Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-03-2009, 12:03   #20
M.M
 
M.M's Avatar
 
Reputacja: 1 M.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodze
Brat Alessandro od kiedy pamiętał, cierpiał na poważne problemy gastryczne. Ujawniały się one w pewnych szczególnych sytuacjach, które działały na franciszkanina na zasadzie alergenu. I tak w pierwszej kolejności, to jest z największą częstotliwością, braciszek biegał do latryny po spożyciu strawy uprzednio przyprawionej kminkiem. Brat Alessandro od wielu lat szukał przyczyn takiego stanu rzeczy, lecz poszukiwań tych nagle zaprzestał, gdy okazało się, że w starożytnym Egipcie przyprawa uosabiana była z nasieniem boga śmierci Seta. Dziś, z podobną sobie przezornością, zanim zabierze się do pałaszowania czegokolwiek, korzysta z pomocy młodszych braci. Wskazany młokos próbuje, dajmy na to, ziemniaczanej polewki i odpowiednio albo kiwa głową albo nią kręci albo, w drastycznych okolicznościach, wysuwa z ust zesztywniały język, łyska białkami i pada na ziemię sztywny jak pal. Co prawda nikt jeszcze nie próbował otruć brata Alessandro (który kucając w schwarzwaldskich krzakach nie miał jeszcze pojęcia, że za sprawą podłego losu, prób tych będzie całkiem sporo), ale o kminek w dzisiejszych czasach bynajmniej nietrudno. Odchodząc od kminkowych przygód, a wracając do naglącej, dosłownie i w przenośni, sprawy gastrycznych problemów brata Alessandro, wspomnieć należy, że drugim czynnikiem wywołującym tarapaty jest cios w okolice podbrzusza. Cios taki, odpowiednio zaaplikowany, może prowadzić do powstania czegoś absolutnie nieprzewidzianego i nieprzyjemnego. Jeśli do czynnika drugiego dodamy czynnik trzeci jakim jest słaba odporność brata Alessandro na stres i zdenerwowanie, otrzymamy naprawdę nieciekawy obraz sytuacji. Obraz, który ujawnił się niemieckiemu lasowi po oddaleniu się franciszkanina od kupieckiego zbiegowiska.

Zdenerwowany braciszek minął wypchane słomą wozy, zszedł z gościńca i zagłębił się w ciemnych, surowych trzewiach Schwarzwaldu. Przynajmniej na te kilka kroków, na jakie pozwoliła mu odwaga. Znalazłszy odpowiednie dla siebie miejsce, wciśnięte pomiędzy dwa omszałe głazy, Alessandro z niemałą ulgą zadarł w górę swój habit i oddał się długiej medytacji. Przy okazji uspokoił skołatane nerwy i nawet się uśmiechnął, widząc jak na pobliskim drzewie czarna wiewiórka beztrosko chrupie żołędzia. Zupełnie już zrelaksowany, a nawet lekko rozochocony miłą obecnością natury i brakiem zgiełku, franciszkanin zdecydował się na krótką przechadzkę. Minie jeszcze trochę czasu zanim ci durnie ruszą się w końcu z miejsca, zachęcił sam siebie w duchu. Rozejrzał się po okolicy, świadomie omijając wzrokiem ochrzczone głazy, i znalazł odpowiednią gałąź. Po kilku wypełnionych sapaniem chwilach ułamał ją i z zadowoleniem przymierzył do nogi. Pasowała idealnie, więc brat Alessandro zdecydował się użyć jej jako laski. Z głową przepełnioną awanturniczymi przygodami, o jakich rozmyślał w dzieciństwie, ruszył przed siebie. Ptaszki ćwierkały, pogoda zaczynała dopisywać (ulewa minęła tak gwałtownie, jak się zaczęła), nieopodal szumiał potok. Zadziwiające jak szybko można na powrót uwierzyć w obecność wyższej siły. Wystarczy opuścić śmierdzące ludzkie zbiegowisko, pospacerować na łonie natury i… i pomedytować w odpowiednim miejscu, chociaż akurat w tym przypadku brat Alessandro nie dopatrywał się znacznego symbolizmu. A więc ptaszki ćwierkały, słonko łyskało zza chmur, nieopodal szumiał potok. Pysznie.

Ptaszki ćwierkały, słonko łyskało zza chmur i tak dalej. Brat Alessandro akurat przyglądał się gąsienicy, która z godną podziwu wytrwałością wspinała się na korę dębu, kiedy usłyszał coś podejrzanego. Najpierw pomyślał, że to odzywa się warzywna pulpa i powracają gastryczne koszmary, jednak w mig porzucił te przypuszczenia. Jelito grube, choćby nie wiadomo jak pokiereszowane i doświadczone przez los, z pewnością nie potrafiło mówić. A już z pewnością nie krzyczeć. Alessandro zdębiał śladem drzewa, przy którym stał.
- Zostaw to! Nawet tego nie dotykaj! Że cię w Oksfordzie nie nauczyli odróżniać czarciego ziela od kępy trawy to rzecz nie dziwna, ale coś ty robił w Pradze do czarta?! Rozumiem, że życie praskiego żaka wymaga wielu poświęceń, takich jak żłopanie piwska po zaułkach, ale to są, do licha, podstawy! – wydzierał się z oddali zachrypnięty głos. Brat Alessandro bezgłośnie przełknął ślinę. Najciszej jak potrafił pociągnął nosem. Omal się nie przewrócił. Siarka. Obrzydliwa, silna woń siarki.
- Nigdy nie gustowałem w alchemii. Ty się tym zajmujesz John. – drugi głos był bardzo flegmatyczny, ale również mocny i na swój sposób zmysłowy. Franciszkanin mógł sobie wręcz wyobrazić jak osoba do której należy, wzrusza ramionami.
- Dobrze. Tylko odłóż to na miejsce, błagam. I trzymaj za korzeń, tak jak teraz. Czym musiałem być w poprzednim życiu, że pokarano mnie twym kumoterstwem?
- Czymś brzydkim. – nasłuchujący w oddali Alessandro znów wyobraził sobie znudzone wzruszenie ramionami – Brzydkim i skrzekliwym. Ropuchą?
- Nie pozwalaj sobie. Zbierz resztki grzybów, a żywo. Musimy wracać. Ten cyrk, który zaangażowaliśmy rankiem zatrzyma kupców na jakiś czas, ale nie sposób przecież prać się po mordach w nieskończoność. – w apodyktycznym głosie zabrzmiała nutka rozbawienia. Franciszkanin poczuł jak uginają się pod nim nogi. To byli najprawdziwsi heretycy. Kacerze i słudzy diabła. Rozprawiali o czarcim zielu, studiach w, tfu!, Pradze i poprzednich żywotach. Brat Alessandro nie namyślał się długo. Kiedy tylko usłyszał za sobą trzaskanie gałązek, rzucił się do ucieczki. A powiadam wam, że uciekał jak najprawdziwsza łania w habicie. Przeskakiwał nad konarami, zjeżdżał po zboczach wąwozów, przy pomocy laski przeprawił się nawet przez potok. Kiedy dobiegł w końcu do znajomego miejsca niedawnej medytacji był tak zasapany, że z ledwością łapał oddech. Oparty o drzewo spostrzegł, że karawana nadal nie zbierała się do dalszej drogi . Jeszcze nigdy nie cieszył się tak na widok tej śmierdzącej kupy ludzi. Tak bardzo chciał się z kimś podzielić wieściami, które zdobył, że w mig zapomniał o dawnych niesnaskach. Podpierając się laską wyszedł z lasu. I trafił do piekła.

Tymczasem w okolicy wozów z arbuzami zaczęły dziać się dziwne rzeczy, godne uwiecznienia ich na piśmie. Za sprawą podstępu opracowanego przez Sebastiana i Galinę, większość rozkrzyczanej gawiedzi klęczało w błocie i biło w nie czołami. Benet, któremu wszystko to niebezpiecznie przypominało muzułmańską szachadę o poranku, skupił się wyłącznie na zdobyciu lśniącego artefaktu. Kocur Szelma przepadł jak kamień w wodę (uwielbiał to robić, w szczególności gdy zaczynało robić się gorąco), a dwóch duchownych zarządziło egzorcyzmy. Krzysztof Siennicki zdecydował się na najbardziej bezpośrednią metodę tej chrześcijańskiej praktyki, mianowicie na obkładanie ofiary opętania drewnianą lagą. Miało to swoje wymierne skutki w postaci chwilowego uspokojenia się postrachu kupców jakim niewątpliwie była uzębiona rzyć. Przy okazji oberwało się kilku rozsądnym, którzy nie uwierzyli w dobre intencje babki Galiny i nie rzucili się na ziemię by klepać paciorki. Po interwencji ojca Krzysztofa, skwapliwie przyznali jej rację i zdecydowali się jednak porozmawiać z Bogiem. W tym czasie braciszek Jakub z pieczołowitością święcił wlaną do manierki przed dwoma dniami, zamuloną wodę i śpieszył na pomoc bliźniemu. Wtedy do akcji wkroczyli Benet Exquis i Don Sebastiano. Równocześnie. W tym samym celu, który jednak zamierzali osiągnąć różnymi drogami. To po prostu musiało się skończyć katastrofą. Benet z łatwością zawładnął umysłem Rozsądnego (to jest tego, który odciągnął pannę z pola rażenia kłapiących pośladków). Wielki jak tur kupiec niespodziewanie odrzucił piegowatą na bok w błoto i zerwał się na równe nogi. Z oczami wpatrującymi się w jeden punkt postawił trzy ciężkie kroki i stanął nad maszkarą Alfredo.

Pochwyć i przechowaj go dla mnie, moja marionetko.

Zastygła w mieszance przerażenia i gniewu twarz Alfredo wpatrywała się jedynym otwartym okiem w górę cielska, która przysłoniła słońce. Wielka jak bochen dłoń rozwarła się i ruszyła ku czerwonej kuli. Benet szeptał pod nosem zaklęcia. Gawiedź się modliła. Kiedy Rozsądny miał już dotknąć połyskującej powierzchni kuli (Benet oblizał spierzchnięte wargi)… coś trzasnęło go w łydkę, aż się zachwiał. Na krótką chwilę stracił kontakt wzrokowy z wielkim kupcem, a to wystarczyło. Rozsądny cofnął rękę jakby właśnie się oparzył i cofnął się o trzy ciężkie kroki. Jedynym co potrafił robić było mruganie oczami i rozmyślanie nad tym co się, u licha, wyprawia. Benet zaklął straszliwie. Było tak blisko… Bystrym okiem dostrzegł karła, który przeciskał się w stronę kuli z torbą pod pachą. Wszystko przez tego pokurcza! Szlachcic mógł tylko patrzeć jak Don Sebastiano zarzuca płócienną pułapkę na prawdziwą kulę, a następnie za pomocą kuglarskiej magii przeistacza pomarańczę w jej falsyfikat. Kopia potoczyła się pod nogi Rozsądnego.
- Ukradł kulę! Jest w zmowie z mnichem, psubrat! – jął krzyczeć karzeł, budząc kupców z modlitewnego transu. Sprytne, pomyślał Benet, ale mnie nie przechytrzysz. Szlachcic ponownie przejął władzę nad Rozsądnym…

Już się pogubiliście?

…i rozkazał mu uczynić to samo, co przed momentem. Nie pokona mnie karzeł, zapewnił się w jeszcze w duchu i sformułował potrzebną inkantację. Tym razem plan poszedł wniwecz jeszcze szybciej. A to za sprawą wysokiego dominikanina, który przeciskał się do Alfredo z manierką święconej wody. Potrącił Beneta tak mocno, że ten omal nie uklęknął wespół z kupcami. Klnąc pod nosem na cały franciszkański zakon, Benet zrozumiał, że sprawy zaszły już zbyt daleko. Oto krępy ksiądz przejrzał karli podstęp i zdzielił Sebastiana lagą przez kolana. Kuglarz natychmiast zaczął się modlić z twarzą w błocie, a Siennicki trącił falsyfikat kijem. Fałszywka wylądowała w błocie tuż obok płóciennej torby. A więc nie wszystko jeszcze stracone, pomyślał z chichotem Exquis. No i po wszystkim, przebiegło przez myśl klęczącego Sebastiana. Wtedy też do rzeczy zabrał się brat Jakub, wyśpiewując wcale długą litanię i naznaczając Alfredo święconą wodą. Niestety nie przewidział niemiłych dla oka konsekwencji tego czynu. Maszkara z dwoma parami rąk i zębatą dupą zaczęła skwierczeć w naznaczonych wodą miejscach i drzeć się w niebogłosy. Skóra Alfredo stopiła się i jęła lać w błoto. Odór, który powstał w wyniku całego przedsięwzięcia był nie do zniesienia. Krzysztof i Jakub przesłonili nosy materiałem, i natychmiast oddalili się od ginącej potwory. Alfredo wił się w błocie jeszcze kilka długich sekund, po czym znieruchomiał. Znieruchomiały też jego dodatkowe ramiona oraz kłapiąca szczęką rzyć. Sytuacja wydawała się być opanowana. Nie licząc kilkunastu osób o słabych żołądkach, które zwymiotowały pod siebie, było całkiem spokojnie. Duchowni ciężko oddychali oparci o siebie, Benet z karłem powoli zbliżali się do artefaktu, a Galina podniosła się z ziemi, by zbadać sytuację. Ludzie przestali panikować, na rzecz bezmyślnego wpatrywania się w kupę stopionego mięsa. Było spokojnie.

Rzecz jasna, nie na długo.

Oto z krzaków na przeciwko, niczym feniks występujący z popiołów, wyprysnął brat Alessandro. Wyglądał na przerażonego, a biegł jakby goniło go stado wyposzczonych wilkołaków. Zanim zorientował się, że coś jest nie tak jak być powinno, było już zbyt późno by się cofnąć. Powiadam wam, nie było w kupieckiej karawanie twarzy, która nie byłaby zwrócona w stronę starego franciszkanina z gastrycznymi dolegliwościami. Nawet tak wytworny humanista jakim był Benet Exquis, zachodził w głowę co naprawdę wydarzyło się tego deszczowego poranka. Zanim brat Alessandro zdążył wydobyć z siebie słowo, rzucił się na niego rozwrzeszczany tłum. Porwał franciszkanina niczym morska fala i uniósł na wyciągniętych rękach.

- Ukrzyżować!
- Żyd! To sprzedajny żyd w habicie!
- NA STOS! NA STOS!
- Czarci syn!
- Dać go tutaj, a żywo! Dać go do potwora!
- MORDERRRRCA!
- Sąd Boży! Chłopy szlachtę rżną!
- Czarownik! Szarlatan!
- Zabić braciszka!

Zarówno Benet jak i Sebastiano wykazali się niezłym refleksem. Korzystając z zamieszania, biegiem ruszyli w kierunku czerwonej kuli. Szlachcic miał dłuższe nogi, ale to karzełek był bliżej. W efekcie dopadli do artefaktu prawie równocześnie. Niespodziewanie jednak płócienna torba uniosła się w powietrze i pofrunęła w nieznanym kierunku. Dwójce niedoszłych zdobywców artefaktu pozostała tylko zgnieciona pomarańcza.

Podróżna torba, za sprawą lewitacji, dotarła w końcu do celu. Była nią wyciągnięta dłoń zakapturzonego mężczyzny z długą, siwą brodą. Stał on w miejscu, z którego przed momentem wyskoczył jak poparzony brat Alessandro, a towarzyszył mu młodszy jegomość o brązowej brodzie i nader smutnym spojrzeniu. Dwójka patrzyła na zamieszanie z niemałym zdziwieniem, które to jednak usiłowała zamaskować. Lepiej wyszło to młodszemu jegomościowi, który po prostu wzruszył ramionami. Starszy uczynił dwa krótkie ruchy palcami i strzelił ogniem w środek samosądu, jaki dokonywał się na mnichu. Okazało się, że płomienie były tylko iluzją i zamiast poparzyć żądnych mordu kupców, tylko ich śmiertelnie przeraziły. Starszy brodacz, właściciel czerwonej kuli, odchrząknął.
- Który z was maluczcy, grzebał w moich rzeczach?! Niech odważny wystąpi, a oszczędzę resztę towarzystwa! – krzyknął i, dla potwierdzenia powagi sytuacji, wyczarował kolejny płomień. Tłum zafalował i zamruczał jednostajnie. Na jego odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Tym razem na rękach wyniesiono jednego z kupców, o starannie ogolonej twarzy, z czarnym wąsikiem. To właśnie on wręczył Alfredo czerwoną kulę jako trofeum. Prawie natychmiast rzucił się na kolana i zaczął błagać o litość.
- Tyś znalazł kulę?
- J-jam… Ale nie miałem złych… - nie dokończył, bo młodszy towarzysz siwego wymierzył mu kopniaka w zęby. Kupiec runął na plecy i zaniósł się szlochem. Starszy czarownik odchrząknął po raz drugi.
- Teraz ruszymy w swoją stronę, a wy zapomnicie o tym coście ujrzeli! Nie stanie się wam żadna krzywda, ale baczcie by nie wchodzić nam w drogę, bo gotowiśmy spalić was wszystkich żywcem! Zrozumiano? Jam jest Adrian Winchester, a to Richard Seymour, słynni magowie z Brytanii! I powiadam wam maluczcy, jesteśmy bardzo niebezpiecznymi osobami o cierpkich humorach! Zębate dupy to nasza specjalność, zaraz po masowych mordach! Odstąpcie się więc, jako Morze Czerwone przed Mojżeszem, a wszystko skończy się dobrze!

Mało kto wierzył, że wszystko skończy się dobrze.

*


Richard Seymour


Adrian Winchester

*
 
__________________
Wiejski filozof.

Ostatnio edytowane przez M.M : 22-03-2009 o 17:34.
M.M jest offline