Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-04-2009, 20:59   #27
M.M
 
M.M's Avatar
 
Reputacja: 1 M.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodze
Istotnie, lud rozstąpił się jako Czerwone Morze przed mojżeszową lagą. Nikt, z wyjątkiem kilku osób, nie miał większej ochoty na rozpoczynanie dyskusji z czarnoksiężnikami, szczególnie, że to oni sami proponowali ugodę. W przeświadczeniu średniozamożnego, genueńskiego społeczeństwa, czarnoksiężnicy prawie nigdy nie dążyli do kompromisu. Byli źli i zwyrodniali, mieli rozczochrane włosy, rozbiegane spojrzenia i kły długości kciuka. Nie mówili wiele, tylko ciskali zaklęciami w lewo i w prawo. Mordowali, plądrowali, gwałcili, palili, a to wszystko, wystawcie sobie, bez słów. Aż tu proszę… Kacerze-Anglicy okazali się być wielce wygadani i ugodowo nastawieni. Nosili wprawdzie brody i używali trudnych do zrozumienia terminów, ale który heretyk nie używa? Tak… Szczęśliwa kraina ta Brytania, skoro nawet kacerzy ma łagodnych jak wielkanocne baranki. Nic tylko się ze szczęścia rozejść na boki. Jako Czerwone Morze przed mojżeszową lagą.

Brat Jakub zawlókł przerażonego i bladego jak świątynny marmur brata Alessandro, za, poznane już wcześniej, wozy z arbuzami. Ułożył z pieczołowitością w błotnym dole, oparł o drewniane koło i ścisnął ramiona w żelaznym uścisku.
- Jeśli ci życie miłe braciszku, siedź tu ze mną. Tłum tak szybko o tobie nie zapomni, a ci heretycy wcale nie wyglądają przyjaźniej. Mów lepiej co tu się dzieje i jakim cudem twoje przekleństwa się urzeczywistniły. To twoja sprawka, czy tych diabelskich pomiotów? – spytał, co rusz oglądając się na boki w poszukiwaniu źródeł niebezpieczeństwa. Oczy łyskały mu spod dominikańskiego kaptura. Jedynym co potrafił uczynić brat Alessandro, to poblednąć jeszcze bardziej. Jął nagle jęczeć, stękać i sapać. Przez to wszystko przywiódł bratu Jakubowi na myśl pewien nie święty, mediolański przybytek, odwiedzony w celach badawczych dobre dwa lata temu. Dominikanin zasępił się na moment, lecz natychmiast oprzytomniał i zmawiając w myślach dziesiątkę, przepraszającego różańca (był w tej dziedzinie doprawdy perfekcyjny), potrząsnął bratem Alessandro, raz a porządnie. Stary franciszkanin zabełkotał już prawie wyraźnie. Przynajmniej przestał sapać… Brat Jakub powtórzył czynność dwukrotnie, sprawiając, że kilka arbuzów spadło z wozu prosto w błoto.
- Ocknijcie się bracie, na litość Boga. – syknął, rozglądając się niespokojnie. Tłum zdawał się powoli rozstępować.
- …miejże… litość… duszę wytrzęsiesz. – odpowiedział słabym głosem brat Alessandro. Dopiero teraz dominikanin dostrzegł jak bardzo jest potłuczony. Brat Jakub widywał w życiu wiele samosądów, ale genueńczycy naprawdę go zadziwili. Na czole starego franciszkanina wykluwał się już guz wielkości pomarańczy, policzek miał rozdarty, a habit postrzępiony. Mnich wyglądał jakby właśnie przedarł się przez obóz rozochoconych, niemieckich doppelsoldnerów i, jakimś cudem, zdołał przeżyć by przekazać światu ostatnią wiadomość. Brat Jakub, mając w nosie czy rzeczywiście będzie ona ostatnia, czy też nie, nadstawił jej ucha.
- Ja nie wiem… nie wiem, co się stało… poszedłem tylko w krzaki, oddać się uldze… to przez tą niedogotowaną strawę… i kłótnię… zaklinam się, że nie mogłem już dłużej… czy to grzech? Na klucze św. Piotra… a może osrałem kaplicę?! – to nieprawdopodobne, ale brat Alessandro pobił chyba rekord, jeśli nie świata to z pewnością tej części Europy, w blednięciu. Brat Jakub miał wrażenie, że za moment rozpłynie mu się w ramionach i zniknie jak poranna mgiełka.
- Bóg jest sędzią miłosiernym i sprawiedliwym. Nie wydaje mi się by za twą przewinę ukarał młodego Alfredo. – stwierdził rezolutnie brat Jakub – Poza tym to z pewnością sprawka heretyków. Wiesz coś aby o nich?
- Ja… widziałem tych franców w lecie… mówili o strasznych rzeczach… Chryste, chyba muszę się wyspowiadać… - wyjąkał Alessandro, po czym wycedził tyłem głowy w drewniane koło i stracił przytomność. Po chwili przebudził się dosłownie na moment…
- Przyjdź we wtorek siostro Doroto. Dziś nie potrzebujem mąki. - …i zemdlał ponownie. Jakby tego było mało, w sam środek wygolonej głowy, grzmotnął go dorodny arbuz, dopełniając dzieła zniszczenia. Brat Jakub spojrzał w niebo, jakby szukając podpowiedzi, chwycił franciszkanina w pół, powstał i odszukał wzrokiem ojca Siennickiego. Ruszył ku niemu, w myślach zajmując się ukochanym różańcem.

Benet Exquis zagłębił się w myślach młodszego maga, niczym w balii pełnej gorącej wody. Co dziwne, nie napotkał żadnych magicznych barier, które musiałby przekraczać. Nawet początkujący magowie zwykle starali się chronić swój umysł przed penetracją. W przypadku Williama Seymoura było inaczej.
- Poszło zbyt łatwo. Coś jest nie tak. – pomyślał szlachcic, czując jak świat rzeczywisty ustępuje miejsca temu abstrakcyjnemu. Na moment zniknęli gdzieś kupcy, zniknęła babcia Galina ze swym czarnym kocurem. Zniknął karzeł i mentor Williama, Adrian Winchester. Byli tylko oni. Zawieszeni w eterze, dwaj czarnoksiężnicy, naznaczeni piętnem diabła. William Seymour i Benet Exquis. Zaklinacz bez problemu wywołał z umysłu Anglika myśli związane z jego towarzyszem. Poznali się stosunkowo niedawno. Benet wybrał najważniejsze wspomnienia i wszedł w nie z całą stanowczością. Zanurkował w balii…

Dwójka magów ucieka w deszczu. W burzy. Leśnym traktem, podobnym do schwarzwaldzkiego. Twarz skrywają kaptury, ale Benet wie, że to oni. Czuje silną aurę, siarczany odór. Świat oddala się, poszerzając spektrum widzenia. Czarnoksiężników gonią futrzane istoty. Są szybkie i silne. Skaczą po drzewach, niektóre wybiegają wprost na trakt. Dogoniłyby magów, gdyby ci nie wspomagali się swą mocą. To wilkołaki, Benet dostrzega to dopiero teraz, w świetle księżyca. Stary odwraca się w biegu, krzyczy. Kula jasności, którą wypuszcza z dłoni chybia celu i mija najbliższego wilkołaka o dwie stopy. Również młodszy próbuje opóźnić pościg. Na ziemi pod sobą pozostawia magiczne symbole. Wilkołaki, które w nie wdeptują, padają na trakt sparaliżowane. To nie koniec. Benet widzi jak jeden z potworów dogania w końcu czarnoksiężników i skacze na plecy starszego. Pazurami rozszarpuje mu potylicę. Obraz się urywa.

Starszy mag śpi. Leży na wielkim łożu w skołtunionej pościeli. Benetowi przywodzi ona na myśl morskie fale. Nad nim stoi młody czarnoksiężnik, w dłoniach trzyma księgę. Beneta przebiega niewyobrażalny dreszcz. To wolumin o pradawnej mocy. Młody mag pada na kolana i zaczyna się trząść. Otwiera księgę i zaczyna krzyczeć. Obraz się urywa.

Pokryty trądem wędrowiec trzyma zardzewiały nóż na gardle starszego maga. Razem z młodszym są w jakiejś gospodzie, wokół pełno jest przestraszonych bywalców. Wędrowiec umiera, jego ciało rozkłada się pod wpływem choroby. Trędowaty, ale również czarnoksiężnik, Benet czuje to. Młodszy mag siedzi spokojnie na krześle, zaklinacz domyśla się, że tak rozkazał mu owrzodziały zamachowiec.
- Odłóż to Denhofenn. Odłóż to Urlychu. – mówi młodszy czarnoksiężnik. Trędowaty, nazwany Urlychem, śmieje się gardłowo. Żąda woluminu, Benet o tym wie, choć nie ma pojęcia dlaczego. Ktoś z tłumu ludzi rzuca się na trędowatego. Obraz się urywa.


Benet wynurzył się z balii. Opuścił umysł Williama Seymoura, a raczej został z niego wyrzucony siłą. Było to szczególnie niepokojące, biorąc pod uwagę potęgę Exquisa oraz brak magicznych barier w myślach heretyka. Zaklinacz zachwiał się i byłby się przewrócił, gdyby nie pobliski wóz. Ne jedną krótką chwilę, napotkał wzrok Anglika. Był spokojny. Zupełnie jakby przed momentem, doświadczony zaklinacz nie szperał mu w umyśle. Benet poczuł coś, czego od dawna nie zaznał. Dreszcz emocji. Ten wolumin w myślach Seymoura, czymkolwiek był, zasługiwał na uwagę niepomiernie większą, niż ta poświęcona czerwonej kuli…

Blisko godzinę po incydencie z czarnoksiężnikami, karawana wróciła do pozornej normalności. Zupełnie jakby poranne dziwy nie miały miejsca. Jakby były tylko pozostałością po nocnym koszmarze. Jakby słońce, które pojawiło się nad Schwarzwaldem, całkowicie je przegoniło. Ojciec Krzysztof Siennicki z pomocą brata Jakuba (który uprzednio ukrył nieprzytomnego Alessandro w bezpiecznym miejscu, to jest w wozie z namokniętą słomą) kończył właśnie krótką ceremonię pogrzebową, wykonaną na prędce ku czci biednego Alfredo. Wraz z dominikaninem zmuszeni byli odstawić niezłe przedstawienie, gdyż kupiecka brać ni w cholerę nie chciała przełknąć pochówku, bądź co bądź, potwora Alfredo, w formie tradycyjnej. Trzeba więc było dosypać do grobu kilka specyfików, godnych sakiewki prawdziwego egzorcysty, odmówić kilka niezrozumiałych dla ludu, łacińskich modlitw i dokumentnie zlać ziemię, uprzednio poświęconą deszczówką. Benet Exquis kołysał się już w siodle, gotów do dalszej drogi. Cały czas pogrążony był w sobie znanych myślach, krążących wokół postaci czarnoksiężników. Babcia Galina, karzeł Sebastiano i kot Szelma przekomarzali się w okolicy poidła. Co się tyczy angielskich kacerzy, ci właśnie zbierali się do wyjazdu, odprowadzani pełnymi lęku i nienawiści spojrzeniami kupców. Adrian Winchester i William Seymour przemierzali obóz, rozmawiając cichcem. Wyglądało na to, że nie zgadzali się w jakiejś kwestii. Babcia Galina i Benet Exquis nie zdziwili się prawie wcale, kiedy podprowadzili wierzchowce w okolice poidła.
- Wiemy, żeście nam podobni. – obwieścił ze szczerbatym uśmiechem Winchester, zsiadając z karosza – Nie lękajcie się, Will obłożył nas ciszą, ci genueńscy durnie nic nie słyszą. Nie zamierzamy was wydać.
- Was? – nie wytrzymał poruszony do cna Sebastiano – To znaczy kogo?
- Ciebie. – czarownik wskazał karła sękatym palcem – Właśnie ciebie, karzełku. A także ciebie, dostojna wieszczko, ciebie, szlachetny zaklinaczu i ciebie… - tu wzrok Winchestera padł na przeciągającego się Szelmę - …niezwykły kocie. Wiemy też, że tamten… - wskazał brata Jakuba, wyśpiewującego ostatni lament (szło mu nieco lepiej niż ojcu Siennickiemu, który okrutnie fałszował) – Również obarczony został magicznym piętnem. Nie jest magikiem, ale miał kiedyś do czynienia z kimś potężnym. Wszyscy wy…
- Jesteście nam potrzebni. – wpadł mu w słowo, milczący dotychczas Seymour. Głos miał melodyjny, ale lakoniczny. Sprawiał wrażenie flegmatyka.
- Gwarantujemy wam, że dotrzecie do Polski o wiele szybciej, niźli z tą hałastrą. – ponownie odezwał się Winchester - W zamian poprosimy was o jedną, jedyną przysługę. Dowiecie się wszystkiego gdy zatrzymamy się w najbliższej gospodzie. Dobrze przemyślcie tę sprawę, wszyscy razem i każden z osobna. Taka okazja może się już nie powtórzyć. My, napiętnowani, powinniśmy trzymać się razem…
 
__________________
Wiejski filozof.
M.M jest offline