Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-03-2009, 02:33   #32
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
W powietrzy niósł się ledwo wyczuwalny zapach Londynu. Mimo iż charakterystyczny, zupełnie bezbarwny dla prawie wszystkich mieszkańców jednego z największych miast ówczesnego świata. Lekka woń stęchlizny była bez wątpienia efektem pogody, która po upalnej sobocie będzie zapewne nadrabiała straty trwającym przez następny tydzień zachmurzeniem i ewentualną mżawką. To jednak mgła była podstawowym elementem londyńskich poranków. Wiele osób twierdziło, że to właśnie jej, lokalne powietrze zawdzięczało swój chorobotwórczy i nieprzyjemnie przytłaczający ciężar dzięki któremu lekarze mieli pełne ręce pracy. Inni widzieli w niej poetycką mistyczność miasta spowitego przez większość czasu niepodnoszącą się rzadką mgłą rozświetlaną przez nieliczne lampy olejne, które zamontowano na większych ulicach. I rzeczywiście Rober Virgil również uważał, że miało to swój unikalny klimat. Nie uniemożliwiało mu to jednak mieć na ten temat własnego nieco odrębnego zdania. Londyn, jak zdążył zaobserwować, zdołał wytworzyć swój własny niemożliwy do odtworzenia gdziekolwiek indziej klimat. Tysiące kominów, setki manufaktur, dziesiątki fabryk i zakładów... Oddech każdego londyńczyka przesiąkł już do cna mieszanką dymu i wilgoci. Mieszanką, która z czasem zaczynała zalegać w płucach skracając życie palaczom tytoniu i błyskawicznie uśmiercając suchotników. Dlatego też młody baronet wziąwszy głęboki wdech uśmiechnął się zadowolony na myśl o tym, że nie każdy, tak jak on, ma możliwość częstych wyjazdów na prowincję i do Europy...

Był wczesny poranek kiedy mijał pieszo Shepherd's Bush Common. Z premedytacją uciął sobie ten spacer. Nic tak nie otrzeźwiało lekko szumiących myśli jak odrobinę samotności z samym sobą. Mógł w tym czasie w spokoju oddawać się przyjemnym wspomnieniom z każdego minionego wieczora. Niestety tym razem nie było ich znowu tak wiele. Eileen pomijając już fakt, że nie stanowiła wyzwania, miała drażniącą tendencję do kurtuazyjnego śmiania się ilekroć czegoś nie rozumiała. A zdarzało się to jej zdecydowanie zbyt często.
Dom był już niedaleko. Oby Joshua dla swojego własnego dobra miał już jakieś informacje od Talhaiarna...

***

- Cała przyjemność po mojej stronie panno Olimpio - zmusił się, by nie zwrócić wzroku na Lady Grisi gdy ta go powitała, a jedyną choć nieco trudno zauważalną oznaką, że jej gest nie pozostał niezauważony było wypowiedzenie jej imienia przez nieco za bardzo zaciśnięte zęby.

- Zbyteczna troska milady - rzekł po chwili do rozbawionej hrabiny odpowiadając ledwo widocznym uśmiechem – Być nastraszonym przez najprawdziwsze lipizanery na ulicach Londynu z pewnością byłoby nie lada wspomnieniem dla Joshuy – Ucałował ofiarowaną mu dłoń hrabiny i przyjrzał się koniom. Lady Lovelace była barwną personą nierzadko witającą na ustach całej śmietanki towarzyskiej Londynu – Wspaniałe zwierzęta. Po samym Pluto, jak słyszałem. To niesamowite, że właśnie pochodzenie po ogierze czyni z nie tak niepowtarzalnymi – Spojrzał tym samym zupełnie odważnie i z odrobiną wyzwania w jej oczy nie gubiąc z ust błąkającego się po nich uśmiechu. Mimo iż wiele o niej słyszał, nigdy nie miał przyjemności poznać bliżej. A plotki, które krążyły wokół jej postaci były niemniej intrygujące co sprawa panny Lucy. Inteligentna kobieta (co już samo w sobie zmuszało do zwrócenia uwagi), o światłym umyśle i zawodowych znajomościach w całym Towarzystwie Naukowym nie pomijając choćby Sir Wheatstone'a, hodowczyni rasowych koni, a zarazem krzykliwa sufrażystka, emancypantka i członkini tej godnej jedynie uśmiechu politowania Błękitnej Pończochy. Z budowanego przez londyńską prasę wizerunku, Rober Virgil Windermare był pewien, że wyłącznie przez złośliwość los umieścił jej duszę w kobiecym ciele żony hrabiego Lovelace... Była to jednak bardzo przystojna forma złośliwości. Ba. Nawet budząca wiele nieprzyzwoitych skojarzeń... - Konie to piękna pasja – rzekł oferując jej swoje ramię - choć preferuję pod tym względem folbluty. Wdziękiem i szkołą nie dorównają co prawda lipizanom, ale mają w sobie jakąś taką dzikość... Śmiem nawet twierdzić, że dalece bardziej posuniętą niż Pani teufel milady... Pójdziemy?

I tak przy krótkiej wymianie słów Olimpia uleciała z głowy Windermare'a wraz z odgłosem jej zgrabnych pantofelków ginących za drzwiami. Na krótko. W wejściu Włoszka nie była już tak chłodna i oschła jak na zewnątrz. Zupełnie nie mógł jej rozgryźć. Być może dlatego właśnie jak idiota złamał dla niej wszystkie zasady, którym hołdował? Nie mógł się zdecydować, czy to, że teraz do niego zupełnie bez żadnego wstępu zagadnęła w jakiś sposób go ruszało. Bardzo jednak chciał się o tym przekonać... Cóż stało więc na przeszkodzie, by przekonać się co też ona sobie myśli? Niemal odruchowo uśmiechnął się do niej jak za dawnych czasów.
- Gdyby Olimpio był jakiś sposób, to nie nazywałyby się one wówczas środkami odurzającymi, prawda? Skoro odurzają, to znaczy, że organizm je niszczy i nie pozostaje po nich ślad. Jeśli Lucy jakieś przyjmuje, to można się tego domyślać wyłącznie po jej zachowaniu, mowie, oczach... Poza tym nie wiem, czy pamiętasz, ale wykrywanie to nie moja dziedzina. Raczej przyjmowanie... - mrugnął do niej konspiracyjnie pomagając jej zdjąć salopkę, którą następnie podał jednemu z lokajów – A co do zajmowania się to znasz mnie. Jak mógłbym przepuścić taką historię?

Obiad był smaczny. Nie zdołał jednak złamać mitu Abigail Whytock, który Virgil stworzył sobie wokół zdolności kulinarnych tej pięknej Szkotki. Będąc jednak koneserem rozkoszy podniebienia, które cenił sobie na drugim miejscu zaraz po fizyczności z kobietami musiał przyznać, że earl Person żywi się niezgorzej. Gdy dyskusja nad sposobem na ulżenie Lucy w jej wiecznym omdleniu rozgorzała na nowo, zastanawiał się przez chwilę w jaki sposób zapytać Persona o to, czego w żadnym wypadku, by im nie powiedział jako kochający ojciec. Decyzje podjął szybko. Virgil uznał, że zważywszy na stan desperacji Persona, earl wyprosi go tylko jeśli będzie chciał coś ukryć, a wówczas sprawa nie będzie już taka ciekawa. Założenie co prawda śmiałe, ale przy okazji zabawne... Jak się okazało Person nie wiedział nic o ewentualnych kochankach Lucy. Potwierdziły to jego naiwne słowa o tym, że młode pensjonariuszki wolą rozmawiać o walijskich mitach niż o chłopcach ze wsi...

Pan Edric Sharpe okazał się odnaleźć i przedstawić samo sedno podejrzeń Virgila, co do tajemniczego Alberta, jednocześnie wprowadzając parę nowych informacji. Talhaiarn zaiste nie mylił się...
Również Lord Lexinton mówił bardzo do rzeczy... choć trochę przesadzał z tą systematycznością... Niemniej z ukrytym rozbawieniem baronet Windermare zauważył, że Person już drugiej insynuacji związanej z tą systematycznością nie zdzierżył.
- Tak jak zgadzam się z Panem Lordzie Lexinton, że warto wiedzieć na pewno, czy Lucy ktoś coś podał, - odezwał się gdy mężczyźni przeprowadzili krótką wymianę zdań - tak uważam, że wykluczając Pańską pierwszą i drugą teorię nie wykluczy Pan nadal tego, że dziewczyna de facto mogła coś zażyć równie dobrze parę tygodni temu, czy też coś czego nie znamy, lub nie znajdziemy w wodzie i otoczeniu Dawenvill. Tak więc zamiast czekania uważam, że warto postąpić tak jak sugerował Earl Person i Pan Sharpe to jest oczywiście odwiedzić Pana posiadłość w Dawenvill, Sir.

Dosłownie parę chwil później szybko podał kieliszek cierpkiej Sherry Lexintonowi cucącemu swą małomówną towarzyszkę. Jej omdlenie było co najmniej dziwne. Baronet spojrzał podejrzliwie wpierw na dochodzącą do siebie pannę Courtney, potem na trzymany przez Lexintona naszyjnik, a na koniec w niemal bezwarunkowym odruchu na Olimpię. Miał dziwne wrażenie, że Włoszkę od początku obiadu jakby drażniła obecność tajemniczej Irlandki. Wymieniły z Lady Lovelace patrząc na nią już dobrych parę spojrzeń. Gdyby nie niecodzienność sytuacji, pomyślałby, że to niemal zabawne, że los rzucił na drogę Włoszki tym razem i jego i Lexintona. Czy jednak na pewno zabawne?
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 25-03-2009 o 09:53.
Marrrt jest offline