Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-04-2009, 23:13   #70
Latilen
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
Chiara na chwilę usiadła przy ognisku zajmując się swoim przemoczonym butem. Jak na możliwości Volty, to niewielka strata.

Zajrzała do torby, co prawda miała zrobić coś zupełnie innego, ale jej wzrok padł na szkicownik. Przeglądnęła go powoli i zatrzymała się raptownie na kilku szkicach portretów. Była pewna, że jeszcze zdąży je skończyć. Ich modele nigdzie się nie wybierali. Tak myślała, zanim pozostało ich o trójkę mniej. Najpierw Cucumber został aresztowany, a teraz...

Dobrze, należało się tego jak najszybciej pozbyć. Spojrzała w ogień, ale nie miała odwagi ich po prostu spalić. 'Vabbe' - c'e' un altra possibilita'" No dobrze, jest jeszcze jedna możliwość.

- Panie Patter - zwróciła się do mężczyzny, który właśnie wrócił do ogniska, uśmiechnęła się szeroko i doskoczyła do niego na jednej nodze. - Prowadzi pan dziennik naszej podróży, prawda? Podejrzewam, że to się panu przyda.

Słowa Chiary momentalnie przypomniały Markowi o tym co usłyszał i zobaczył nad wodą... "Niedobrze" - pomyślał i naprędce zaczął przygotowywać jakieś zgrabne tłumaczenie... Na końcówkę zdania zareagował więc ze znacznym opóźnieniem, co starał się zamaskować zmieszaniem wywołanym, komicznym, bądź co bądź, zachowaniem współtowarzyszki.


Jonathan Cucumber____Elizabeth Doullitel____James Lynch


Wydarła trzy kartki ze szkicownika jakimś zbyt teatralnym gestem i czekała aż dziennikarz wyjmie je z jej wyciągniętej dłoni. Stała plecami do ogniska, co nadawało jej wyrazowi twarzy karykaturalny wyraz.
Na kolejnej stronie szkicownika dostrzegalna była kolejna postać...

Mark wziął kartki do rąk i lekko nachylił w kierunku ognia, aby lepiej się przyjrzeć... Cucumber... Lynch... Elizabeth... Na ułamek sekundy wszyscy stanęli mu przed oczami jak żywi... O ile Jonathana wspominał bez wielkiego sentymentu, o tyle resztę...

Starał się, aby głos brzmiał naturalnie, ale chyba nieświadomie obniżył go o ćwierć, może pół oktawy:
- Taaaak - starał się udać zdziwienie - prowadzę dziennik wyprawy... Towarzystwo chciało mieć zapis naszej wyprawy, aby przygotować później materiały dla przyszłych podróżników, czy też - zawahał się - ekip ratunkowych... Nie ukrywam, że pisze go też dla siebie, może stanowić dobry materiał na serię reportaży... Zapewne pomyśli pani - dość celowo zrezygnował z nienaturalnej tutaj i teraz formy "panienka" - że biorę udział w tej wyprawie dla sławy... Może trochę... - Mark uśmiechnął się. Jednocześnie starał się jakoś wybrnąć z sytuacji; nie chciał wchodzić na temat nieżyjących członków ekspedycji, aby nie wywoływać atmosfery przygnębienia; ale wypadało jakoś podziękować za, naprawdę niezłe, portrety... Zaważył kolejny szkic. - Dziękuję. Ja niestety nie mam tyle talentu... Przyroda, pejzaże, budowle - to jeszcze jakoś mi wychodzi, ale ludzie... A ten rozpoczęty szkic? - wskazał wzrokiem na szkicownik Chiary.

- Mi prego...
- no tak, jej słowa są szybsze niż myśli - To znaczy - uśmiechnęła się uroczo, machając rękami, aby złapać równowagę - Proszę mi mówić po imieniu. - rzuciła okiem na szkic.



- To portret mojej matki. Podobno jesteśmy do siebie bardzo podobne. Choć ja uważam, że więcej we mnie krwi afrykańskiej niż bolońskiej płynie. - Uniosła powątpiewająco jedną brew. - Ha! Mogę też ofiarować na rzecz dziennika kilka innych rysunków, jeśli będzie je pan umiał utargować.

Zaśmiała się wesoło i pokicała z powrotem na swoje miejsce, zachęcając Pattera, żeby usiadł obok niej.

Dziennikarz początkowo chciał złapać Chiarę i pomóc utrzymać jej równowagę, jednak szybko zrezygnował... Konwenanse, konwenanse, konwenanse...


Chiara usiadła przy ognisku i zamachała na Marka. Usiadł obok w odległości na tyle niewielkiej, aby móc swobodnie porozmawiać i jednocześnie na tyle dużej, aby "nikomu nic głupiego nie przyszło do głowy".

- Proszę mi mówić Mark. Targować o szkice?

Otrzepała stopę z ziemi i oparła na zdjętym bucie.

- Ależ oczywiście! - W uśmiechu pokazała szereg zębów jak sznur perełek, żartując wesoło - Możesz mnie przekupić historyjką, piosenką lub... - sięgnęła po swój but, żeby sprawdzić czy zmienił się z "bardzo mokrego" na "mokry trochę mniej" przez te kilka chwil. Oczywiście nie było żadnej różnicy - czy ja wiem? Liczę na propozycje.

-Livingstone... Faktycznie nie wszystkie uzyskane od podróżnika informacje wykorzystałem, ale musiałbym na spokojnie zastanowić się... Jak wrażenia z lotu sterowcem? -
uśmiechnął się - A cóż mógłbym Ci ofiarować? Wiem. Napiszę doskonały artykuł wychwalający twoje zalety... Ale, ale... Co ciebie skłoniło do wzięcia udziału w tej wyprawie... Ja dla sławy, pieniędzy, artykułów - zaśmiał się - naprawdę to Towarzystwo myślało, że posiadam jakieś dodatkowe informacje, których nie było w opublikowanym wywiadzie z doktorem - zmienił po raz kolejny temat nie chcąc wzbudzać nadziei. Faktem było, ze nie wszystkie uzyskane przed wyprawą od dr. Livingstone'a informacje znalazły się w jego wywiadzie, ale... nie potrafił umiejscowić wielu miejsc, o których wspominał podróżnik. Zresztą - byli "gdzieś" i to był największy problem... Lot oszczędzał wiele czasu - to prawda. Jednak przez to stracili zupełnie kontakt z lądem. Oprócz przeżyć, trzeba było jeszcze ustalić - "Gdzie jesteśmy"?

Na pomysł wychwalającego artykułu, zaśmiała się i na chwilę schowała głowę w dłonie, aby szybko znów zaprzeć się nimi z tyłu.
- Nie mnie należy wychwalać, a Afrykę. A dałam się wpakować na tę "bułkę" - głową wskazała kierunek, gdzie wisiały resztki "Dedalusa" - tylko dlatego, żeby odnaleźć Livingstone'a. Szanuję go i doceniam jego podróżniczą duszę. Chociaż Volta przypłaciła to chorobą lokomocyjną, a ja rozbitą głową. Poza tym... - spojrzała prosto w ognisko - to moje Duże Pożegnanie z Afryką.

Mark wyciągnął ręce w kierunku ognia pokazując Chiarze profil. Nie chciał, aby beztroska chwili została zmącona jego marsową miną... Przez ogień spojrzał na siedzących naprzeciwko Beyersa i Wilburna...

Przechyliła się i spojrzała bardziej od przodu na mężczyznę.
- Jesteś tutaj, ale cię tu nie ma. - rzuciła ciszej - Myślisz o tym, co będzie lub o tym, czego nie zdążyłeś zrobić. - postukała się we własne czoło. - Zamiast cieszyć się tym, co masz. Posłuchaj. Słyszysz Afrykę? Czujesz jej szelest? Jej suchą ziemię, oddychające drzewa? Pomruki zwierząt? Strzelanie krzeseł w ogniu? - teraz uniosła głowę, obserwując niebo. - Potrafisz dostrzec wszystkie gwiazdy?

Skrzyżowała z Markiem spojrzenie.
- Czy może czujesz tylko nasz strach?

- Strach? - uśmiechnął się - Chyba w pewnym stopniu tak... Wasz, mój... Ale nie przed Afryką, przygodą, jutrem... Przed sobą... jesteśmy tylko cząstką świata, małymi łódeczkami dryfującymi po wezbranych wodach życia. Nie zastanawiam się nad tym czego nie mogę zmienić. Nie ma sensu rozpaczać tu i teraz - to niczego nie przyniesie... Niczego dobrego. - Patter rozsiadł się wygodniej, to był ten moment, który pozwalał na zjednanie sobie kogoś podczas pierwszej rozmowy... Pierwszy kontakt, tak ważny i tak trudny jednocześnie. Zastanawiał się jak powinien postąpić - konwenanse czy otwartość... Otwartość, czy konwenanse? Otwartość... - Czuje strach przed sobą, przed tym czy dam radę, czy nie zawiodę Was i siebie... Wyruszyliśmy w celu ratowania doktora Livingstone'a, a w tej sytuacji prawie sami potrzebujemy ratunku... Czy to nie ironia? Jadnak jakoś sobie poradzimy, jeżeli będziemy trzymać się razem i wzajemnie sobie pomagać... Każde z nas jest w jakiś sposób wyjątkowe, choć o wielu członkach tej ekspedycji wiemy bardzo niewiele - wskazał wzrokiem na siedzących po drugiej stronie ogniska mężczyzn. - I niektórych niestety nie będziemy mieli okazji już poznać... Ale! - zreflektował się szybko: Strach to nie wszystko. Również podniecenie i radość. Afryka jest jak magnes, zakochałem się w niej od pierwszej podróży do Egiptu i ciągle tu wracam. Ta wyprawa, bardzo chciałem w niej uczestniczyć, naprawdę, bardzo, była... jest jedyną okazją dla mnie na dotarcie wgłąb lądu... Dlatego bardzo będę się starał aby Was nie zawieść... - Uśmiechnął się i powiedział:
- Pompatyczne to zakończenie wyszło... Zresztą gadam tyle... Wspomniałaś o Dużym Pożegnaniu...

Spojrzał na towarzyszkę. Na jej twarzy tańczyły cienie i czerwienie wydobywane przez ognisko. Przez trzaski wywoływane palącymi się elementami "Deadalusa" od czasu do czasu słychać było rozmowy innych podróżników... Za plecami Chiary i Marka rozmawiali sir Robert i sir William... Wyglądało na to, że problem wart został definitywnie rozwiązany... Wart i spania...

Volta zakręciła się dokoła i położyła (finalmente! w końcu!) zaraz za swoją panią. Jej łeb wylądował na kolanach Chiary.

- Od razu, że potrzebujemy ratunku. - Machnęła ręką, ale jej lekceważenie było po brzegi wypełnione radością i kpiną. - Z pewnością, ktoś widział mapę, a gdzieś w pobliżu spotkamy jakieś plemię. Potargujemy się i powiedzą nam na przykład "potwory przybyły z krainy cienia" i od razu wszystko okaże się jasne. - zaśmiała się i zamilkła znów zapatrzyła się w gwiazdy.

Wzrok Marka również poszybował w górę i spojrzał w niebo. Blask ogniska i drzewa niestety ukrywały większość gwiazd, Krzyż Południa był jednak doskonale widoczny...

. .

"Przewodnik Podróżników" - pomyślał Mark.


- Strach jest dobry. Gdy jest jak nasz cień, może nas zniszczyć, ale pozwala również przeżyć. - uniosła dłoń do góry, jakby przyglądała się bandażowi na ręce. A może oglądała jakieś gwiazdy przez palce? - Gdybym jednak się nim przejmowała, nigdy bym jej nie uratowała. - Opuściła dłoń i pogłaskała łeb bestii. - Nigdy by mnie tu nie było. - podrapała się po nosku.

- Kłócił się pan kiedyś z kobietą? Z pewnością. To teraz proszę dodać do tego trochę nieobliczalności, szczyptę gwałtowności, łyżeczkę gniewu, a dla smaku dosypać groźby. Taka jest moja matka, jak się ją wyprowadzi z równowagi. A ja jestem w tym niezrównana. - Chiara oparła brodę na dłoni - Ale przekonałam ją, mimo jej wrzasków, jęków i gróźb, żeby mnie puściła na poszukiwania Livingstone'a. A po powrocie wezmę ślub z wyznaczonym przez nią mężczyzną. Bez szemrania. - dziewczyna przymknęła oczy. - Pewnie się modli w duszy, żebym nie wymyśliła czegoś głupiego i zbyt głośnego, bo mimo tytułu mego ojca nikt nie będzie chciał wariatki. - ciężko było stwierdzić na ile mówi na poważnie, a na ile ponownie żartuje.

- Często sprzeczaliśmy się z żoną - Patter sam nie wiedział co skłoniło go zwierzeń - nie były to jakieś wielkie kłótnie, ale często różniliśmy się w ocenie sytuacji... Żona była... Nie miała najsilniejszego zdrowia, co kłóciło się z moim zamiłowaniem do podróży... - zamilkł na chwilę licząc na to, że Chiara zmieni temat... Nie chciał o tym rozmawiać, ale ognisko pod afrykańskim niebem przywołało tyle wspomnień...

- Strach daje siłę, aby przetrwać grę z Matką Afryką. - wróciła do tematu głównego, widząc że Mark ponownie zanurza się w nieprzyjemnych myślach - Ale jej się nie da przechytrzyć. Nawet zmiana imienia z "Ikara" na "Dedalusa" nie pomogła. - wzruszyła ramionami - ale ja gadam i gadam, to jak będzie z tymi ilustracjami? - i podała szkicownik Markowi.

- Piękne - ocenił spoglądając na prace. - Zabieram się za pisanie artykułu o zupie - zaśmiał się.

- Jeżeli tylko będzie coś co będę mógł Ci ofiarować za te prace... - w ognisku coś trzasnęło i Mark przerwał - Są naprawdę doskonałe i niewątpliwie byłyby doskonałym uzupełnieniem tekstu...

- O, z pewnością coś się znajdzie.
- mrugnęła do niego porozumiewawczo, przełożyła głowę do kolana i pocałowała w nos Voltę.

Sir Robert i sir William podeszli do rozmawiającej dwójki i przedstawili plan wart.

- Mam nadzieję, że lubi pani podziwiać wschód słońca, panno Chiaro. - zwrócił się do dziewczyny Ellis.
Założyłaby się, że William właśnie sobie znów z niej robi żarty. Tylko jego mina świadczyła o czymś zupełnie przeciwnym.
- Będzie pani towarzyszył pan Patter.

- Dobrze, to ja idę spać. I kiedy będziecie mnie budzić, uważajcie na siebie. Podobno gryzę. - przekornie zakończyła rozmowę i rozłożyła się koło Volty wygodniej. Jej głowa wylądowała na grzbiecie bestii, a ta przytuliła się bardziej do pleców właścicielki. Do tego dziewczyna narzuciła na siebie koc.

- Dobranoc panom. - postanowiła, że przynajmniej spróbuje zasnąć.

- Dobranoc - prawie automatycznie odparł Mark. Spojrzał na resztę podróżników i powiedział: - W takim wypadku ja również się położę... Chyba, że coś jeszcze... - zawiesił głos na chwilę, ale wobec braku sprzeciwów - powędrował w kierunku posłania. Porozpinał koszulę i nakrył się kocem. Pomimo całego zdenerwowania i napięcia zasnął bardzo szybko. Życie dziennikarskie nauczyło go, że trzeba zasypiać szybko i budzić się jeszcze szybciej... Niezależnie od warunków... "Muszę w końcu uzupełnić dziennik podróży..." - pomyślał jeszcze zanim zapadł w sen.

+++



Było przed świtem gdy nadeszła kolej na wartę dziennikarza. Wymienił z poprzednikiem skinienia głową i był gotowy. W gruncie rzeczy - tę wartę lubił najbardziej, choć niektórzy twierdzili, że była najmniej bezpieczna... Spojrzał w kierunku posłania Chiary...


Chiara otworzyła oko. Ktoś stał nad nią i starał się obudzić. "Ma e' ancora buio..." Ale jest jeszcze ciemno... Zakryła głowę kocem, wsłuchując się w rytm oddechu Volty jednocześnie mrucząc coś niezrozumiale. "Vabbe' dove sono? Ah! Africa. Un bel momento per svegliarmi!"No dobrze, gdzie jestem? A! Afryka. świetny moment by się obudzić.

Usiadła i rozciągnęła się. Bestia zrobiła to samo i cichaczem pognała między drzewa.
- Buon giorno. - szepnęła Chiara do Marka. - A, znów się zapomniałam. Dzień dobry.

- Dzień dobry - odparł, wskazał miejsce skąd powinien być widoczny wschód Słońca... Jeden z najpiękniejszych widoków na świecie - wschód słońca w Afryce...

Ubrała buty i ruszyła kilka kroków od śpiących towarzyszy. Wtedy rozpoczął się spektakl narodzin dnia.


- Che bello... - szepnęła i wciągnęła świeże, wilgotne powietrze do płuc. Uwielbiała poranki. Rosę, chłód kryjący się między drzewami. Niknące cienie. Uśmiechnęła się, ściągnęła szybko buty, oparła o drzewo strzelbę, po czym zrobiła kilka tanecznych kroków w kierunku wolnej przestrzeni. Pierwsze promienie słońca wychynęły zza horyzontu, a Chiara rozłożyła ręce aby je przywitać. Zaczęła tańczyć. Zakręciła się dokoła, kilka kroków walczyka. Szczęśliwa, spojrzała na Marka.

- Proszę ze mną zatańczyć! - rzuciła szeptem, podbiegła do Pattera i złapała go za rękę.
- Ale... - zaczął rozglądając się, czy nikt nie widzi... - Ale tylko kilka taktów!

Walczyk nucony przez pannę Wodehouse objął ich w swoje ramiona. Tych kilkanaście taktów... figur... ruchów... pozwoliło im zapomnieć na chwilę o tym gdzie są... Jednak gdy tylko coś chrupnęło w zaroślach oboje zwrócili uwagę w tamtym kierunku... To tylko Volta postanowiła wrócić do ogniska z porannego obchodu...

Mark uśmiechnął się i pocałował dziewczynę w rękę:
- Było mi bardzo miło. Doskonale pani tańczy. Obawiam się jednak, że musimy zająć się ogniskiem i jakimś posiłkiem dla naszej ekspedycji... Za dwie, trzy godziny będziemy wstawać, a ugotowanie czegoś z niczego może wyjść tylko nam... Prawda?

- To tylko dlatego, że świetnie prowadzisz. - odparła wesoło i ruszyła również w stronę ogniska, pozostawiając ślady bosych stóp. - Masz rację, zajmijmy się śniadaniem.

Mark również podszedł do ognia i dorzucił drewna. Podczas nocnej warty ktoś musiał przynieść trochę opału z lasu i ułożyć sporej wielkości kupkę... To był dobry sposób, aby nie usnąć, a przy okazji zrobić coś pożytecznego.

- Dobrze, to podzielmy się. Spróbuj skombinować jakieś pieczywo, a ja sprawdzę czy tej wczorajszej zupy starczy jeszcze na śniadanie. - szeptała, aby nikogo nie zbudzić.

Mark skinął głową i ruszył w kierunku rozbitego statku powietrznego. W świetle brzasku powinno być widać dużo lepiej niż przy zapadającym zmroku...
Kilkadziesiąt metrów przeszedł szybko i metodycznie zaczął przetrząsać resztę zrzuconych bagaży w poszukiwaniu sakw z żywnością. Gdzieś tu musiały być...

Chiara zajrzała do garnka i stwierdziła, że jak się doleje wody i znajdzie się coś, co ujdzie za chleb, to przeżyją śniadanie. Nie ma jak rozrzedzony rosół z antylopy z rana. Zaczęła cichutko nucić wesołą piosenkę.

Volta nie opuszczała jej na krok.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein
Latilen jest offline