Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-03-2009, 21:11   #25
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
- Czy Ty mnie w ogóle słuchasz Robercie? - John Jones wpatrywał się w Windermare'a swoimi małymi oczkami, które jak zwykle były nieco nieobecne – Robercie?
Musiał przyznać, że nie za bardzo go słuchał. Błądził myślami gdzieś pomiędzy obłąkaną panną Person, a niemal niewzruszenie radosną Olimpią. Co ona tam robiła? Powinna już dawno była wrócić do Paryża. Sięgnął do papierośnicy trzymanej w płaszczu i wyjąwszy jedną z ręcznie robionych cygaretek podał drugą Walijczykowi.
- Jeszcze raz mnie tak nazwiesz Jones, a będę zmuszony zażądać od Ciebie satysfakcji, a zdajesz sobie przecież sprawę jaka byłaby to ujma dla mojej pozycji gdybym musiał się publicznie przyznać, że zostałem sprowokowany przez kogoś Twojej klasy.
Walijczyk nie zrobił nawet urażonej miny. Nawet nie zawahał się przed wzięciem cygaretki. To było w nim niesamowite. Niemożliwym było chyba urażenie tego osobnika, a w każdym razie ilekroć Virgilowi wydawało się, że w końcu uda mu się zbliżyć chociaż do osiągnięcia tego celu, okazywało się, że tym bardziej się od niego oddalał.
- Oh doprawdy, jak zawsze przesadzasz. To dobre imię przecież. A w każdym razie lepsze niż moje. Nie rozumiem czemu Cię ono tak drażni.
- I nie zrozumiesz.
- Jak sobie chcesz. A czemu wyszedłeś z balu taki markotny też jak mniemam mi nie powiesz?
- Uznaj swoje pytanie za retoryczne –
odparł chłodno Windermare. Powoli zaczynał mieć dość słuchania zachrypniętego głosu Walijczyka. Nie przeszkadzało mu to póki Jones nie zaczynał zadawać pytań i wymuszać na baronecie poświęcania mu uwagi, na co teraz Virgil wybitnie nie miał ochoty. Był czymś bardzo rozdrażniony i nie potrafił stwierdzić dokładnie czym. Być może faktem, że Person potraktował go jako jednego z wielu petentów, a może dlatego, że według niego Lucy grała w bardzo starą kobiecą grę polegającą na zwracaniu na siebie uwagi i po prostu przedobrzyła ze środkami uspokajającymi, a może na sam koniec przez Olimpię i jej jakże nieoczekiwane pojawienie się i grzeczność w głosie... Czuł jak skroń mu nieprzyjemnie pulsuje. Glen Garioch, w którą wyposażony był klub przy Pall Mall miała w sobie dziwny dymny posmak. Odstawił szklankę i przywołał w myślach te parę krótkich chwil i swoje własne słowa po wyjściu z gabinetu Persona. Skrzywił się odruchowo...

...- Lady Grisi, Lordzie Lexinton... Jest Pani aż nazbyt uprzejma panno Olimpio. Umysł mój nie jest nawet w połowie tak analityczny jak Pani oczarowujący. A z Lordem Lexintonem znamy się tylko pobieżnie... choć jak mi się wydaje dzielimy podobne namiętności i kto wie, czy nie te same nałogi....

Znał ten jej uśmiech. Mimo że nie każdego nim raczyła, był równie ciepły i głęboki co nic nie mówiący o tym co myśli. Lady Olimpia Emmanuela Grisi. Cholerna Nemesis. Po chwili zastanowienia wiedział już, że właśnie to go drażniło. Włoszka dała mu do zrozumienia, że nie ma do niego urazy. Paradoksalnie tego chciał na początku. Tego też teraz żałował. Bodło to jego poczucie własnej wartości...

- …, że Wellington uznał za stosowne zaprosić również Wiliama Ambrose'a. Emrys ma piękny umysł. Powinieneś posłuchać jego ballad. Coś niesamowitego. Swoją drogą bardzo dużo było na balu osób z tego światka. Słyszałem również, że i Pan Sharpe zawitał. Strasznie żałuję, że nie udało mi się go złapać... Celtologia dopiero od niedawna cieszy się zainteresowaniem osób spoza rejonów gdzie język ten jest nadal używany. Weźmy choćby Lady Charlotte Guest. Taka młoda... i cały Mabinogion... Coś nie do pomyślenia... romanse Owain, Peredur, Geraint i Enid. Teraz się bierze za historię Rhiannony...

- Co powiedziałeś? - Virgil gwałtownie wyprostował się w fotelu i wyjął z ust cygaretkę wbijając w Walijczyka niecierpliwe spojrzenie. Kłębiące się w głowie nieznośne myśli i skojarzenia dotyczące Włoszki uleciały z jego głowy gdy przypomniał sobie fragment wypowiedzi Lucy Person. Walijczyk, który do tej pory spacerował po pustym salonie od wielkiego okna do regału z francuską literaturą zatrzymał się zdziwiony nagłym atakiem baroneta.

- Lady Charlotte Guest? O nią pytasz? Zdaje się, że jest żoną baroneta Josiaha Guesta. Tłumaczy mitologię celtycką i...
- Nie! Co potem mówiłeś? O jakiejś historii...
- Rhiannony? Słyszałeś o niej Virgilu? –
zaśmiał się niemal powątpiewająco.
- A żebyś sczezł Walijczyku! Mów w końcu co to za historia! - Windermare nie wytrzymał już i wstał z fotela rzucając poecie nienawistne spojrzenie zniecierpliwienia.
- Na miłość boską, uspokój się Virgilu. Co Cię tak z nagła naszło na nasze podania ludowe... No dobrze już dobrze. Rhiannona to celtycka postać mityczna. Przez jednych uważana za czarodziejkę, przez innych za boginię, a jeszcze przez innych za zwykłego człowieka. Mogę Ci spisać jej historie jeśli chcesz, bo z tego co się orientuję, nie ma jeszcze angielskich przekładów na jej temat.
- Zrób to –
odparł po chwili już spokojniej baronet zastanawiając się nad czymś i nie patrząc w ogóle na Walijczyka. W jaki sposób rozwydrzona córka Persona mogła mieć zwidy o miejscu, o którym nie miała pojęcia. O którym nie miał pojęcia nikt kto się nie zajmował celtologią...- Najlepiej na jutro rano. Przyślę do Ciebie Joshuę.
- No dobrze... ale powiedz mi może o co chodzi. Jeśli będę wiedział, przygotuję to opracowanie pod odpowiednim kątem.

Windermare zdawał się nie słyszeć tych słów.
- Słuchaj Jones. Czy dużo osób posiada wiedzę o tej całej Rhiannon?
- W Londynie i okolicach? Wątpię. Wyłącznie specjaliści.
- A kojarzysz jakiegoś specjalistę, który miałby przy okazji na imię Albert?

Poeta zamyślił się mimowolnie patrząc za okno pokoju. Słońce jeszcze nie schowało się za linią horyzontu i nadal oświetlało wnętrze dużego salonu klubowego przy Pall Mall, oraz Johna Jonesa „Talhaiarna”, który swą niską, korpulentną sylwetką rzucał dość karykaturalnie wyglądający cień na przeciwległą ścianę. Dopiero po chwili wyjął z ust cygaretkę i odparł:
- To dobre pytanie. Musiałbym się głębiej nad tym zastanowić. Do rana będę wiedział.
- Dobrze. -
To powiedziawszy ugasił swojego papierosa i ruszył w kierunku drzwi - Sprawdź jeszcze, czy okolice posiadłości Dawenvill mają jakieś historyczne znaczenie dla tego mitu. Joshua będzie u Ciebie jutro koło ósmej.

Wyszedł. Jadąc przez Londyn do domu skupiał się myślami nad sprawą Panny Lucy, która tak nagle i zupełnie przez przypadek go zainteresowała. Był już skłonny napisać dziś do Oswalda, że niech sam sobie załatwia prośby ojca. Teraz jednak sprawa zmieniła nieco obrót. Zrobiła się fascynująca. W jaki sposób kapryśne dziecko Persona, które siedziało samo na prowincji, nagle zapoznało się z mitami celtyckimi, w dodatku do tego stopnia, że doznało obłąkania. Ano musiał w tym uczestniczyć jakiś ludzki czynnik. Po podaniu niektórych środków, umysł ludzki jest wrażliwy na wszelkiego rodzaju własne sugestie i wizje, nie mówiąc już o wzbudzaniu ich przez innych. Tylko po co?

Głowienie się nad tym było o tyle przyjemne, że nie zmuszało Windemare'a do myślenia o Olimpii. To zrobi później. Teraz nie miał absolutnie na to ochoty...

- Joshua. Zmiana planów. Na Netherwood Street – rzekł nagle. Nic tak nie wzmagało myślenia baroneta, jak odrobina szermierki, a w Klubie Ostrzy zawsze można było prawie o każdej porze liczyć na spotkanie jakiegoś partnera do ćwiczeń.

***

Braden Sinngreen nie zdążył tym razem wyprowadzić własnego pchnięcia na czas i ostrze szpady Virgila ugięło się w zetknięciu z noszonym na torsie przeciwnika kaftanem. Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal przegrywał.
- Twój punkt – rzekł krótko Braden. Był dosyć cichym gentlemanem pracującym w firmie prawniczej. Jako syn londyńskiego szlachcica i Irlandki z Cork nigdy nie pchał się tam gdzie go nie chciano, a wszystkie swoje wypowiedzi przyozdabiał tylko niezbędnym minimum słów. Virgil miał do niego stosunek raczej ambiwalentny, ale musiał przyznać, sam mając się za niezgorszego szermierza, że Braden był jedną z lepszych szpad z jaką miał wątpliwą przyjemność przegrywać. Nie starał się zresztą tym razem specjalnie i choć był już winien dzisiaj przeciwnikowi przeszło 50 funtów, a i ta walka nie zapowiadała się łatwo, nie przejmował się tym. Skroplony na czole pot, szybkie tętno krwi i półtorej godziny stania naprzeciw Bradena, to było to czego dziś potrzebował. Oczyszczenie. Powróciła nabyta pewność i satysfakcja. Świat był jego...
- Znowu punkt Virgil! Wygląda na to, że pierwsza i ostatnia będzie Twoja.
Windermare poczekał aż przeciwnik poprawi uchwyt gardy. Piętnaście minut później szli się odświeżyć po wyczerpującej walce. Trzy do dwóch dla Bradena. To był dobry wynik.

- Idziesz jeszcze potem napić się szkockiej na górę? - Virgil jakoś nie miał ochoty jeszcze kończyć tego dnia.
- Przykro mi Virgil, ale nie mogę – odparł Braden, ale przez chwilę widać było po nim, że nad czymś się zastanawia. Dopiero potem dodał – Ale wiesz co? Idę dzisiaj z Gwen i Eileen do Birellów. Mieliśmy iść z moim bratem, ale musiał pilnie pojechać do Newcastle. Może pójdziesz z nami?
Windermare przez krótką chwilę rozważał w głowie wszystkie inne możliwości na jakie mógłby mieć dzisiaj ochotę.
- Twoją Gwen znam, ale Eileen?
- Jej przyjaciółka –
odparł lakonicznie Braden wzruszając ramionami. Dopiero pod upartym spojrzeniem baroneta dodał – Jesteś niepoprawny. Niebrzydka blondynka. Idziesz?

***

Virgil Windermare wrócił do domu przy Thornfield Road wczesnym rankiem.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline