Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-04-2009, 10:49   #34
M.M
 
M.M's Avatar
 
Reputacja: 1 M.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodze
Krzysztof Siennicki wespół z bratem Jakubem zakończyli pogrzeb Alfredo donośną i wielce patetyczną litanią do wszystkich świętych z osobna. Tłum przyjął ją różnorako. Z zadowoleniem (zdecydowana mniejszość, głównie kupcy, którzy trzeźwieli po nocce albo upijali się z samego rana), z rozdrażnieniem (głównie melomani, wrażliwi na niezbyt wysublimowane dźwięki) oraz ze znudzeniem (zdecydowana większość, której głównymi przedstawicielami byli przestępujący z nogi na nogę i dłubiący w nosie). Koniec końców, ceremonia pogrzebowa została uznana za dopełnioną, a kupcy rozeszli się jak gdyby nigdy nic. Z powodu porannego zamieszania, karawana straciła co najmniej dwie godziny drogi, dlatego też w interesie wszystkich było wzięcie tyłków w troki i przygotowanie się do wymarszu. Ojciec Krzysztof i brat Jakub mogli wreszcie rozpocząć swe śledztwo. Jęli więc chodzić między wozami i zadawać pytania. Oto co im z tego przyszło:
- No więc… ja to nic nie wiem, ale wam powiem, boście kościelni. Te dwa czarodaje, co narobiły dzisiaj ognia, to są od początku. A ja wiedziałem, że coś jest z nimi nie tak, bodajby im konie w drodze pozdychały… A tamci co z nimi gadajo, no to różnie. Jednego tylko poznaję, tego wysokiego w siodle, tylko mu nie mówcie, bo on mi wąpierzem albo innym jakimś takim na kilometr śmierdzi. W Mediolanie się przypałętał. Niby kupiec uczciwy i szanowany, ale jak raz na mnie spojrzał, to aż mi, o tu… Tu mnie tak ścisnęło, a w głowie tak się zakręciło, że się musiałem po pysku sprać, celem obudzenia. Mówię wam ojcowie, to przez niego siarką zalatuje, prawą rękę sobie dam uciąć. Albo nie, lepiej lewą, bom praworęczny. Tylko nic mu nie mówcie, bo to diabeł jest wcielony.
- A odejdźcież stąd! W spokoju mnie zostawcie łachudry katolickie, nie widzicie, że się do drogi zbieram? Już mi stąd, bo pistoletem pogonię. A ty cicho siedź, frater, na inkwizycję się nie powołuj, bo sam widziałeś co się tu wyprawia. Taką mamy inkwizycję, psia krew...
- Ale… a błeheżeco… ato zi luzie powiadazie… *hep!* Przedzież ja nidz nie bije! Od wdżoraj kropli… nawet… nie wybiłem… *burp!* Jag gocham Boga, a gocham! Właźnie… właźnie, że bardzo gocham… Ale jagże do? Gdzie idziedzie? Gielicha z porządnym… nie wybijecie? *hep!*
- Babuchę znam, czasem mi pomaga przy tkaninach. Poczciwa starowinka, choć trochę zrzędliwa. No i kota ma paskudnego. Wyleguje się gdzie popadnie, raz go nawet na moich najdroższych tkaninach znalazłam, franca jednego. A taka z niego niecnota, że jak go szmatą pogoniłam, to tylko na mnie popatrzył jak na szczura jakiegoś, zadarł ogon i poszedł sobie obrażony. Taki z niego, koci arystokrata, od siedmiu boleści. Jeśli o mnie chodzi, to ja bym go najchętniej… Dobrze, już dobrze, nie było rozmowy. Z Bogiem, braciszku.
- NADCHODZI DZIEŃ SĄDU! ZWIASTUNEM JEGO ZĘBATE DUPY I PODWOJONE ŁAPSKA! OMIJAJCIE BROCKEN, ALBOWIEM TAM SIĘ ZACZNIE I TAM SKOŃCZY! A TRUPÓW BĘDZIE JAKO MUCH PRZY GÓWNIE!
- Karzełek jest śmieszny, mnie tam on nie wadzi. Różne takie sztuczki wyczynia z kartami. Młodszemu synowi szczególnie się podoba. A że potwór… Tego co braciszek wodą skropił, to był dopiero potwór. Karłowi tylko bozinka wzrostu nie dała, poza tym to porządny jegomość. A o dwóch heretykach to, wybaczcie mnie grzesznemu, rozmawiać nie chcę. Oni mogą magią podsłuchiwać, a na mnie żona w Genui czeka. Z zębata dupą mnie do domu nie wpuści.
- Ja nic nie wiem. Naprawdę, nic nie wiem. Ślepy jestem i głuchy od urodzenia, tak już mam. Że jak? Oczywiście, że was nie słyszę. Wydaje wam się frater. Ja tam nigdy nic nie słyszę.
- Dwie uczciwe monety się za informację należą… No, to rozumiem! Otóż, Seymour i Winchester jadą z Anglii do Pragi albo do Krakowa, tak przynajmniej zasłyszałem. W celach nikczemnych jak wszyscy diabli. Staruszce spieszy się na sabat w Brocken, mówią że to najprawdziwsza wiedźma. Jej kocur mówi ponoć w trzech językach i na życzenie się zamienia w nietoperza. W nietoperza albo kruka, już nie pamiętam. O karle ptaszki nie ćwierkają. Ten dystyngowany na koniu to kupiec z Mediolanu. Jest czysty jak dziewicze łono, nic na niego nie znajdziecie. Poza tym, że niezły z niego sukinsyn. Pamięci mi już braknie, kilka monet mogłoby ją odświeżyć. Nie? Żegnajcie zatem, wy nie znacie mnie, a ja was.
- Sorry… I don’t understand. Heretysy? Only English, my brothers…

Dwaj kościelni śledczy, zakończyli tymczasowo dochodzenie, zdali sobie bowiem sprawę, że zapędzili się niebezpiecznie blisko szajki znad poidła. Brat Jakub chwycił księdza za kołnierz i zaciągnął za pobliski wóz. Krzysztof Siennicki ze zdziwieniem przyjął fakt, że nie słyszy absolutnie nic z tego, co było przy nim omawiane. Widział otwierane usta czarnoksiężników i ich teatralne gesty, lecz ni w ząb niczego nie słyszał. Przetarł uszy. Nadal nic. Zerknął na brata Jakuba, który z zainteresowaniem łykał kolejne słowa Adriana Winchestera.
- Słyszysz ich bracie? – spytał Polak, nadal próbując oczyścić uszy. Dominikanin zmarszczył czoło.
- Ty nie?
- Nic, a nic.
- To pewnie jakieś czary. Stój spokojnie i czekaj, wszystko ci opowiem…

Tymczasem w okolicy poidła przedstawiono swoje racje. Kolejno głos zabrali: babcia Galina, strzelając kulkami brudu niby z procy, Benet Exquis, przedstawiając czarownikom srogie warunki swego towarzystwa w kompanii oraz Don Sebastiano, owe warunki wyśmiewając. Czarownicy słuchali w skupieniu. Adrian Winchester, na wieść o Brocken, pozwolił sobie jedynie na niepokojący uśmiech. Twarz Seymoura nie zdradzała żadnych emocji, może oprócz zniecierpliwienia.
- Tak się przecudnie składa, droga babciu i sprytny karzełku, że do Brocken planowaliśmy zawitać od samego początku naszej podróży. – obwieścił w końcu Adrian, poszerzając brzydki uśmiech - To taki nasz… stały punkt każdej wyprawy. A wędrujemy już całkiem długo. W Brocken zawsze było wesoło. Dysputy w świetle Wielkiego Stosu, czynienie guseł pod pełnym księżycem, pojedynki na czary… Istotnie, bardzo cenimy sobie Brocken, ja i Will. Zostawiliśmy tam masę wspomnień, prawda Seymour?
- Prawda. – odparł sucho młodszy czarownik, wpatrując się w oblicze Beneta Exquisa. W smutnych oczach miał pustkę. Benet nie odpowiadał na wzrokowy kontakt, udawał, że magiczne towarzystwo w ogóle dla niego nie istnieje. Wiedział jednak… Czuł na sobie ciężkie od ponurej mocy spojrzenie.
- Sprawa Brocken została więc wyklarowana. Zatrzymamy się tam i zabawimy jak długo będzie trzeba. W kwestii… artefaktu, wspomnianego przez szacownego zaklinacza… – tu Adrian skinął głową w kierunku szlachcica - …mogę zapewnić, że podczas naszej podróży natkniemy się na niejeden magiczny przedmiot. Wiem o czym mowa, bo zajmuję się nimi na co dzień. Wystawcie sobie, że sam posiadam kilka oryginalnych egzemplarzy na zbyciu. Wasza eskorta nie pozostanie więc nieopłacona.
- Zaiste. Nie pozostanie nieopłacona. – mruknął na głos zamyślony Seymour, wciąż taksując wzrokiem Exquisa. Adrian chrząknął, uśmiechnął się przepraszająco i szturchnął towarzysza ramieniem. Richard natychmiast oprzytomniał. Lewą ręką stłumił ziewnięcie. Ani Benetowi, ani Galinie i Szelmie, ani, tym bardziej, Sebastianowi, nie umknął fakt, że była ona pozbawiona dwóch palców. Najmniejszego i wskazującego. Blizny, które pozostały po ich utracie, dopiero się goiły. Cokolwiek stało się z dłonią Seymoura, musiało być diablo bolesne.
- Przepraszam, zamyśliłem się. Źle spałem tej nocy, ledwo trzymam się w siodle. Prześpię się w kulbace jak tylko wyruszymy. Do tego czasu popiszcie się wyrozumiałością. – bąknął usprawiedliwiająco Richard. Starszy mag sprawiał wrażenie poirytowanego.
- Richard jest nocnym markiem. Często plecie trzy po trzy, przeważnie do siebie samego. Zboczenie zawodowe… Powinniście coś o tym wiedzieć.
- Nie przypominam sobie, byś musiał mnie uspraw…
- Oczywiście! – podniósł głos Winchester, zagłuszając sprzeciw Seymoura – Bezsprzecznie. Wracając jednak do spraw ważkich, myślę że należy wam się słowo wyjaśnienia w kwestii porannego incydentu. Nieprzyjemne widowisko… I zupełnie niepotrzebne. Gdyby nie głupota i ludzkie prostactwo, nic złego by się nie wydarzyło. Czerwona kula należy do mnie. Jest przedmiotem w znacznej mierze przeklętym, potrafię jednak ją wykorzystywać dla własnych celów. To wielce niebezpieczna rzecz i otrzymałem nauczkę, iż nie należy zostawiać jej na widoku. Tak mnie cisnęło w pęcherzu, że zupełnie o niej zapomniałem. Nie było mnie dosłownie chwilkę, a już jakiś brudny genueńczyk zdążył chwycić ją w łapska. I się zaczęło… Prawdziwe imię czerwonej kuli to Yabeza. Pochodzi ona z dzikiego południa. Pochłania najbardziej plugawe, ale i najszczersze życzenia, jakie ktoś wypowiada w jej obecności. Aktywuje ją dotyk pierwszego lepszego nieszczęśnika. Ktoś musiał więc pleść głupoty o zębatych dupach, nie mając nawet pojęcia do jakiej tragedii doprowadzi. Resztę już znacie. Bardziej przyjazne strony Yabezy ujawnię wam już w trakcie podróży. Gwarantuję wam, iż nie pożałujecie. Seymour, kiedy po raz pierwszy zobaczył do czego to maleństwo jest zdolne, przecierał ze zdumienia oczy, aż się biedak popłakał. – zaśmiał się gromko czarownik, zupełnie jakby przed chwilą nie prawił ze smutną miną o ludzkiej tragedii. Richard Seymour nie zwrócił nawet uwagi na kąśliwe słowa swego mentora. Najwyraźniej wcale nie słuchał, zajęty własnymi myślami. Winchester zreflektował się, że nikt prócz niego nie zanosi się śmiechem. Odchrząknął zatem, pogładził brodę i jął prawić dalej.
- Co się tyczy waszego konfliktu z towarzyszem karłem, cny zaklinaczu… - ponownie zwrócił się do Beneta – Wedle mnie możecie się nawet pozabijać, byleby jeden z was się ostał. Naznaczonych jest jak na lekarstwo, nie chciałbym być w głupi sposób pozbawiony kontaktu z obydwoma naraz. Ach! – Adrian aż westchnął z zadowolenia – Jakże mocno me czarne serce raduje się na naszą wspólną podróż. Nawet nie macie pojęcia. Tyle ciekawych tematów do inteligentnej dysputy, tyle ważkich spraw do omówienia… - wyszczerzył to co pozostało mu z zębów – Byłbym zapomniał… Nie znacie li tego dominikanina, który właśnie przysłuchuje się naszej rozmowie? Ukrywa się wraz z grubym ojczulkiem, dość nieporadnie trzeba przyznać. – kiwnięciem głowy wskazał pokaźny wóz, spod którego wystawały dwie pary stóp. Obydwie obleczone sandałami.
- Ma na sobie skazę potężnego czarnoksiężnika…
- Ten brodaty klecha? – uniosła brwi babcia Galina, zaprzestając na moment niecnego procederu z paznokciami w roli głównej. Szelma zastrzygł uszami, wylegując się na porannym słoneczku.
- Przejął się straszliwie tym całym bałaganem. Ten gruby, jego towarzysz, to polski ksiądz. Wespół wasze dziwy odczyniali. Z całkiem niezłym skutkiem, trzeba im to oddać. – zaśmiała się chrapliwie Galina – Biedak Alfredo skwierczał jak gulasz na patelni. Też się dobrali…
- O jakiej skazie prawicie, magu? – zainteresował się karzeł, kończący właśnie podlewać beczkę z deszczówką. Benet przyglądał się temu z wyraźnym niesmakiem, widać jednak było, że również chciałby poznać odpowiedź na pytanie Sebastiano. Winchester machnął tylko ręką.
- Najzwyklejsza, najprostsza skaza. Prostszej rzucić nie sposób. Tyle, że rzucił ją ktoś naprawdę mocny. Opowiem wam w drodze. Tymczasem… - czarownik podjechał do wozu, za którym ukrywali się brat i ksiądz – Hejże! Dominikaninie! Wyjdźże zza węgła. Wiem, że mnie słyszysz. Wiem też, że twój kompan, frater z Polski, nie słyszy nic, dlatego wszystko mu relacjonujesz od dobrych trzech minut. A to mi się wcale nie podoba, bo i ktoś postronny mógłby was usłyszeć. Wyłaźcie, ale już. – zakrzyknął władczo, czyniąc srogą minę. Po chwili, zza wozu nieśmiało wyłonił się wysoki dominikanin, a zaraz za nim korpulentny ksiądz.
- Ostrzegam, że będziem się dzielnie bronić. Umiemy zwalczać magię! – zapewnił brat Jakub. Ojciec Siennicki zachowywał milczenie. Adrian Winchester stłumił chichot. Nim ktokolwiek zdołał powiedzieć „zaraz będzie draka”, machnął ręką i wysyczał tajemną formułę. Zarówno mnich jak i ksiądz poczuli w głowie palący ból. Na ich łysych czołach pojawiły się dwa czerwone symbole. Konkretniej, dwa niewielkie, katarskie pentagramy.


- Oświadczam wam uroczyście, iż właśnie pasowałem was na Katarów. Związanych z ruchem ich odrodzenia. – obwieścił jak gdyby nigdy nic Winchester – Od tej chwili jesteście więc heretykami, jako i ja. Ruszycie z moją heretycką zgrają w stronę heretyckiej Pragi, zahaczając po drodze o heretyckie Brocken. Tam, na heretyckim sabacie, obiecuję wam, że zdejmę z was heretyckie piętno i rozejdziemy się w sobie znanych kierunkach. Do tego czasu, radziłbym trzymać się razem, w razie gdybyśmy przypadkiem natknęli się na chrześcijan z widłami. Oni niezbyt przepadają za Katarami, a już tym bardziej za ruchem ich odrodzenia. Drodzy przyjaciele! – czarnoksiężnik krzyknął w stronę Beneta Exquisa i reszty – To są nasi nowi kumotrowie. – wskazał palcem otępiałych Jakuba i Krzysztofa. – Zgodzili się towarzyszyć nam w drodze do Brocken, gdzie będą reprezentować katarskie racje. Wszystko jasne, hm? No to zbierajmy się do drogi, czas nagli. Zaklinaczu… Gdybyś był łaskaw, popraw sobie popręg, bo zwisa spod twojego rumaka i gorszy co wrażliwsze dziewki... Na Brocken, moi heretycy!
 
__________________
Wiejski filozof.

Ostatnio edytowane przez M.M : 13-04-2009 o 10:58.
M.M jest offline