Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-03-2009, 03:09   #15
Gantolandon
 
Reputacja: 1 Gantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodzeGantolandon jest na bardzo dobrej drodze
Złość przechodziła bardzo powoli. Duncan miał wiele powodów, żeby być wściekły. Drażniła go bransoleta - śmiertelna pułapka, której nie dało się w żaden sposób zdjąć. Mocno irytowała go obecność "Mówcie mi Sunni" Hawkwooda, który gadał jak jakiś przeklęty republikanin. A Malignatiusa po prostu nienawidził. Przeklęta przez Wszechstwórcę planeta, która nie rodziła niczego, prócz herezji.

Najbardziej denerwujące w tym wszystkim było to, że był na nią skazany. Hawkwoodzki szczyl zapewne miał bogatego tatusia i lenno, gdzieś w okolicach równika jednej z ich planet, gromadę chłopów, która była z nim na "ty" i cztery spichlerze pękające od miliryżu. Do cholery, każdy szlachcic miał jakąś ziemię. Poza Masseri, oczywiście. Ich ziemie na Daishan były - zależnie od opowieści - wypaloną przez bombardowania, jałową skałą, lub też roiły się od Symbiontów. Jakoś nikt nie był skłonny dać im nowych. A tak się złożyło, że szlachcic pozbawiony ziemi był szlachetnie urodzony tylko z nazwy...

Z tego powodu skazany był na pracę dla Pośredników. Jako żołnierz, brał udział w konfliktach lokalnych władyków, a także okazjonalnym wyprawom przeciw co bardziej wywrotowemu elementowi, którego na Malignatiusie nie brakło. I, niestety, to właśnie na kontakty z nimi musiał teraz liczyć. Nawet jeśli jakiś członek jego rodu znajdował się na tej planecie, to i tak pewnie nie był zdolny do pomocy.

- Jeśli o mnie chodzi, mój ekwipunek jest w koszarach. Zabiorę go i za pięć godzin jestem do waszej dyspozycji - powiedział tonem nie zdradząjacym wielkiego zadowolenia. Nie podobało mu się przede wszystkim to, że Przewoźniczka zabiera jego list kredytowy. Bezsensem było jednak przypuszczać, że nie wróci, biorąc pod uwagę okoliczności. Nie zdołał jednak ukryć podejrzliwego łypnięcia w jej stronę.

Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę koszarów.

**

Przechodził pomiędzy budynkami, starając się omijać co większe zaspy. Minął obojętnie siedzącego na schodach budynku żebraka, a następnie ruszył na skróty jednym z zaułków. Kilku typów okrytych futrami zmierzyło go podejrzliwie wzrokiem, uznało, że chyba znają go z widzenia, po czym wróciło do omawiania swoich interesów.

Kompleks mieszkalny Kajdaniarzy zajmował dość spory plac pomiędzy budynkami i nieco się wyróżniał z otoczenia. Koszary i biura złożone były z metalowych kontenerów, szczęśliwie ogrzewanych w środku. Ogrodzony teren pomiędzy nimi patrolowali strażnicy, a z wieżyczki strażniczej od czasu do czasu nos wyściubiał mężczyzna z karabinem snajperskim.

Duncan machnął przed nosem przepustką jednemu ze strażników i ruszył do wnętrza. Wszedł po blaszanych schodach, usilnie starając się nie poślizgnąć. Stanął przed odpowiednimi drzwiami i otworzył je kluczem wyjętym z kieszeni.

Jego dom trudno tak naprawdę było nazwać domem. Składał się z ogrzewanego pomieszczenia wielkości jednego kontenera, w którym znajdowały się dwa piętrowe łóżka i cztery szafki. Pomieszczenie na górnym posłaniu po lewej należało do niego - przywilej, który musiał sobie wywalczyć kilkoma uderzeniami pięści. W metalowej, zamkniętej na klucz szafce znajdował się jego ekwipunek - między innymi ubrania, plastikowy kirys i karabin szturmowy.

Chodził tu tylko spać. To wszystko.

Na szczęście nikogo nie było. Pozostała trójka mieszkańców pokoju - Zeg, Czarny Borys i Arctus - prawdopodobnie siedziała na treningu, bądź w kantynie. Zaoszczędziło mu to strzępienia ozora. Zabrał swój ekwipunek, zamknął drzwi i poszedł w stronę biur.

**

Thaddeus Scrub, Nadzorca, przerzucał papiery z wyraźnym niezadowoleniem.

- Bądźmy poważni, Duncan. Wybacz, że daruję sobie "Waszą Wielmożność", dobra? - przeprosił z przekąsem - Jestem cholernym nadzorcą. Płacą mi za to, żebym znajdował dla was pracę i negocjował ją. Ryzykuję dupą za to, żeby kontrakt był poprawnie zawarty. Teraz ty przychodzisz mi i mówisz, że nie będzie cię, bo zawarłeś jakąś umowę na gębę?
- Robota to robota - wzruszył ramionami Masseri, powstrzymując się przed trzepnięciem łbem tego idioty o kant biurka - I tak siedzę tu, pierdzę w stołek i pobieram żołd. Wcielonych nie widać było w okolicy prawie pół roku. Co w tym złego, że znalazłem coś sobie, od czego i tak odprowadzę procent do gildii?
- A jak ja mam to umieścić w papierach?
- Wyślę ci dane jeszcze przed wyjazdem. Na razie jako zleceniodawcę możesz umieścić Andiomene Valentine, Przewoźniczkę. Jakby co, to pytaj o nią.
- Ochrona konwoju?
- Powiedzmy - Duncan nie miał ochoty wdawać się w szczegóły - To dość specyficzne zlecenie.
- O - ucieszył się Scrub - Będą potrzebni może wyrobnicy do załadunku? Mogę wam podesłać tanio kilku.
- Możliwe. Najpierw jednak Przewoźniczka musi kupić statek. Jakby co, to się po nich zgłoszę.
- Bardzo dobrze. Tylko już na kontrakt, błagam. I tak kapitan będzie jęczał, jak zobaczy te papiery...
Duncan kiwnął głową.
- Podpisz się tutaj - Nadzorca podsunął szlachcicowi kawał pergaminu wraz z piórem - Umiesz czytać, więc daruję sobie wstawkę z trzema krzyżykami.
~ Twoje szczęście ~ pomyślał Masseri.
 
Gantolandon jest offline