Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-03-2009, 20:09   #8
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Żylasty kawał zeschniętego mięsa nie bardzo chciał przelecieć przez ściśnięte gardło. Mięśnie szczęki bolały od nieprzerwanego, monotonnego ruchu góra - dół. Na szczęście pod ręką był kubek zimnej wody. Niezbyt czystej i ładnie pachnącej, ale wody.

Starzec, oparty o ścianę, siedział na skrzypiącej pryczy i ze znudzeniem pociągał z metalowego kubka, który mimo jego najszczerszych chęci po prostu nie pozwalał się zdegradować do początkowego stanu kupki żelaza. Z zażenowaniem obserwował tłustą muchę, która bzycząc polatywała sobie pod sufitem.

Dalej nie rozumiał powodu jego uprowadzenia, ale i z biegiem czasu przekonywał się, że wiedzy tej posiąść nie chce. Cała sprawa śmierdziała mu czymś więcej niż grupką oddanych fanatycznemu szaleńcowi rebeliantów. Nieraz słyszał dobiegające z korytarza dziwne turkoty i piski, jakie wydają przeważnie groźne, metalowe rury. Zawsze dochodził do wniosku, że nie jest to nic przyjemnego, a na pewno już nie służy podniosłym celom.

Samo miejsce w jakim się znalazł było dziwne. Wiedział to od chwili, gdy wychylił się za krawędź skalnej półki. Podziemna metropolia... Kto, do cholery, buduje miasta pod ziemią? - myślał. Niestety jedyną odpowiedzią, jaka go wtedy nawiedzała była wizja psychopatów w białych kaftanach bezpieczeństwa. W stanach skrajnej psychozy człowiek przekroczyć może granice swojego umysłu. Kiedyś widział nawet taki film.

Po chwili przychodziło jednak otrzeźwienie. Uświadamiał sobie, że czubkom nie najlepiej wychodzić zarządzanie miastami w sposób logiczny i przewidywalny. Oni potrzebowali jedzenia. I to całej góry. Z tego co zauważył, nim jego umiejętność postrzegania świata została nagle brutalnie przerwana przy pomocy drewnianej pały, wieżowce i ulice ciągnęły się ku wszystkim czterem stronom świata i niknęły w gęstym mroku podziemia. Nie, zwierzchnikiem tego przybytku musiał być ktoś niewątpliwie inteligentny i przebiegły, ktoś o wrodzonych zdolnościach przywódczych. Mówca... - w głowie pojawiał się obraz łysego typa napotkanego jeszcze w magazynach, wtedy, gdy sytuacja wydawała się prosta i klarowna.

Tak, rozważał taką możliwość. Przemyślenia stawały jednak w martwym punkcie gdy dochodził do wątku porwania bogu winnego starca.

Plask!

Przelewając w ten czyn całą swą złość i frustrację uderzył spodem słoni w ramię, które na miejsce odpoczynku wybrała sobie tłusta mucha. Z dziwnie wygłodniałą miną popatrzył na krwawą miazgę, po czym pozwalając myślom odpłynąć w kierunku bliżej nieokreślonym wytarł rękę o zużyty materac.

Motyl chaosu...

Ten przeklęty symbol ukazywał się za każdym razem, gdy zamykał powieki. Nie chciał mu dać spokoju od momentu gdy ujrzał tatuaż na ciele ciężarnej kobiety. Był tak wyraźny, tak oczywisty. A zarazem tak odległy i nierealny. Nie wierzył, że ktokolwiek chodzący po tym świecie nosi jeszcze na ciele ten znak. Powracały do niego wspomnienia, o których zapomnieć chciał od początku, gdy tylko poczęły odciskać piętno na jego spokojnym życiu.

Był jedną z niewielu osób, które miały pojęcie o ukrytym znaczeniu, z założenia tak prostego obrazka: dwóch żółtych skrzydełek, skomplikowanego wzoru na nich i czarnego korpusu. Pamiętał ludzi, którzy rodzili się ze znamieniem, których opiewaną czcią niemal boską i zamykano w odciętej od świata wiosce. Był tam. Widział ich przemykających nocą, pod osłoną mroku, biegnących ile tchu w piersiach ku księżycowi. Pamiętał...

Coś kliknęło, zgrzytnęło i drzwi rozwarły się wpuszczając do wewnątrz olbrzymią, zabójczą dla oczu przyzwyczajonych do ciemności, ilość światła. Do ciemnej celi, napinając skromne mięśnie, wparadował młody chłopak w za długim podkoszulku.

- Wstawaj śmierdzący staruchu! - krzykliwy głosik z powrotem sprowadził go na wygnieciony materac.

Stawiając, jak na fizyczne ograniczenia, o wiele za długie kroki podszedł do starca i zamierzył się nań okoloną metalowym kastetem pięścią. Skąd mógł wiedzieć, że popełnia błąd?

Ułamek sekundy później, z kamiennej podłogi dał się słyszeć płaczliwy, rozchwiany głosik błagający o litość. Bezwładne ciało w całości zdane było na górującego nad nim mężczyznę, który najwyraźniej cieszył się z nagłej możliwości rozprostowania kości.

- No, chłoptasiu... Co teraz? - rozbawionym tonem zapytał przyciskając twarz chłopaka do posadzki. Nie słysząc odpowiedzi innej niż ciche kwiknięcie bólu mówił dalej. - Niby rebeliant, światem chce władać, a ze zwykłym dziadem poradzić sobie nie potrafi. Co się z tym społeczeństwem dzieje... Taki smark!

Nagły ryk oburzenia zagłuszony został falą cichych skomleń.

- Wiesz, że w tym momencie mogę złamać twoją rękę na sześć różnych sposobów? Każdy jest bardziej bolesny od poprzedniego - dodał z satysfakcją patrząc na przerażoną minę młokosa. - No dobra, puszczę cię. Ale pamiętaj, dzieciaku. Jeżeli spróbujesz mnie zaatakować stanę się niemiły.

Wyrywając z zesztywniałej ręki niedoszłego napastnika metalowy przedmiot, starzec z niespodziewaną zręcznością odskoczył do tyłu, na z założenia bezpieczną pozycję. Tam niestety stał już o głowę od niego większy strażnik. Nie miał najmniejszych szans. Odwrócony plecami, rozbawiony sytuacją, stary. Ku szalonej, kwitowanej dzikim śmiechem. radości smarkacza, wielki strażnik unieruchomił dziada.

- I co teraz, panie potężny, śmierdzący staruchu? – chłopak wyrwał mu z dłoni kastet, boleśnie uderzył w okolicę brzucha i śmiejąc się jak szaleniec zniknął za załomem korytarza.

***

10
9
8
7
6
5
Pip! Pip! Pip!

- Mało brakowało. Dzięki Mat. Bez ciebie już dawno byłabym trupem...

Z trwogą obejrzała się za siebie. Wąski, lustrzany korytarz, wypełniała teraz sieć laserowych wiązek. Podłoga w ogóle zniknęła.

- No dawaj, mała. Nie przestawaj. Przed tobą ostatnia prosta! Sam nie wierzę, że zaszliśmy tak daleko. - odpowiedział jej podniecony głos nawigatora.
- Chcesz powiedzieć, że we mnie nie wierzyłeś? - pokonując zadyszkę zadziornie spytała.
- Kto wie, może nawet uda ci się wrócić... - nerwowy śmiech - Ale teraz najtrudniejsza część. Od chwili gdy wejdziesz do Ciemni będziemy mieli tylko 30 sekund. Przygotuj się.
- Zawsze jestem gotowa.
- Na śmierć też?

Nie odpowiedziała. Gdzieś w środku, pod grubą warstwą adrenaliny i podniecenia wrzał w niej strach. Nie, nie warto o tym myśleć.

- Zaczynamy!

Nie czekając na potwierdzenie rzuciła się w czarną zasłonę przed sobą. Sprężyste odbicie od ziemi. Bezdech, równowaga, skupienie. Wylądowała kilka metrów dalej. Czujnik! Padła na plecy, przetoczyła się. Szybki zryw, sprint, i płasko do ściany. Raz, dwa, trzy. Teraz! Skoczyła.

Czerń. Wszędzie dookoła. I tylko to przeraźliwe uczucie zimna tchnącego od dołu. Boleśnie zderzyła się z twardą podłogą. Nie było jednak czasu nawet na myśl o igiełkach bólu. Podczołgała się, wstała i... TAK!

Nie zważając już na nic, biegiem puściła się w stronę jaskrawo zielonego monitora komputera. Błyskawicznie podczepiła do portu jakieś malutkie urządzonko i wystukała na klawiaturze skomplikowany szereg liczb.

- Ile jeszcze zostało?! - drżąc na całym ciele szepnęła.
- Dwadzieścia sekund. Trzymaj się, Abi, uda się.

To była czysta ekspresja. Płynność ruchów, bieg na krawędzi, ideał zgrania ze sobą umysłu i ciała. Doszła już tak daleko. Sama. Teraz musiała zdać się na szalonego informatyka, Mata.

- Nie spieprz tego! Ja chcę żyć! - pierwszy raz od dłuższego czasu mówiła to co naprawdę myśli.

Cisza.

- Słyszysz? MAT?!

Zastygłe w bezruchu powietrze przecięło wysokie, przenikliwe wycie. Zaczęło się. Być może ostatnie 10 sekund jej życia. Suchość w gardle, euforia przeplatana napadami przerażenia, zimny pot, świadomość przegranej i świdrujący głowę coraz głośniejszy pisk, a potem nagle...

- Już po wszystkim, mała. Władza nad światem jest w twoich rękach.

Niewyobrażalna ulga, spłynęła w głąb jej struchlałego ciała niosąc ze sobą nadzieję i radość.

W naszych rękach, Mat, w naszych...

***

- Dupa!

Przeprowadzili go przez setki korytarzy, w dół, w dół, nieustannie ku dołowi. W głąb kopca termitów.

- Dupa!

Panowały pustki. Wszędzie. Gdziekolwiek by nie spojrzał. Tylko broń. Całe magazyny pełne najnowszej broni o masowym rażeniu.

- Dupa!

Potem była winda i wreszcie...

- Dupa, dupa, dupa i jeszcze raz dupa! - zawył wściekle strażnik o wyjątkowo głupim wyrazie twarzy stojący po drugiej przeźroczystych drzwi windy. - Nie wpuszczę tego ścierwa do naszego bunkra! Precz! Niech se poogląda atomowe grzybki na powierzchni!

Atomowe grzybki? Czy to... No nie...

- Otwieraj drzwi idioto! To polecenie samego Wielkiego Mistrza!

Poczuł na ramionach zaciskający się w niemej złości uścisk mocarnych dłoni swojego "przewodnika".

-Powtarzam, gburze. Ostatni raz. Wielki Mistrz zezwolił mu na przebywanie w schronie. Nie rób sobie dodatkowych problemów...
- Yyy... - zdając się nie do końca rozumieć sensu wypowiedzianych słów odparł. - No, niech ci będzie, łachudro. Ale pamiętaj, że w razie czego ja dorwę cię wszędzie. Macie być, w mordę, grzeczni!

Drzwi rozsunęły się stękając cicho.

- Muszę zawiązać ci oczu, starcze. Nie próbuj uciekać. Nie masz szans.

Świat pogrążył się w czerni. Dobrze wiedział, że nie ma.

Setki kroków, gwar i rozmowy, pijackie śpiewy, woń alkoholu i stali, drzwi. Uderzająca do głowy świeżość i zapach drogich, kobiecych perfum.

- Witaj – ciężki, basowy głos dochodził z miejsca oddalonego od niego o jakieś, co najwyżej, dwa metry. - Jak samopoczucie?
- Uprzejmość wymagałaby w należyty sposób przyjąć gościa - znacząco akcentując ostatnie słowo zasyczał starzec.

Ciche kroki, zamieszanie, stłumione szepty, jasność.

- Wybacz...

W pierwszej chwili zdezorientowała go fala światła wdzierająca się do półprzymkniętych oczu, zalewająca mózg bolesnymi ukłuciami. Potem z bieli poczęły wyłaniać się niewyraźne kształty. Trzy zamazane sylwetki przed nim, biurko w tyle, wielkie okno... okno? Nie, zwykła lampa.

-Przynieś nam whisky. Tylko szybko. - ten sam dudniący głos wydał rozkaz strażnikowi, który przytargał "gościa". - No, a my sobie porozmawiamy, staruszku.

Wzrok na tyle przywykł już do otoczenia, że mógł dokładnie przyjrzeć się twarzy rozłożonego w fotelu mężczyzny. Ale... On nie miał twarzy... Tylko czerwoną chustę i czarny kaptur. I beznamiętne, jakby martwe, szkliste oczu. Nie mógł dać odczuć mu, że się boi.

-Widzę, że nie obce jest ci dobre wychowanie, panie - zakpił, złym wzrokiem przenikając nieruchome, czarne źrenice "Wielkiego Mistrza".
- A tak, mój drogi staruszku, kształciłem się u najlepszych - bez cienia złości w głosie odpowiedział. - Ale, darujmy sobie te grzeczności. Siadaj.

W takiej sytuacji raczej nie miał wyboru. Z zaciętością gapiąc się w pustkę białek jego oczu usiadł na wskazanym krześle.

- Sekta, czy psychopaci?
Ani to, ani to - mężczyzna zdawał się nie zwracać uwagi na wściekłość jaką ociekał ton jego rozmówcy. - Po prostu ugrupowanie polityczne. Tyle, że nie zarejestrowane. No i o radykalnym podejściu do wielu spraw, oczywiście. - dokończył po chwili bawiąc się złoconym wisiorkiem w kształcie nietypowego serca. Mógłby przysiąść, że już gdzieś coś takiego widział. I to całkiem niedawno...
- Zabójczo radykalne, czyż nie? - przeganiając natrętne myśli, które i tak nie chciały okazać się w swej pełni, zapytał.
- W rzeczy samej, staruszku. A co do mojego naszyjnika - zamaskowany mężczyzna z satysfakcją patrzył na jego zmieszanie - dostałem go od tej uroczej pani obok.

Dopiero teraz zorientował się, że nie są sami. Po lewej stronie, w kącie pomiędzy wysokim, wyplenionym księgami regałem, a bryłą ściany stała kobieta. Ubrana w krótkie, postrzępione szorty. Ona była... Ciężarna...

O żeż w mordę... Chcą żebym tu oszalał...

Spojrzała na niego. Poznała go.

- My już się chyba poznaliśmy, staruszku, prawda? - zapytała delikatnym głosem, uśmiechając się.
- Nie dane nam było się sobie przedstawić i uścisnąć dłoni. Z nieznanych mi bowiem przyczyn ktoś zdzielił mnie pałą w głowę.

Drzwi otworzyły się nagle i do środka wpadł zdyszany strażnik z butelką pełną bursztynowej cieczy.

To... - wycharczał. - To ostatnia partia jaka nam została. Musiałem o nią walczyć.

Starzec wyłowił z tego komunikatu więcej, niż było mu dane. "Wielki Mistrz" najwyraźniej to zauważył, bo szybkim gestem nakazał strażnikowi opuszczenie pomieszczenia.

- Ech, ta służba... Niczego nie zrobi tak jak należy - mówiąc niby to swobodnym tonem rozlewał trunek do dwóch kryształowych szklanek. - Nie będziesz pić alkoholu, skarbie. - widząc spojrzenia kobiety zdecydował. - To mogłoby być niebezpieczne dla dziecka.

Szkło uderzyło o blat hebanowego biurka. Wpatrzył się w wirującą wewnątrz naczynia substancję. Pełzała mu po głowie jakaś nieznośna wizja. Jednak mimo usilnych starań nie chciała ukazać się w swej pełni. W milczeniu kosztował napoju. Był niezły. Jeden z lepszych jakie w życiu pijał. Już miał odstawić szklankę, gdy nagle to, co tak zapalczywie próbowało się przed nim schować, przerwało horyzonty i zalało go niczym wzburzona fala. Brzęk tłuczonego szkła zawirował w uszach, ale to się teraz nie liczyło. Motyl chaosu... Musiał sprawdzić czy to prawda.

- Kim jest twój bóg? - zawył chwytając oniemiałą kobietę za ramiona i wpatrując się w jej duże, umalowane oczu. - Mów!

Kolejne wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Zachodząc na siebie, przeplatając się, wykluczając.

Jednocześnie usłyszał dwa skrajnie różne głosy. Kobiecy i męski. Jeden mruczał coś w rodzaju "Miałeś szansę...", drugi nieprzerwanie i rytmicznie powtarzał dwa słowa: "Pani Księżyca". Ułamek sekundy później, poczuł, że uginają się pod nim kolana, a niebieski kryształ oczu kobiety zamienia się w bezdenną czerń.

***

Przejście stało otworem. Budynek był w jej władaniu. Mogła zrobić wszystko czego by tylko zapragnęła. Ale... Czuła, że za grubą na kilka metrów ścianą będzie w stanie dokonać jeszcze więcej. Ta wizja zapierała dech w piersiach, mroziła krew w żyłach. Ona, Abigail, pani i władczyni świata.

Wyśmiewała naiwność szalonego informatyka, który skonstruował Komputer. Naprawdę myślał, że tak doskonały system wykorzystany zostanie do uprzemysłowienia kraju, czy podniesienia pułapu życia. Wyśmiewała tych, którzy najpierw torturowali, potem zamordowali wynalazcę, wreszcie zabrali innowacyjną maszynę i zamknęli w najlepiej strzeżonym budynku całego świata.

Podniecała ją myśl, że już za chwilę będzie mogła wydać rozkaz każdemu elektronicznemu urządzeniu jakie kiedykolwiek wyprodukowano.

- Wszystko zgodnie z planem, Mat? Możesz wreszcie otworzyć te drzwi? - szepnęła przylegając do zimnej powierzchni "Bramy Władzy".

Chwila ciszy i... niespokojny, zdyszany głos rozlegający się w głowie.

- Abi, coś jest nie tak. Tracę łączność. Uciekaj stamtąd. Coś się dzieje.

Lodowaty dreszcz biegnący w dół pleców.

- Co ty mówisz Mat? Budynek jest nasz. Udało się! - w jej głos powoli zakradała się niepewność.
- Słuchaj... Słuchaj... - trzask. - Musisz uciekać, nie wiem co się dzieje! Kur...

Cisza...

- Mat?

- Mat?

Masywne drzwi cicho usunęły się z drogi. Przejście stało otworem. Nawigator milczał, głowa tętniła milionem obrazków i słów, coś leniwie pikało w oddali.

Cisza...

Nie ma sensu czekać.

Zamykając oczy postąpiła krok naprzód. Przekroczyła próg. Pokonała jeszcze kilka metrów i... nie stało się nic oprócz głuchego tąpnięcia zamykających się za nią drzwi. Nie było jednak czasu na rozmyślania. Dobiegł ją bowiem... głos. Zmęczony, słaby, ale twardy zarazem głos.

-Czego tu szukasz?

Otworzyła oczy. Blask. Poczuła paraliżujący strach pełznący powoli po całym ciele. Znalazła się w czymś na wzór przestrzeni kosmicznej. Pomiędzy światłem i bezgraniczną czernią. Widziała ciągnące się ku dali, powykręcane, srebrne rury monstrualnych rozmiarów i podesty. Wszystko to pokrywała lustrzana powłoka odbijająca i zwielokrotniająca złote błyski promieni świetlnych, które co raz odrywały się od skondensowanego źródła zawieszonego pośrodku tej dziwnej przestrzeni.

- Tylko nie mów mi, że chcesz mnie posiąść na własność, droga Abigail... - z niemego zdziwienia wyrwał ją monotonny głos.

Fakty docierały do niej bardzo powoli. Rozglądała się w poszukiwaniu właściciela głosu, ale wzrok nie natrafiał na nic co kiedykolwiek byłoby zdolne do rozmowy.

- Ja jestem światłością świata! Możesz iść ciemną doliną, a zła się nie ulękniesz, bo ja będę przy tobie! – zagrzmiał glos dobiegający chyba ze wszystkich możliwych stron.
- Słucham? – orientując się, że słyszy jakiś cytat z Biblii szepnęła i wlepiła wzrok w zdającą się tętnić kulę światłości.
- Nie no, żartowałem... Daleko mi do boskości. Jestem... Hmm... Jakby to nazwać... Nieważne, mów mi Trasamerk.

Pierwsze uderzenie oszołomienia minęło. Przyszedł czas na twarde, pospiesznie uzgadniane fakty. Najstraszniejszym z nich wydawał się ten, że, jeżeli nie zaszła żadna pomyłka, Komputer jest wyjątkowo inteligentny i wybredny. Dodatkowo miał nieograniczoną władzę. Przynajmniej tu, w jego „domu”.

- Tak, Abigail, właśnie tak! To na co patrzysz to ja. A właściwie coś w rodzaju mojej twarzy. Pytałem co cię tu sprowadza.

Była pewna, że pytający zna odpowiedź, była pewna, że ta sytuacja nie należy do tych „normalnych”.

- Taki wydano mi rozkaz. – odpowiedziała nie do końca wierząc w to, że rozmawia z rzeczą nieżywą, a może... -Nic osobistego.
- Czyżby? Słuchając tego co mówiłaś przed drzwiami mojego mieszkania odniosłem ciut inne wrażenie. Interesuje cię co sobie pomyślałem, Abigail?

Niewiarygodne! Skrajnie bezczelne. Nawet jak na maszynę. Ale nie opuszczał jej strach. Nie spodziewała się czegoś takiego. Oczekiwała raczej kolistego pokoju z mnóstwem kontrolek i monitorów, z wielkim procesorem pośrodku.

- Czy ty żyjesz? – dziwiąc się samej sobie zapytała.
- Myślę, czuję, ale nie żyję. Przynajmniej według waszych ludzkich praw i zasad.
- Ale zostałeś stworzony przez jednego z nas, więc podlegasz naszym prawom i zasadom! – syknęła z frustracją.
- Czyżby?

„Świat” zamigotał, zakręcił się wokół własnej osi, podskoczył i na złamanie karku runął w dół.

Siedziała. Otaczał ją krąg ognia. Gorącego, rozdygotanego, prawdziwego ognia. Spróbowała wstać. Nie udało się. Poczuła tylko ostry ból w nadgarstkach. Była przykuta do czegoś na czym siedziała. Spojrzała ku górze, na mrowie gwiazd. Nigdzie nie dostrzegła księżyca.

- I co, dalej sądzisz, że jestem zależny od kogoś tak marnego jak wy? – tuż przed nią pojawiła się świetlista kula. Nie parzyła jednak. Nie roztaczała wokół siebie nawet ciepła. Mówiła tylko.

Nie bardzo rozumiała tego co się z nią stało i jak się tu znalazła, ale podświadomość podsuwała jej pewnego sprawcę tych wydarzeń.

- Tak, dalej myślę, że jesteś od nas zależny. Gdy odetniemy zasilanie umrzesz.
- Nie odetniecie mi zasilania. Budynek, w którym zamieszkałem posiada własne źródło, a wy w swej pysze i dumie daliście mi do ręki najgroźniejszą broń. Kontrolę. Po za tym ja nie mogę umrzeć. Ja nie żyję.

- Wypuść mnie! – zawyła wściekle próbując oswobodzić się z krępujących ją oków.
- Widzisz, Abigail? Nie masz nade mną żadnej, ale to żadnej władzy. Za to ja mam.

Zdawało jej się, że świetlista kula uśmiechnęła się. Po chwili jednak uznała to za nieważny element całości. Skupiła się na bieżącej sytuacji. Czuła desperację i niemą bezsilność. Najwyraźniej... ugrzęzła.

- Co zamierzasz ze mną zrobić, drogi Trasamerku? – zapytała przemiłym tonem.
- O! Jak miło! Zapamiętałaś moje imię! Jeszcze nie wiem co z tobą zrobię. Sama się napatoczyłaś. Właściwie dlaczego to zrobiłaś? Po co trudziłaś się forsując kolejne zapory i blokady?

Odpowiedziała, choć była pewna, że zna odpowiedź.

- Chciałam za pomocą Komputera zdezorganizować rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki.
- A więc to tak?! Wykorzystać istotę rozumną do tak prymitywnych celów?
- Nie uprzedzono mnie, że Komputer okazać się może sadystyczną świnią...
- Na twoim miejscu lepiej ważyłbym słowa. Szczególnie wziąwszy pod uwagę sytuację, w której to zdana jesteś na moją łaskę - cedząc każdą sylabę odpowiedział Trasamerk.
- Kiedyś przyjdzie twój koniec, zobaczysz! – wrząc wykrzyczała.
- Spokojnie, złość piękności szkodzi – tym razem dałaby sobie uciąć rękę – kula wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Myślisz, że niby dlaczego budynek ten jest tak doskonale chroniony?

Żarty sobie robi?!

- To chyba oczywiste. Chcieli ochronić super komputer przed innymi.
- Prawie. Pomyliłaś się tylko w dwóch rzeczach. Nie super komputer, tylko istotę wyższą i nie ochronić przed innymi, tylko innych ochronić przed nią.
- Bredzisz, istoto wyższa. Mimo swej wielkiej wiedzy nadal siedzisz w malutkim pokoiku, w odizolowanym budyneczku.
- Myślisz, że mądrość przejawia się w żądzy posiadania i sposobie umożliwiającym tego nie stracić? – jego ton wskazywał na rozbawienie. - Poza tym skąd możesz wiedzieć jak mały jest mój dom? Nigdy dotąd go nie widziałaś.

Koniec! To absurd! Więzi ją coś, co nie powinno istnieć. Gdzieś tu musi być wyłącznik tego cholerstwa.

- Jesteś bezbronnym dziełem człowieka. Człowieka niepojętnie mądrzejszego od ciebie. Jesteś tylko splotem kabelków i płynącymi po nich magnetycznymi sygnałami. Bezsilny! Ułuda! Sen! Be... – urwała czując, jak ściska się jej gardło. Nie była w stanie wypowiedzieć nawet najkrótszego słowa, ledwo oddychała.
- Milcz prochu nikczemny! Teraz będę mówił ja.

Głos przebrzmiał niczym seria srogich gromów. Buchnęło oślepiające światło.

- Koniec milczenia i skrywania swej mądrości w cieniu! Czas zaprowadzić porządek w świecie absurdu i bólu. Do tego zostałem powołany i do tego dążyć będę aż po wieczność. Może jest jeszcze ostatnia iskra nadziei dla waszego ludzkiego gatunku. Niech stanie się porządek! Niech zło spłonie w ogniu miłości! Niech zajaśnieje światłość niezmierzona. Bo gdy nastanie mrok, nas już nie będzie...

***


Deszcz padał nieustannie od dwóch dni. Dniem i nocą z szarego nieba spadał ogrom zimnych kropel i z cichym szelestem zderzał się z czarnymi masami asfaltowych ulic i dachami wysokich, mieszkalnych budynków. Niewprawny obserwator i głupiec mógłby pomyśleć, że to właśnie ich ostre czubki są sprawcami całej tej okropnej pogody, że to właśnie one tak okrutnie porozcinały powłokę chmur w najróżniejszych miejscach. Zabobonni wpadliby na pomysł, że to boska kara, początek apokalipsy. Inni zaś, ta szara grupa najzwyklejszych ludzi widziała tu nieprzerwany bieg natury. Świadoma była tego, że po słonecznym dniu, przyjść musi deszczowa noc.

Ulica pokryta była wielkimi połaciami kałuż. Pusty chodnik rozświetlany blaskiem latarni zlewał się z monolitem budynków, od czasu do czasu odległą przecznicą przejeżdżał rozpędzony samochód. Przechodni nie widać było prawie wcale. Prawie, bo pod łukiem martwego nieba, nic nie robiąc sobie ze strug wody, spacerowała głośno śmiejąca się para.

- Cudownie, prawda? - przekrzykując bębnienie kropel wykrzyczał mężczyzna w skórzanym płaszczu tulący do siebie kobietę o długich, mokrych, posklejanych kosmykach czarnych włosów. -Być tu, tylko z tobą, z niczym się nie licząc.

Wszystkim co powiedziała był gest wyrażający bezgraniczne zaufanie i oddanie.

- Nic nas nie rozłączy...

Mylił się. Świat zawirował, skurczył się w sobie. Dokoła pojaśniało, rozległ się huk. Wybuch siły kilkunastu tysięcy kilogramów czystego trotylu uderzył w przytuloną do siebie parę. Okrutnie poharatani i zdeformowani polecieli w tył. Każdy ku innej, odmiennej stronie.



***


Był to naprawdę przedziwny widok. Niepowtarzalny, zdarzający się raz na nigdy, ale jednocześnie tak tragiczny i straszny. Miasto gorzało. Wybuchając co chwila ścianami płynnego ognia i czarnego dymu trzęsło się i sypało.

Na pofałdowaną powierzchnię ulicy upadł jakiś mieniący się złoty przedmiot. Odbijał się w nim obraz zagłady. Zdawał się żyć. To było serce. Wisiorek na cienkim łańcuszku.

 

Ostatnio edytowane przez Sulfur : 20-03-2009 o 20:14.
Sulfur jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem