Niedziela, 21 lipca 1844 roku.
Kościelne dzwony budziły Londyn do życia, wzywając wiernych by pamiętali o swoim obowiązku wobec Stwórcy. Jednak wyobraźnia mieszkańców stolicy Imperium została opanowana przez wczorajszy bal. Całe miasto plotkowało na ten temat – poczynając od służących i przekupek na targu, a kończąc na poważnych panach we frakach z elitarnych klubów rozsianych w całym mieście. Panie rozmawiały o kreacjach dam, o tym kto z kim zatańczył, kto do kogo się uśmiechnął lub kto z kim się pokłócił. Rozmowy panów nie różniły się wiele, ot drobnym szczególikiem: rozmawiano nie o kreacjach dam, a o nich samych; najczęściej zaś o ich biustach, ramionach, ustach.
Także pogoda sprzyjała plotkowaniu, ponieważ był to kolejny letni dzień z prawie bezchmurnym niebem i przyjemnym wiatrem od zachodu, który sprawiał, że fabryczne wyziewy zalegały jedynie w niżej położonych rejonach Londynu.
Wy jednak byliście zajęci własnymi sprawami i przygotowaniami do obiadu u Persona.
*
Jako pierwszy przy kamienicy przy Belgrave Square nr 12, gdzie mieszkał Trzeci Earl Ross, pojawił się powóz John Ribauda Weelton-Morrisa. Młodzieniec wysiadł na rogu i przeszedł się wolnym krokiem w stronę numeru 12. Był dobrych 10 minut za wcześnie i mimo iż bardzo chciał porozmawiać na osobności z Personem, to jednocześnie chciał uniknąć nietaktu jakim byłoby pojawienie się zbyt wcześnie. Po chwili stał przed dębowymi, pięknie zdobionymi drzwiami z numerem 12. Uniósł kładkę i zastukał głośno. Po chwili drzwi otworzyły się i Morrisowi ukazał się stary służący.
-
W czym mogę Panu pomóc? - zapytał się grzecznie.
-
Nazywam się Weelton-Morris i zostałem zaproszony przez Lorda Ross na obiad.
-
Oczywiście panie Weelton-Morris – odpowiedział służący. -
Proszę za mną, pan czeka w salonie.
Morris wszedł do środka. Niewielki przedsionek został urządzony skromnie lecz ze smakiem. Znajdowała się tu jedynie niewielka szafka z dużym wazonem świeżych kwiatów, lustro dzięki któremu pokój wydawał się większy niż w rzeczywistości i troje, nie licząc wejściowych, drzwi.
-
Pomóż panu się rozebrać – powiedział starszy służący do młodszego, który stał przy drzwiach prowadzących na lewo. Morris zostawił lekki płaszcz u młodszego ze służących po czym ruszył za starszym. Wyszli z przedsionka drzwiami na wprost i ruszyli korytarzem, który kończył się schodami na górę; było tu też czworo drzwi. Służący i gość skręcili w drugie drzwi po prawej.
Salon Earla Ross nie był imponujący, choć takim wydał się Ribaudowi, który rzadko bywał w takich miejscach. Dwie kanapy i dwa stoliki, kilka krzeseł, a także fortepian zajmowały większą część pokoju. Mimo to nie można było odmówić smaku osobie która go urządziła.
Person siedział na jednym z foteli, wyraźnie zamyślony, obserwował przyrodę przez duże szklane drzwi prowadzące do prywatnego ogrodu znajdującego się na tyłach domu. Dopiero delikatny atak kaszlu służącego wyrwał go z rozmyślań.
-
Ach! Młody Weelton-Morris. Miło mi pana widzieć. - Niebieskie oczy Persona wyraźnie przyglądały się twarzy młodzieńca. -
Proszę usiąść. - Wskazał na jeden z foteli stojących niedaleko swojego. -
Napije się pan czegoś? Mamy jeszcze chwilkę czasu zanim wszyscy przyjadą. Jeżeli ma pan jakieś pytania to proszę się nie krępować. *
-
Dziękuję Pani Sharpe – powiedziała Madeleine gdy Edric pomógł jej wysiąść z powozu. Po chwili oboje stali przed drzwiami z numerem 12, przed czteropiętrową klasycystyczną kamienicą. Za ich plecami rozciągały się zaś przepiękne ogrody, które sprawiały, że choć sam było to centrum Londynu, nie czuło się tu miejskiego zgiełku, a powietrze było przyjemne i rześkie.
Drzwi otworzył starszy lokaj, ubrany w surdut, ukłonił się nisko i ruchem ręki zaprosił gości do środka.
-
Marku pomóż gościom się rozebrać – powiedział do młodszego lokaja stojącego w przedsionku. Gdy ceremonia zdejmowania lekkich płaszczy się zakończyła dodał –
Proszę za mną. Pan przyjmie państwa w salonie.
Po chwili byliście w salonie. Wysokie pokój z dwoma dużymi oknami i balkonem prowadzącym do małego, prywatnego ogrodu na tyłach sprawiał wrażenie przyjemnego miejsca.
-
Pani Madeleine Bearnadotte i Pan Edric Sharp – powiedział głośno służący.
-
Miło mi państwa widzieć – odpowiedział Earl Ross przerywając rozmowę z John Ribuad'em Weelton-Morris'em, który także wstał przywitać się z nowo przybyłymi. -
Proszę się rozgościć. - Person wskazał na fotele. -
Właśnie odpowiadałem panu Ribuad-Morris'owi o swojej posiadłości... *
Robert Virigil Windermare nie czuł się najlepiej. Był niewyspany i zmęczony wczorajszym dniem. „Po diabła zgodziłem się iść z Bradenem do Birellów” powiedział sam do siebie, podskakując na kolejnej nierówności na drodze. „Przeklęte londyńskie ulice” pomyślał i zaklął szpetnie. Nawet myśl o jędrnych pośladkach Eileen nie poprawił mu humoru.
Dopiero gdy dojechał na Balgrave Square 12 poczuł się trochę lepiej. Wysiadł z powozu, odwrócił się do swojego służącego i powiedział:
-
Jesteś wolny – rzucił do woźnicy –
bądź za parę godzin. - Odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi z numerem 12.
-
Prrrr! - Usłyszał za plecami. Odwrócił się i zobaczył niewielki powóz i zsiadającego woźnice, który otwierał drzwi. W środku siedziała Olimpia i jej najbliższa przyjaciółka Ada Lovelace, piękna żona hrabiego Lovelace, której o dziwo nie widział na wczorajszym balu u Wellingtona.
Mężczyzna zawahał się na krótką chwilę i dopiero po upływie kilku sekund ruszył pomóc damom wysiąść z powozu.
-
Panie pozwolą - powiedział, ignorując woźnicę. -
Olimpio, Lady Lovelace.
-
Dziękuję – odpowiedziała nieco zbyt chłodno Olimpia wysiadając z powozu.
-
Miło mi pana widzieć Sir Virigil'u. - Ada uśmiechnęła się do Roberta.
W trójkę ruszyli do drzwi, które otworzyły się nim zdążyli zastukać.
-
Witam szanownych państwa – powiedział starszy lokaj. -
Pan zaprasza do salonu – dodał szybko.
*
Powóz barona Lexinton zatrzymał się przy Balgrave Square 12.
-
Jesteśmy na miejscu – powiedział James do swojej współpasażerki. -
Wyczytałaś coś ciekawego – dodał równie szybko.
-
Nie specjalnie – odpowiedziała Corutney, gdy wysiadali –
Dziękuję James. Te suknie robią się coraz bardziej niewygodne.
-
Wyglądasz w niej pięknie – stwierdził Lexinton patrząc się na kobietę.
-
Być może, ale ty nie musisz w tym chodzić. - Corutney uśmiechnęła się prowokująco, po czym poprawiła suknię. Po czym ruszyli w stronę drzwi.
*
Jako ostatni przybył, nieco spóźniony, Wilhelm Somerset. Mimo to nikt – ani goście, ani tym bardziej gospodarz, mu tego nie wypomnieli, jedynie na twarzach niektórych spośród obecnych zagościł ironicznych uśmiech.
-
Widzę, że wszyscy jesteśmy – powiedział głośno Person po tym jak wszyscy przywitali się z spóźnionym gościem. -
Zapraszam na obiad. *
Jadalnia znajdowała się tuż obok salonu. Gdy do niej weszliście stół był już suto zastawiony. Person zajął fotel u szczytu stołu. Po jego prawej usiadł baron Lexinton i Lady Corutney, zaś po lewej Robert Virigil, Olimpia Grisi i Ada Lovelace, obok której zasiadł Wilhelm Somerset. Naprzeciwko Olimpii siedział Edric Sharpe, panna Madeleine Bearnadotte oraz John Ribuad Weelton-Morris. W sumie 10 osób plus czterech służących, którzy odnosili i przynosili kolejne dania. Na pierwsze danie podano trzy zupy – pomidorową, grzybową i zupę wiosenną. Na drugie danie służący przynieśli cztery półmiski pewne mięsiw i sześć sosów, ziemniaki smażone w przyprawach, zaś po krótkiej przerwie na herbatę i kawę podano trzy desery – ciasto francuskie, czekoladowe i wyśmienite pączki z nadzieniem różanym. Obiad był naprawdę wyśmienity.
Jednak ważniejsze niż jedzenie była rozmowa jaka toczyła się przy stole, a była to rozmowa zaiste niezwykła. Rozmawiano bowiem o wczorajszym dniu.
*
-
Czy mógłby pan opisać jeszcze raz gdzie znaleziono pannę Luizę? - Zapytał się Weelton-Morris.
-
Oczywiście – odpowiedział Person bez cienia irytacji, odstawiając kieliszek z winem. - Z
nalazł ją John, ogrodnik, który pracuje u mnie od 30 lat i opiekuje się moją wiejską posiadłością, nad jeziorem w pobliskim lasku. Było to kilkanaście godzin po tym jak Lucy nie wróciła do domu. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że przeszukano to miejsce dwa razy zanim John ją odnalazł... zresztą – Earl zamyślił się na chwilę po czym poparzył się po obecnych –
Może zechcielibyście pojechać do Dawenvill i rozejrzeć się. Serdecznie zapraszam – Earl wyraźnie się zawahał –
to urocze miejsce, które chętnie oddam do waszej dyspozycji. Ja wraz z Lucy przyjedziemy tam za tydzień jak tylko zamknę parę spraw w Londynie, których niestety nie mogę odłożyć na później.
- S
ądzi pan, że to dobry pomysł by Lucy tam wracała? - wtrąciła Courtney.
-
Na pewno lepszy niż by została tutaj i była obiektem niekończących się plotek i wścibskich dziennikarzy. Willborrow uważa, że spokój może być najlepszym lekiem dla nerwów Lucy.
Zapadła cisza, którą przerwał Virigil.
-
- Czy Lucy miała kochanka? - pytanie to padło na tyle nagle, że earl nie zdążył zareagować, gdy Virgil bezpardonowo kontynouował -
Proszę wybaczyć moją smiałość, ale słowa które usłyszeliśmy wczoraj wskazują na to, że Lucy posiadła pewna wiedzę o celtyckiej mitologii. Myślę ze obecny tu Pan Sharpe może to potwierdzić. Ponieważ jednak mitologia jest domena mężczyzn raczej, uważam że Lucy musiała mieć kontakt z kimś kto naopowiadał jej niestworzonych opowieści. Ta osoba z pewnością istnieje i prawie na pewno jest mężczyzną. Stad moje, przyznaję, nietaktowne pytanie.
-
Rzeczywiście śmiałe pytanie – Person zrobił się nieco purpurowy na twarzy. Podirytowany odpowiedział -
nie, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Moja posiadłość leży kilka mil od Dawenvill. W samej wiosce mieszkają jedynie drobni farmerzy. Przyznam się, że wątpię by którykolwiek z tamtejszych chłopców mógł zainteresować Lucy. Więcej, prędzej uwierzyłbym, że usłyszała o Rhiadon... czy jakkolwiek zowie się owa bogini w szkole dla dziewcząt Panny Derry od swojej przyjaciółki Suzanne, której rodzice pochodzą z Walii.
-
Czy ktoś rozmawiał z Suzanne? - zapytał się przytomnie Lexinton.
-
Nie, wakacje spędza u swoich dziadków w Walii gdzieś niedaleko miasteczka Pembrocke.
-
Rozumiem.
-
Jeżeli nie mają państwo więcej pytań, to proponuję przenieść się z powrotem do salonu – stwierdził Person patrząc się po swoich gościach.