak słodkim tonem, że dwaj młodzieńcy aż podskoczyli, Bernadetta spojrzała jeszcze bardziej niechętnie, niż przed chwilą, a Enrico przygryzł wargi, żeby nie krzyknąć po tym, jak Lyonetta ścisnęła mu, zapewne zupełnie przypadkiem, mocno palec. On sam nie miał kilkunastu lat, żeby pociągały go takie egzotyczne zielonoskóre kocice. Ale trochę rozumiał Rona i Jeremiasha, których kompletnie nie obchodziło, kim jest nieznajoma, byleby można było trochę przebywać w jej towarzystwie. Nimfa mogła się podobać. Ba, musiała! Była naprawdę piękna kobietą i jeżeli zapomnieć o widocznym braku człowieczej natury, to wyglądała niemal na ideał. Niemal! Bo dla niego ideał stał właśnie obok z napiętą twarzą i poganiał wszystkich do jak najszybszego ruszenia.
Zeofire prowadziła. Szła zwinnie i cicho, niczym płynący wietrzyk. Chłopcy pędzili za nią zgodnie, choć znacznie mniej zgrabnie. Patrzyli na siebie cierpko starając się wyprzedzić jeden drugiego. Ranny Ron wcale nie ustępował Jeremiashowi.
- On już wraca – szepnęła nagle.
- Blacktree? - spytała Lyonetta, choć znała odpowiedź. Może jednak łudziła się, ze usłyszy cokolwiek innego.
- Tak – nimfa potwierdziła – Blacktree.
- Daleko jest? - Rozejrzał się niepewnie Sept Tour.
- Tak, jeszcze nie wrócił do zamku. Ale już donieśli mu, że zbiegliśmy, że nie ma was w komnatach. Wampir wraca, szalony, zły, przysięgający zemstę – nawet głos śpiewny stwardniał wymawiając te słowa.
- Wampir? Jaki wampir? Co ty, pani, mówisz? - Zareagował szybko Jeremiash.
- Nasz gospodarz to wampir – szybko wyjaśnił Enricoktóry więził Zeofire – dodał specjalnie. Biorąc pod uwagę stan psychiczny obydwu chłopaków, powołując się na nimfę mógłby ich chyba przekonać do tego, że ziemia jest okrągła, czy innych temu podobnych bzdur, z którymi spotykał się niekiedy na wschodzie.
- Niestety, tak. Musieliśmy uciekać Lyonetta krótko streściła wczorajsze wydarzenia. – Dlatego właśnie zastałaś Enrico w mojej komnacie. Próbował … próbował mnie chronić, kiedy Bla …
- Proszę, nie wymawiaj jego nazwiska – przerwała jej gwałtownie nimfa. - On je słyszy.
- Tak, rozumiem … rozumiem – wydukała wreszcie Bernadetta nie patrząc na zaróżowioną z zażenowania hrabinę. - Przepraszam, przepraszam bardzo, że byłam przekonana, że wy … że pani … że … no … jeszcze raz przepraszam.

***

Nie podobało jej się to. Cała ta nimfa, wampiry i magiczne moce, a nade wszystko zawstydzająca, choć nieco usprawiedliwiona, scena, na której przyłapała hrabinę i rycerza ... zdecydowanie się jej to nie podobało. Bernadetta szła milcząca, jakby obrażona na cały świat. Dlaczego, dlaczego tak się dzieje? Ojciec uczył inaczej! Rozglądała się uważnie dookoła i wzrokiem próbowała przywołać do porządku rozanielonego Jeremiasha. Lecz ten nawet na nią nie spojrzał, gdyż ich nowa towarzyszka, czując zew natury, wyskoczyła z sukienki i szła nago. Benadetta nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Nie kryła zażenowania, chcąc utkwić gdziekolwiek indziej wzrok, a nade wszystko wściekła była na mężczyzn.
- Ależ pani... tak nie można – powiedziała w końcu, nie mogąc dłużej wytrzymać.
- Ale o co chodzi? – spytała zaskoczona nimfa.
- O nic ... nie słuchaj mojej siostry, ona często przesadza – powiedział Jeremiash nie odrywając oczu od pięknego ciała nimfy.
- Tak ... zgadzam się z nim. Wszystko jest tak, jak powinno być – potwierdził nagle ozdrowiały Ron.
- Sami gadacie głupoty! Ech, mężczyźni … – odgryzła się i pośpieszyła na sam początek.
- Nie ma czasu na wyjaśnienia ... pośpieszmy się ... - dodał pozornie obojętny na wszystko Enrico. Nie przeszkadzała mu nimfa i rozumiał chłopaków. Niewątpliwie młodzieńcza wyobraźnia w tej chwili podpowiadała najbardziej zbereźne rzeczy, które mogliby wprowadzić w czyn chędożąc Zeofire. Zresztą ona chyba nie miałaby nic przeciwko temu, bowiem śmigając pomiędzy drzewami, co rusz posyłała im uśmieszki i mrugnięcia. Widać, taką ją stworzono. Rzeczywiście, była piękna, ale jej cera stanowiła skazę nienormalności. Kiedy patrzył na coś tak odmiennego, rycerzowi stawała przed oczyma Zubeida, córka jednego z reisów muzułmańskich, którą pojmali na Rodos. Także była piękna, mająca smagłe, dziewicze ciało, które bez oporu poddało się kilku rycerzom. Chędożyli ja niczym pospolitą dziwkę przez jakiś czas dopóki któryś nie spostrzegł skazy. Nie była to wprawdzie zielona skóra, ale ohydne piętno trądu. Zubeida była chora i dlatego ojciec odesłał ją na jedną z wysp. Zdarzenie, które, choć uśpione na dnie pamięci, odezwało się teraz. Obserwując nimfę Enrico nie potrafił odsunąć od siebie tego wspomnienia i chociaż Zeofire na pewno nie była chora, nie mógł przejść do porządku dziennego nad jej innością. Ale obydwaj chłopcy nie mieli takich doświadczeń i nie przeszkadzała im skóra, kiedy obfite piersi nimfy hipnotycznie poruszały się w górę i w dół w rytm jej szybkich kroków.
- Ciekawe, Lyonetta ma chyba nieco mniejsze – zastanowił się nagle i nie była to bynajmniej niemiła myśl, gdyż zawsze podobały mu się smuklejsze niewiasty, takie jak hrabina. Zresztą, jego ukochana także nie miała się czego wstydzić, kiedy zaś tuliła się do niego, czuł wyraźną miękkość jej biustu na swoim ciele. Nawet przez ubranie. Wzrok sam uciekł mu na prężnie idącą dziewczynę.
- Nie teraz! Nie ma czasu – zganił się w myślach, które nie chciały jednak specjalnie słuchać podsuwając mu kuszące obrazy jędrnych piersi hrabiny. Lyonetta nie domyślająca się wewnętrznej walki Sept Toursa podzielała, jeśli chodzi o nimfę, uczucia Bernadetty, lecz trochę w mniejszym stopniu to okazywała.

Szli jeszcze jakiś czas przez gęstwinę, gdy w pewnym momencie Zeofire przystanęła, uśmiechnęła się i po czym orzekła, że są na miejscu. Rozejrzeli się zaskoczeni. Stali pośród dziewiczej natury. Dookoła nich rozciągały się pasma starych, bardzo wysokich drzew. Słońce lekko prześwietlało się między rozłożystymi koronami liści. Wiatr szumiał melodyjnie, jakby chciał wtórować pieśniom leśnych ptaków.
- Tu nic nie ma – wyrwało się Ronowi rozglądającemu się niepewnie dokoła. Zresztą, wszyscy to robili. Tutaj, powiedziała. Co to znaczy tutaj? Na trawie? Pod krzaczkiem, gdzie można zaspokoić potrzebę, ale chyba nie mieszkać? Dziwne, naprawdę dziwne.

W pewnej chwili nimfa stanęła na palcach i wydała z siebie śpiewny i melodyjny dźwięk. Wszystko nagle ożyło. Lyonetta z przestrachem chwyciła ramię Enrica. Drzewa falowały i skrzypiały. Nagle kilka wyszło … z korzeniami i odsunęło się kawałek, ukazując tunel świetlistej poświaty. Ot tak, po prostu. Spacerujące drzewa … kto kiedykolwiek widział spacerujące drzewa? Jeremiashowi niemal nie opadła szczęka na trawę. Enrico chwycił za miecz, jakby taki oręż mógł się przydać przeciwko wyrośniętemu dąbczakowi, a pozostali znieruchomieli w totalnym osłupieniu. To, co ukazało im się, przerastało ich najbardziej wybujałe wyobrażenia.


Wszystko skrzyło, jakby pokryte magicznym pyłkiem przez cesarza alchemików. Dookoła rozłożystych konarów mieściły się małe domki uplecione z liści i gałązek drzew. Na samym środku, niczym magiczna fontanna, połyskiwało srebrzyste źródełko w którym właśnie zażywały kąpieli zupełnie nagie kobiety, zapewne nimfy, gdyż ich skóra połyskiwała taką samą zielenią, co Zeofire.
- O rany – szczęka Rona opadła na glebę obok tej należącej do Jeremiasha. Wszędzie dookoła latały małe i duże ptaki z pięknymi długimi kolorowymi ogonami oraz ogromne motyle o soczystych barwach skrzydeł. To było piękne. Ron podszedł do jeziorka, pochylił się. Chciał coś powiedzieć, ale jego prostemu umysłowi brakowało słów.


- Nasza siostra wróciła! – rozległ się nagle harmonijny śpiew. Zaraz obok nich pojawiło się z tuzin zupełnie nagich kobiet, każda chciała uściskać lub chociaż dotknąć swoją siostrę, co spowodowało istny chaos.
- Tęskniłam za wami, moje kochane ... ale bez tych oto, przemiłych ludzi, zapewne dalej byłyśmy rozłączone ... – ze wzruszeniem w głosie powiedziała Zeofire, na chwilę odrywając się od uścisków i pocałunków. Była szczęśliwa.
- O szlachetni ludzie ... – odezwał się chórek kobiecych głosów, które zaczęły wylewnie dziękować nowo przybyłym przeplatając słowa z czułymi buziakami. Co bardzo nie podobało się dziewczynom, lecz wyjątkowo mocno przypadło do gustu Jeremiashowi i Ronowi, do których podeszło najwięcej nimf. Enrico starał się trzymać przy hrabinie. Brat Bernadetty wzniósł oczy wysoko zastanawiając się zapewne, czy może istnieć cudowniejsze miejsce we Francji? Słodkie usta całowały go, ponętne piersi tuliły się do jego ciała, a puszysty, zielonkawy meszek pomiędzy zgrabnymi nogami musiał kryć w sobie sezam rozkoszy. Och, och, och!

- Niech zabrzmią harfy ... oto mamy dzień świętowania... – w pewnej chwili radośnie klasnęła Zeofire. Nimfy nagle rozbiegły się i zaczęły przygotowania, kilka zaraz pojawiło się niosąc przybyszom ukwiecone korony i nałożyły jej na ich głowy. Zaraz chwyciły ich za ręce:
- Zdejmijcie te krępujące szaty ... tutaj nie są wam potrzebne ... to wioska nimf ... poczujcie jej wolność... – powiedziała uśmiechnięta dziewczyna, która jednocześnie chciała już pomóc w tym Jeremiashowi.
- Eeee ... lepiej nie ...jesteśmy bardzo przywiązani do tych ubrań... – wydukał z siebie zawstydzony chłopak. Właściwie nie miałby nic przeciwko temu, ale siostra, hrabina … Bernadetta popatrzyła z niesmakiem na całą scenę, w głowie jej się nie mieściło, jak można tak biegać nago i jeszcze się tym szczycić. Co by tato pomyślał!
- My tutaj żyjemy wolno w zgodzie z naszą naturą – powiedziała zdziwiona nimfa, po czym dała soczystego buziaka Ronowi. - Odwiedzali nas przed laty młodzi panowie i żaden z nich nie nalegał, by zachować przyodziewek. Ciało jest piękne. Męskie tak pasuje do naszych … chyba – nagle zastanowiła się z wyraźną troską – że może czegoś wam brakuje?
- Dlaczego niby tak uważacie? - Po minie Bernadetty widać było, że wolała raczej zagrożenie jakie stwarza wampir, niż bezpruderyjne towarzystwo nimf.
- Zostaniemy raczej w swoich ubraniach ... – powiedziała zakłopotana Lyonetta poprawiając ukwieconą i cudownie pachnącą, kwiecistą koronę. - Takie mamy zwyczaje. Zdejmujemy odzienie tylko w łożu i podczas kąpieli – wyjaśniała trzymając za rękę Sept Toura.
- Jeśli taka wasza wola ... pozostańcie w swych śmiesznych kostiumach ... – powiedziała nimfa, po czym zmierzyła wszystkich wzrokiem i zaczęła się śmiać do swojej siostry, która zaraz również wybuchnęła gromkim śmiechem.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...

Ostatnio edytowane przez Asmorinne : 05-07-2009 o 20:12.
Asmorinne jest offline  
Stary 30-07-2009, 20:57   #20
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- To najpiękniejsze miejsce na świecie! – Wykrzyknął w pewnej chwili Jeremiash, a przytulona doń nimfa potwierdziła jego opinię powoli rozpoczynając delikatną pieszczotę młodzieńczych barków.
- Czy wyznaczycie nam jakieś miejsce do spania? – Sept Tour podszedł do problemu z praktycznej strony.
- A naprawdę chcecie mieć osobne? Siostry przejęły by was wszystkich do swoich pokoi. Wasi mężczyźni wyglądają na silnych oraz pewnie mają swoje potrzeby, jak to samce wszystkich gatunków stworzeń. Jednak dziewczęta także zaprosiłybyśmy do zabawy. Skoro jednak chcecie osobno ... – zdziwiła się Zeofire ale cóż, kaprysy moich wybawicieli, choć niezwykłe, są dla nas bardzo ważne. Dzięki wam mogłam powrócić do tej wioski radości.
Bernadetta już chciała wybuchnąć, ale Lyonetta przytrzymała ją.
- Dziękujemy Zeofire. Wiesz, nasze zwyczaje troszkę się różnią.
- Ale gościli już u nas ludzie
– nie zgadzała się nimfa. – Oni naprawdę z radością zabawiali się z nami.
- Ale to byli młodzi, głupi mężczyźni
– syknęła Bernadetta spoglądając karcąco na Jeremiasha. Jednak chłopak, zajęty głaskaniem miękkich, kształtnych pośladków rudowłosej nimfy, nie zwrócił na nią uwagi. Zdecydowanie skupiał się na delikatnej pieszczocie aksamitnej skóry, lekko ugniatającej się pod naciskiem jego męskiej, spracowanej dłoni.
Nagle ... KLAPS! On to zrobił! Klepnął nimfę w tą krągłą pupę. Może niezbyt mocno, ale na pewno to odczuła.

- Tak, głupi bracieBernadetta była teraz pewna, wręcz absolutnie przekonana, że dziewczyna o jasnoszmaragdowej karnacji gwałtownie wysunie się z objęć jej brata i da mu zasłużony policzek. Uśmiechnęła się nawet do swoich myśli czekając na reakcję. Przecież tak musi być! Każda szanująca się dziewczyna na pewno oburzyłaby ... ale nimfa widocznie nie była z tych szanujących. Jak ona mogła? Przecież ... przecież ... to jej się chyba spodobało, odkryła nagle, gdy zobaczyła, jak składa na ustach jej brata namiętny pocałunek, zaś potem odciąga gdzieś na bok. Bernadetta miała serdecznie dosyć. Dooooooosyć!

- Młodzi, głupi? – zdziwiła się nimfa. – Dlaczego uprawianie miłości mogłoby być głupie? Przecież to takie przyjemne. Czuję się wtedy tak cudownie bezbronna w męskich, silnych ramionach, kiedy jego ciało okrywa moje, on zaś, rzuca się na mnie niczym wilk w rui na swoją samicę. Wy tak nie czujecie tego? Naprawdę? – pytała Zeofire w miarę jak twarz Bernadetty purpurowiała, a oblicze Lyonennty bladło. – To straszne. Widocznie macie jakieś problemy – szczerze przejęła się nimfa nie doczekując się odpowiedzi dziewcząt. – Na pewno potrafimy wam pomóc. Jesteśmy stworzone dla miłości, dla przyjemności. Potrafimy także nauczać. Poproszę którąś z sióstr, żeby się wami zajęła, skoro zaś mamy także mężczyzn doskonale pójdzie. Rozkręcicie się oraz pojmiecie, jakie to miłe uczucie.

- To może innym razem – przerwał jej wreszcie Enrico, który zdumiony całkowitą bezpośredniością Zeofire wreszcie zdołał coś wykrztusić.
- Ale dlaczego, nie rozumiem. Naprawdę chcę pomóc – nimfa wydała się zmartwiona.
- To wiesz, my ludzie posiadamy nieco inne zwyczaje i nie uprawiamy miłości ze wszystkimi. Dla nas, no najpierw musimy mieć pewne rytuały. Ślub oraz inne.
- Hm, ślub? Nie rozumiem
– zdziwiła się. – Ci, którzy tu przebywali nie wspominali niczego o ślubie, czymkolwiek to jest.
- Och, my zaś preferujemy właśnie taki sposób.
- Ten Jeremiash chyba nie przejmuje się owym zwyczajem
– skonstatowała nimfa.
- Mój brat jest głupim trepem! – wykrzyknęła Bernadetta. – Zamiast wziąć sobie znaleźć uczciwą dziewczynę i założyć rodzinę, jeżeli potrzebuje tak bardzo tego, no tego, gzi się niczym, niczym marcowy kocur.
- Nawet jeżeli, jak to, co robi teraz w krzakach z Teone, ma związek z rodziną? Dają przecież sobie chwile przyjemności nie robiąc jakiejkolwiek krzywdy.
- Nie robiąc? Nie robiąc
? – Bernadeccie zabrakło słów.
- Zeofire. Proszę, pozwól nam zostać przy swoich zwyczajach. Nawet, jeżeli Jeremiash postępuje inaczej, to chyba nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy się trzymali własnej kolejności postępowania. Najpierw narzeczeństwo, potem ślub, potem inne sprawy.
- Ale po co się tak kłopotać?
– Nie dawała za wygraną nimfa.
- Taki mamy zwyczaj, że kiedy się trochę pokłopotamy, to wiemy na pewno, że chcemy być właśnie razem.
- Noooo wprawdzie, nie wiem, czy dobrze pojęłam
– zastanawiała się Zeofire – ale czy mówicie o czymś takim, jak gruchanie głuszców przed samicami. Kiedyś przyglądałam się ich zalotom. Ciekawy popis samca usiłującego zwrócić na siebie uwagę samic. Dużo przy tym było buńczucznego stroszenia piór, szczególnie białego ogona, i popisowego tańca z fantazyjnymi figurami.
- Oooooo, właśnie
– szybko rzucił Enrico. – Właśnie mniej więcej tak.
- I wy nie odtańczyliście jeszcze swoich tańców i nie nastroszyli piórek?
- Coś w tym stylu
– wymamrotała Lyonetta, która wreszcie włączyła się w rozmowę.
- Och, to nieprzyjemne. Naprawdę nie możecie wziąć udział w naszych przyjemnościach?
- Zdecydowanie nie możemy?
- Jakże mi was żal
– posmutniała nimfa. – No trudno, może jednak zdecydujecie się ominąć wasze stroszenie piórek, podobnie jak Jeremiash. Chociaż zdaję sobie sprawę, że cietrzew, któremu zaproponowałabym ominięcie toków zapewne nie przyjąłby takiej propozycji.

Jeremiash nie wrócił. We czwórkę udali się do kwatery przydzielonej przez nimfy. Zeofire gdzieś zniknęłą wśród sióstr, natomiast zajęła się nimi Lilianna. Dziewczyna miała widocznie dobre serce, bo na swój punkt ataku wybrała pokaleczonego Rona, który najpierw pod okiem Lyonetty próbował trzymać dystans, ale potem poddał się woli nimfy, wyraźnie zaangażowanej w niesienie pomocy.

Zaprowadziła ich do wnęki wewnątrz wielkiego dębu i wskazała ułożone z mchu i liści posłania.
- To miejsce dla was. Serdecznie zapraszamy. Wiemy, że normalnie ludzie potrzebują pożywienia, ale tutaj nie podlegacie nieprzyjemnym ograniczeniom. Kto chciałby jeść i pić, jeżeli można się kochać? Kto chciałby tak marnować czas? Jagódka czy łyk wody ze strumyka zaspokoi wszystkie wasze chęci. Bądźcie pogodni – niczym puch nagle opadła na posłanie Rona.


- Widziałam, mój drogi luby ...
- ... luby
? – wyrwało się Bernadetcie, która chciała rwać sobie piękne blond włosy z głowy. – Ron także wpadł w ich sidła?
- Ależ droga siostro, jeżeli ten mężczyzna jest dla ciebie drogi, może się do nas przyłączyć
– spokojnie odpowiedziała Lilanna układając się na wznak na posłaniu i prezentując swoje niewieście atrakcje. – Nie wiesz, iż to jest zdrowe dla każdego mężczyzny. Człowiek zwany Ronem został raniony. Każdy mocniejszy wysiłek mógłby mu sprawić niemały problem. Ale tknięcie nimfy pomaga, przyspiesza gojenie. Okład niewieścich piersi koi rany. Chyba chcesz, by Ron wyzdrowiał? Widzę przecież, iż masz w oczach dobro, tymczasem twój głos nie pasuje do tej delikatności i czułości, którą od ciebie czuję. Proszę, rozbierz się i ułóż – zrobiła nieco miejsca na posłaniu. – Ronowi to chyba nie będzie przeszkadzać.
- Nieeee
... – gwardzista rzeczywiście jeszcze próbował odwrócić się, odegnać obraz nimfy, ale widać było, że czar nagiej dziewczyny włada nim coraz mocniej. Że jeszcze chwila, jeszcze moment, rzuci się na Liliannę mimo swojej rany i obecności Lyonetty.
- Ale mi będzie! Wszystko mi tu przeszkadza – wybuchnęła dziewczyna i gwałtownie wybiegła z chaty.

- Wyjdźmy – hrabina kręcąc głową ujęła rycerza za ramię. Gwardzista wpadł jak wcześniej Jeremiash. – Jesteś silniejszy od nich, prawda? – spojrzała mu prosto w oczy.
- Niekoniecznie
– objął ją czuła tak, by mogła wtulić twarz w jego bark. Poczuł radosne drgnienie serca czującego, ze dziewczyna jest blisko oraz niespodziewaną chęć pójścia krok dalej, wiele kroków. Dziwne. Ale odrzucił tą nagłą iskrę pożądania. Lyonetta nie była taka, jak chutliwe nimfy! Przestraszył się, że mógłby stracić hrabinę. Ta potworna myśl ostudziła jego zapały skutecznie. – Ale ja znalazłem już kogoś słodszego, niż te leśne damy – powiedział z serca. - Nie chcę zamienić mojej kochanej na inną.
- I niech tak pozostanie
– pogroziła mu paluszkiem. – Chodźmy gdzieś lepiej! – powiedziała nagle szybko, bo za nimi rozległ się nagle cichy jęk Rona. Widać nimfa fachowo zabierała się za to, co umiała najlepiej.
- O, jesteście? Świetnie – nagle usłyszeli rozradowany głos Zeofire. – spotkałam waszą przyjaciółkę i chciałam ją namówić na uczestnictwo w zabawie, ale przebiegła obok. Nie zmuszamy nikogo tutaj do niczego, czegóżby naprawdę nie chciał. To takie miejsce, ze objawiają się prawdziwe chęci i szczere uczucia. Przynajmniej niektóre spośród nich.
- Wiesz, my ... – zaczęła Lyonetta niepewnie.
- To tylko tańce i śpiewanie wokół ogniska. Nic więcej. Przyjemność odnajdywać można nie tylko w obcowaniu z mężczyznami, ale w wielu innych rzeczach. Nimfy są najlepsze w tym, choć przyznaję – dodała – że rozkoszy wywołanej przez mężczyznę niełatwo porównać z czymkolwiek innym. No, ale teraz nie jest czas na to, tylko śpiewy i tańce. Chodźcie – złapała za rękę hrabinę i pociągnęła na polanę.


Ognisko i nimfy. Dużo nimf. Podeszli. Ogniska nie było! Tylko rój świetlików harcujących, tańczących, bawiących się w swoje świetlikowe gry. Tak wielkie było ich zagęszczenie, że tworzyły niby ognisko pulsujące wszystkimi barwami tęczy. Leśne dziewczyny, leżały, siedziały, niektóre obejmowały się. Inne bujały się na prowizorycznej huśtawce sporządzonej z lian. Wszystkie piękne, nagie oraz inne, tak inne, jak niemal samice dowolnego gatunku zwierząt. Kobiece ciała nałożone niczym sztuczne ubranie na kogoś zupełnie innego. Ale ten chutliwy cielesny strój wystarczał, żeby doprowadzić Jeremiasha do ekstazy. Wiotkie kształty, delikatne lica, jędrne piersi oraz chętnie rozchylające się uda, to rozgrzewało, pobudzało młodziana.

Enrico czuł się dziwnie. Nie pociągały go. Były inne, jednak inne. Ale to nie znaczy, że nie czuł i nie dostrzegał idealnych intymności ukazywanych tak obojętnie, że aż uderzająco bezwstydnie. Widział je, ale one nie wywoływały pożądania, lecz kierowały jego pociąg ku Lyonetcie. Czy hrabina ma takie same piersi? Tak samo jędrne, idealnie kształtne jak te, którymi się chlubiły nimfy? Czy jej smukła talia, uda, były równie kuszące? Czy wreszcie delikatny mech wijący się wokół jej łona krył słodycz kobiecości, nie mniej cudowną niż to, co Jeremiashowi oferowały nimfy? Był przekonany, że tak! Wiedział, że tak, ale obserwując mieszkanki niezwykłej wioski nie mógł się oprzeć, żeby nie myśleć o wdziękach ukochanej, żeby nie marzyć o chwili, w której weźmie ją na łożnicy niczym … tak, ta wioska pobudzała, ta atmosfera skłaniała do szaleństwa, te nagie kształty zachęcały do odrzucenia wstydliwości. Jej dłoń zadrżała, gdy uniósł ją i przytulił do ust w delikatnym, a potem coraz bardziej zaborczym pocałunku. Zadrżała, lecz nie cofnęła się, jakby sama wciągana w jakiś wir namiętności, gdy zamiast dłoni podała mu swe wargi. Zmysłowo rozchylone, jakby niepewne, wahające się pomiędzy pragnieniem oraz poczuciem niepewności.

Moment słodyczy niezwykłej, niczym trzask pioruna, gdy ich usta zespoliły się i nagle … oderwały, jakby ogłuszone i zadziwione nagłą falą dźwięku przenikającą polanę. One śpiewały. Nimfy. To było piękne. Tańczyły nucąc jakąś dziwną pieśń, bez zrozumiałych słów, ale przenikającą serce. Lyonetta i Enrico trzymali się za ręce, ale wpatrywali nie w siebie, lecz w nie. To niesamowite. Tak, były nagie! Tak, epatowały lubieżnym wdziękiem! Ale jeszcze bardziej czuło się ich zespolenie z naturą. Były jak ptaki, drzewa, strumienie, które nie muszą być przyodziane, które się nie wstydzą, które są naturalne w swym zachowaniu. Ta pieśń oraz pląsy! Nie były kobietami, choć wyglądały jak najpiękniejsze spośród niewiast, lecz emanacją pragnienia, wolności, prostoty. Śpiewały, tańczyły, wraz z nimi zaś pulsowały latarenki świetlików. Podmuchy wiatru zawijały się wokół ich ciał tworząc coś w rodzaju zmysłowych szat. Drzewa szumiały do wtóru swoimi liśćmi i kołysały tworząc posuwiste tło. Nimfy nie miały już w sobie tego magicznego uroku niespożytej energii cielesnej, ale wtapiały się w świat natury. Ich taniec i śpiew był czymś, jak taniec morskiej fali. Hrabina i rycerz wpatrywali się skamieniali niemal z zachwytu, ale Jeremiash, który nagle pojawił się na polanie wziął udział w tym niezwykłym widowisku.


Wciągany przez kilka śmiejących się dziewczyn niby opierał się, niby nie chciał, ale jego radosna twarz wskazywała, że tak naprawdę chciał z nimi być. Nie przejmował się swoja nagością, ani tym, że widzą go nie tylko nimfy, ale też Lyonetta. Był wśród leśnych pań, zaś te otoczyły go chwytając się za ręce niczym podczas dziecięcych zabaw. To dziwne, Jeremiash objęty kręgiem dziewcząt wydawał się tak samo naturalny, jak one. Tak, jakby obecność nimf niemu samemu nadała rysy żywiołu przyrody, tańczącego, szalejącego, poddającego najbardziej pierwotnym odruchom.

***

Lyonetta nie mogła spać. Ciągle przed oczyma miała tańczące nimfy. Piękne, zwiewne, nagie … Były istotą kobiecego wdzięku.
- Ciekawe, czy także wyglądam tak w oczach Enrico? - przeszła jej niepewna myśl. - Przecież one są takie piękne i chcą, no chcą być z mężczyznami razem. Czy on też tego pragnie? Tak jak Ron i Jeremiash? Jest mężczyzną. Gdyby … gdyby powiedział, gdyby chciał, mogłabym … nie, nie mogłabym, ale, gdyby bardzo tego potrzebował, nie odmówiłabym … - przerwała przestraszona zarówno nagłą lubieżną myślą, jak i tym, że sprawiła jej ona przyjemność. - Przecież to nie wypada, nie wolno, nie wolno … no, chyba, że troszeczkę … - próbowała zwalczyć swoją nieszczęsną wyobraźnię, która podszeptywała jej niezwykle koszące obrazy, kompletnie nieodpowiednie dla szlachetnie urodzonej dziewicy. Przewracała się z boku na bok, nie mogąc znaleźć sobie dogodnego miejsca.
- Patrick! - nagle dopadło ją wspomnienie niebezpiecznej gościny wyrzucając na chwilę wszystkie inne myśli. Czuła się tutaj bezpiecznie oddalona od potężnej mocy wampirzego władcy zamku Blacktree. Niezwykłe uczucie. Niczym wtedy, gdy chroniło ja dzielne ramię ojca, pełne miłości oraz lęk budzącej potęgi. Zaczęła rozpamiętywać kochającego ojca i srogą matkę. Ile by oddała, aby móc się do nich się przytulić, ucałować, chociaż zobaczyć ... lecz nie sposób było zmienić przeszłości, a może jednak się dało? Wszak ostatnio spotykają ją same niesamowite rzeczy ... wprost wyjęte z legend i baśni. Może właśnie nimfy znają taką magię, a może chociaż wiedzą gdzie taką można zdobyć, przez chwile łudziła się Lyonetta. Nie, nie ma, nie wolno, odezwało się chrześcijańskie wychowanie. Łza spłynęła po jej policzku.

W pewnej chwili poczuła ruch za plecami. Delikatnie odwróciła się. Widać, nie tylko ona nie mogła spać. Enrico właśnie wyszedł z ich sypialnej „budki”, a uradowana Lyonetta postanowiła do niego dołączyć. Wstała i ruszyła w jego ślady. Zaskoczy go, pomyślała radośnie niczym dzieciak marzący o zrobieniu psikusa. Przeliczyła się. Rycerz wcale nie udał się na nocną przechadzkę, aby pozachwycać się misternymi roślinami i krajobrazem, wcale nie wyszedł, rozprostować kości i pozwiedzać jeszcze raz miasto nimf. Enrico wyszedł po prostu się wykopać. Leśne jeziorko, a w nim on … Lyonetta stanęła jak wryta, spoglądając na jego nagie ciało. Na napięte mięśnie i cudownie wyrzeźbioną klatkę piersiową … Natura niczego mu nie poskąpiła, doszła do wniosku spoglądając nieco niżej. Czuła, jak kolor jej twarzy nagle się zmienia. Wstydziła się własnych, nieprzyzwoitych myśli. Nie wiedziała zupełnie, co począć. Od razu odejść zza bezpiecznego krzaka głogu, czy też poczekać, aż skończy i w potem wrócić? Jakże byłoby jej wstyd, gdyby Enrico przyłapał ją na podglądaniu! Przecież nie różniłaby się wtedy od tych wszystkich chutliwych nimf! Ale jak to? Ma tutaj teraz siedzieć w ukryciu i czekać aż skończy? Spojrzała znowu na rycerza. Wykonywał dość pośpieszne ruchy i rozglądał się nieustannie. Pewnie nie chciał, aby ktoś go zobaczył, zapewne nawet nie przeszła mu przez głowę myśl, że właśnie podgląda go hrabina.
- Co za wstyd! - pomyślała Lyonetta, mimo to nie dorywała wzroku od jego wspaniałego męskiego ciała, pięknych wyćwiczonych mięśni i zgrabnych pośladków, po których powolnym rytmem spływały kropelki wody.

Wtedy niespodziewanie usłyszała w oddali kobiece śmiechy, zamarła, Enrico również je usłyszał. Cztery nagie nimfy, biegły chichocząc w stronę rycerza. Po chwili też znalazły się w jeziorku.


Sept Tour nie pokazał po sobie zdziwienia, ani nawet zakłopotania, a może tak dobrze się maskował? Po prostu wyszedł z wody i zaczął się ubierać.
- W końcu odważyłeś się zrzucić z siebie te niewygodne ubrania ... – powiedziała jedna z dziewcząt uśmiechając się.
- Nie ubieraj się ... po co? – powiedziała druga podchodząc do niego.
Lyonetta wykorzystała okazje, ostrożnie i powoli zaczęła się wycofywać w stronę „sypialni”, a potem czym prędzej pobiegła w stronę łóżka. Może jednak powinna zostać i sprawdzić co się stanie? Może po prostu bała się rozczarować? Z każdą minutą narastały coraz większe wątpliwości. Co by zrobił mężczyzna do którego w czasie kąpieli przychodzą nagie kobiety? Przez chwilę chciała się zerwać, biec … nie zdążyła. Nie musiała długo zastanawiać się nad odpowiedzią, co zrobiłby Enrico w takiej sytuacji? Przyciskając głowę do poduszki usłyszała ciche stąpania rycerza. Dziewczyna uśmiechnęła się, mogła spać już spokojnie.

***

Obudzili się prawie równocześnie. Rześkie powietrze poranka niosło ze sobą silę, wręcz zachęcając do wstania i radosnej aktywności. Lyonetta spojrzała na rycerza. Uśmiechał się, jak zwykle do niej, przecierając oczy. Uf, to dobrze, znów zabiło jej serce. Nie odkrył nocnej peregrynacji i podglądania, które potem wypełniło jej sny szokująco bezwstydnymi scenami. Niezbyt je pamiętała. Jedynie wyrywki, ale nawet te mgliste i niepewne wspomnienia nocnych marzeń wystarczyły, by robiło jej się w ustach sucho. Widywała nagich mężczyzn na zamku ojca, jednakże byli to więźniowie, biedni skazańcy, których prowadzono na miejsce kary obdarłszy wcześniej z resztek ubrań. Nie budzili jakichkolwiek reakcji poza niechęcią lub żalem. Zresztą, nie lubiła takich scen. Odwracała się, odchodziła gdzieś, skupiając się na jakimkolwiek zajęciu: modlitwie, jeździe konnej, czasem nawet krosnach, których miała naprawdę serdecznie dosyć. Ale nigdy nie widziała żadnego mężczyzny, tak jak nocą Enrico. Była blisko, bardzo blisko, mogła dokładnie dostrzec każdy szczegół i teraz wyobraźnia na spółkę z pamięcią doskonale spisywały się tworząc w jej umyśle obraz jego spryskanej wodą twarzy, szyi, umięśnionych barków, rąk, brzucha ... Niemal namacalnie dotykała je spojrzeniem, nie mogąc się oderwać od twardych pośladków i otoczonej kłębkiem ciemnego owłosienia męskości.

Spróbowała przełknąć ślinę i odpowiedzieć własnym uśmiechem na powitanie rycerza.
- Witaj, kochana – podszedł do niej podając usta do pocałunku. Oczywiście nie odmówiła. Byli właściwie sami. Ron chrapał w najlepsze, a rodzeństwo gdzieś wyszło. – Jak noc?
- Czy musiał zadać takie pytanie
? – przeleciała jej przez umysł zawstydzona myśl.
- Wypoczęłam naprawdę. To jedna z najmilszych nocy od wielu, wielu dni – odpowiedziała nieco wykrętnie, lecz szczerze. – Nie było już wampira, a ty spałeś blisko mnie.

Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale niespodziewanie przerwały jej zbliżające głosy zza drzewnej komnaty.
- ... powiedz wreszcie, czego ty ode mnie chcesz? - podniesiony głos Jeremiasha sprawił, że rycerz i hrabina przerwali rozmowę w pół słowa rozmowę.
- Czego? Proste, żebyś nie kalał pamięci własnego ojca – wyjaśniła mu dobitnie siostra.
- Czyś oszalała? Co ojciec ma do tego wszystkiego?
- Naprawdę nic? To tak cię wychował, że łajdaczysz się na lewo czy prawo?
- A co cię właściwie obchodzi
? – odpowiedział zimno. – Nie jesteś ojcem.
- Nie ale jestem siostrą i jeżeli go nie ma, to mogę ci powiedzieć prawdę w oczy. Jesteś sprośnym lubieżnikiem.
- Słuchaj, siostro, nie obchodzą mnie twoje opinie. Jestem mężczyzną i mam swoje prawa. Robię, co chcę
– rozognił się. - Co zaś do ojca, nie ma go tu, skoro zaś nie ma, jestem głową naszego domu. Nie życzę sobie wysłuchiwać od ciebie żadnych głupich uwag.
- I co mi zrobisz?
– oburzyła się Bernadetta. – Pobijesz. Masz pewnie wprawę. One lubią dostawać po tyłku. A może lubią też mocniej i chcesz spróbować tego na własnej siostrze?
- Mówiłem ci, zamknij się
! – wrzasnął niepomny, że znajduje się niedaleko sypialni. – Jesteś głupią wiedźmą. Tak, sypiam razem z nimi i nic ci do tego. Są piękne, sto razy piękniejsze od ciebie. I nie tak płaskie! Nikt cię nie zechce. Tylko gadasz, przeszkadzasz i złościsz się. Mam prawo zaspokoić się, kiedy znalazłem takie piękne dziewczyny.
- A gdyby tu był ojciec? To co, tez byś tak robił pod jego nosem
? – syknęła.
- Jeszcze jedno słowo o ojcu, uderzę cię – rzucił zimno. – Jesteś moją siostrą, nie życzę ci źle, ale znalazłem tu najpiękniejsze miejsce całej Francji. Mam tego dosyć, tego sparszywiałego świata, gdzie trzeba cały dzień pracować niczym wół, czy to na łowach, czy pod czyimś okiem. Gdzie do gęby nie ma co włożyć nawet? Tutaj jestem bezpieczny. Tutaj jestem jak król. Król, pojmujesz. Mogę wszystko ...
- Dopóki ci nie sflaczeje
– przerwała mu sarkastycznie. – Aaa! – krzyknęła nagle, gdy schwytał ją silnie za ramiona. – To boli.
- Właśnie
– potwierdził złośliwie. – Powinno. Oprócz ptaka, twój brat ma jeszcze ręce. Masz się zamknąć! Jeszcze raz powiesz cos takiego, zdzielę po łbie. Nie zawaham się rozumiesz.
Chwila ciszy.
- Dawniej byłeś innyLyonetta i Enrico usłyszeli bezradny szept dziewczyny. –Dlaczego? Dlaczego?
- Mężczyźni dorastają
– wyjaśnił twardo. – Bijemy się, walczymy, żeby udowodnić swoją siłę. Do tego samego potrzebne są nam kobiety, rozumiesz?
- Żebyście mogli udowodnić, jakimi to wspaniałymi mężczyznami jesteście
? – spytała z wyrzutem.
- Tak! Tylko po to – mówił gorączkowo. – Ale przecież, co ty wiesz. Ty jesteś po prostu kobietą. Nimfy przynajmniej sobie zdają sprawę, czym są i czym, na dobrą sprawę, wszystkie jesteście.
- Naprawdę tak myślisz? Naprawdę uważasz nas, mnie za nic? Za dodatek do twojego przyrodzenia?
- Przemyślałem dobrze wszystko. A co myślisz? Nie masz głupiego brata. Żałuję, że nie jesteś chłopakiem, ale cóż, nie jesteś. Zawsze będziesz tylko niewiastą. Zobaczysz kiedyś, jeżeli znajdzie się ktoś, kto cię zechce
- parsknął.

Usłyszeli szloch.
- Bracie, dlaczego mnie obrażasz? Dlaczego masz mnie za nic? Dlaczego? Czy ojciec nie był szczęśliwy z matką? Czy ona nie radowała się, ze miała go za męża? Obydwoje byli szczęśliwi.
- Ale Jeremiash nie będzie taki, jak inni
– oznajmił tyleż chełpliwie, co pewnie.
- Proszę, uchodźmy z tej wioski. Jak najszybciej. Jak tylko Ron odzyska siły. Jeszcze kilka dni jakoś wytrzymam i odejdźmy. Ta wieś zatruwa cię. Nigdy nie byłeś niemiły. Zawsze mnie tuliłeś, kiedy płakałam, i broniłeś, kiedy ktoś mi chciał dokuczyć. Dlaczego jesteś taki? Czy nie możesz być niczym Ron, albo rycerz Sept Tour?
- Ron spał już z jedną taką
– przypomniał jej. – Sept Tour, hm, rzeczywiście jest trochę dziwny, ale właściwie – zastanowił się - właściwie, co mnie to obchodzi – ni to oznajmił, ni zapytał. - Zresztą ma swoją hrabinę. Sama wiesz, jak chędożył ją na tamtym zamku. Zresztą, może nawet wcześniej. Przecież złapałaś ich na gorącym uczynku.
- Ale ty jesteś moim bratem
– wreszcie powiedziała. – Ciebie jednego mam i chcę, żebyś, sam wiesz, żebyś był szczęśliwy, ale nie tak, naprawdę inaczej.
- Berni
– przez chwilę usłyszeli prawdziwa czułość w jego głosie. – I ja cię kocham, ale czuję, że wzywa mnie moje szczęście. Właśnie tutaj ono się zasiedliło, w tej wiosce. Nigdy naprawdę nie czułem się tak dobrze, jak tutaj. Nigdy nie miałem takich chwil cudownych. Nie – zaciął się na chwilę – nie pragnę cię obrażać. Czasem, kiedy mnie zdenerwujesz, mówię zbyt dużo, wiesz przecież. Przepraszam, no proszę, nie gniewaj się na mnie.
- Nie gniewam! Ja cię kocham. Ja tylko chciałabym, żebyś ...
- Przykro mi, Bernadetto, ale nie. Nie rozumiesz, ale one są jak wino. To naprawdę ... cudowne. Upaja mnie. Ja, przepraszam, ale nie chcę inaczej. Nie chcę tak, jak ojciec. Dają radość mi, nawet, kiedy przekraczają granice obyczajności naszego świata. Chcę. Pragnę. Muszę, niczym głodny patrzący na porcję chleba. Ty nie rozumiesz, ale ... gadałem brednie, jesteś śliczną dziewczyną. Kiedyś poznasz. Przepraszam, Melissa mnie woła
– przerwał usłyszawszy niecierpliwe wołanie jednej z nimf.. – Muszę iść.
- Nie zostaniesz? Nawet tym razem? Nawet dla mnie?
- Nawet dla ciebie
– potwierdził. – Miłego dnia siostro. Szkoda, ze nie jesteś moim bratem, wtedy pewnie zrozumiałabyś. Już biegnę, czekaj na mnie słodka! – krzyknął biegnąć gdzieś, bowiem powoli głos jego zanikał. Bernadetta także odeszła.

- Proszę, przytul mnie – powiedziała hrabina cichym głosem przerywając milczenie. – Po prostu przytul.

Ron dalej spał głośno pochrapując.
 
Kelly jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172