Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-04-2009, 23:26   #20
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Nie spotkałam jeszcze tak otwartego półelfa.” Araia obracała w myślach słowa czarodziejki. Czy była taka naprawdę, czy jedynie w oczach Erytrei? Otwartego... Czy naprawdę tak wiele mówiła o sobie niewiele mówiąc, czy raczej kobieta myliła otwartość z umiejętnością słuchania? Wojowniczka wiedziała, że potrafi sprawić, by ludzie wkoło niej czuli się dobrze. Ważni, godni szacunku, interesujący. Bliscy. Istotni. Wiedziała, że to potrafi, przynajmniej czasami.
Wiedziała, bo już kiedyś – tak bardzo niedawno temu – dzięki temu właśnie, ci ludzie poszli za nią, żeby razem walczyć i razem patrzyć na ogień wypalający domy i ogrody do gołej ziemi.

„...tak otwartego półelfa.”
Tylko na ile półczłowiek może otworzyć się na człowieka?

Pewnie nie gorzej niż krasnolud doszła do wniosku, gdy zobaczyła dyskutującego z kupcem Broga. Choć może i słowo „dyskutować” nie do końca oddawało prawdę – prawdę powoli zaciskających się pięści, żyły lekko pulsującej na skroni wojownika, lekko podniesionego głosu. Gdy kupiec zniknął w magazynie, Araia podeszła do krasnoluda.

- Rozmawiałam z Edwinem – poinformowała go, pomijając wszelkie wstępy. - Potrzebne nam będzie jakaś ochrona przed ogniem. To, co tam żyje pluje płomieniami. - Zmarszczyła brwi i z lekkim zastanowieniem popatrzyła na kupca wychodzącego z pełnym naręczem rzeczy. - Czy górnicy mają jakieś ubrania chroniące przed gorącem? Jeśli używają materiałów wybuchowych lub tunele są bardzo głębokie, powinni, prawda? - wyjaśniła pytanie, widząc zdziwione spojrzenie mężczyzny.
- Nie-eee... - pokręcił głową. - Raczej nie.
- A ma pan na składzie coś, co mogłoby pełnić taką rolę – spytała, odruchowo używając grzecznościowej formy.
- No, najprędzej to długie wełniane płaszcze. Tylko trzebaby je wodą mocno nasączyć.
- Ile?
- Dwie sztuki srebra.
- Ma pan tego kilka sztuk?
- Mam, mam.
- Ja płaszcz kupię. Może to i prowizoryczne zabezpieczenie będzie, ale lepsze niż żadne. Niestety – skrzywiła niechętnie usta – nie mam pieniędzy żeby kupić dla reszty.

Powiedziała to neutralnie, stwierdzając fakt. Nie prosząc, nie wymagając decyzji, nie naciskając.
Erytrea po momencie wahania skinęła głową.

- Mogę kupić płaszcze dla siebie i reszty. Powinniśmy także zabrać duży zapas wody. Ja mam własną latarnie i zapas oleju, wezmę też swoją linę. Zawsze mogą się przydać.

Araia uśmiechnęła się do niej lekko. Gdy kupiec przyniósł płaszcze do wyboru, Brog wypuścił pierwszy kłąb dymu z fajki i zaczął mówić. Półelfka przysłuchiwała się mu uważnie, co chwila zerkając na niego znad składanych płaszczy, ale nie przerywając monologu ani nie poganiając. Dopiero gdy krasnolud patrząc jej w oczy, prawie ojcowskim tonem powiedział: „Araia nawet nie próbuj zbliżać się do bydlaka z tą swoją katanką. Poparzy cię od razu, chyba że uda ci się zajść go od tyłu. Pamiętaj, ze najgorszy rodzaj śmierci, to głupia śmierć”, wojowniczka lekko zacisnęła usta, ale odpowiedziała mu opanowanym, równym tonem:

- Nie traktuj mnie protekcjonalnie. Nie lekceważ wybranej przeze mnie broni. Nie obrażaj mnie, Brogu. Szanuję cię i lubię, wiesz o tym doskonale. Nie niszcz więc tego szacunku i tej sympatii. Bo najgorsza strata przyjaciela, to głupia strata przyjaciela. - Półelfka nie ironizowała jak wcześniej Martha, choć tak samo było jej nie w smak zachowanie krasnoluda. Araia mówiła spokojnie, patrząc na Broga oczami zdawałoby się znacznie starszymi niż jej gładka twarz. - Od wielu lat walczę, przez wiele lat dowodziłam. Także krasnoludami. Ale nas nie łączą takie relacje zależności – nie jestem twoim dowódcą ale i ty nie jesteś moim. Postaraj się o tym pamiętać.

Wojowniczka odwróciła się i wzięła poskładane płaszcze, żeby Erytrea sama nie musiała ich dźwigać. Spojrzała przez ramię na krasnoluda, pytająco unosząc brwi.
Ruszyli w stronę kopalni.

* * *

Araia podeszła do maga, zanim jeszcze na dobre weszli pomiędzy górnicze zabudowania. Przez chwilę szła obok niego w milczeniu, równając do niego swoje tempo marszu.

- Nie sądziłam, że tu zostaniesz - mruknęła w końcu cicho.
- A gdzie niby miałbym iść? - odparł zdziwiony. - Przyznaję, że nie marzyłem o szwendaniu się po kopalniach, ale cóż robić? Przynajmniej tak to sobie tłumaczę uznając to za bramę do wielkiej przygody. A tak na poważnie - dodał po chwili przerwy - mam pewnie mniej w sakiewce niżeli ci z tego miasta, co uważają się za żebraków. Tak wyszło, po prostu. Musze wiec zrobić cokolwiek, a wolę to niż fedrowanie w kopalni, jako przodkowy. Skoro zaś towarzystwo też się zebrało, to mam nadzieje, że się uda i zarobić cokolwiek i pomoc tym biedakom.
- Mogłeś pojechać dalej z karawaną. Tam gdzie przecinają się szlaki handlowe więcej interesującej pracy znalazłoby się dla maga niż polowanie na podziemne pająki.
- Nie miałem za co. Ponadto tam może zdołałbym się nająć przy jakiej kupieckiej gildii, ale ... nie chciałbym tak. Zawsze marzyłem o przygodach i wyprawach. Wiesz, miałem znajomych, którzy zostali właśnie takimi przybocznymi magami kupców oraz szlachty. Albo pognuśnieli, albo narzekali, że ich chlebodawcy żądają od nich idiotyzmów typu skryte połamanie koła od wozu konkurencji, czy usunięcie pryszcza na nosie brzydkiej córki. Nie chcę tak skończyć. A tu jest jakaś szansa ... skoro już się dostałem i są inni śmiałkowie, którzy chcieliby spróbować, to czemu nie?
Przechyliła lekko głowę i popatrzyła na niego z namysłem.
- Twoje słowa brzmią tak, jakbyś się usprawiedliwiał, jakbyś przywykł do krytyki ze strony otoczenia, wiesz? Nie bardzo. Tylko trochę i może jedynie dla moich uszu. Ja cię nie oceniam, nie neguję twojej decyzji. W końcu idę z tobą tą samą błotnistą drogą. Po prostu... dziwię się trochę.
- No tak, jeżeli strzeliłem głupotę, to przynajmniej nie sam. Ale naprawdę nie uważam tego za głupotę. To jest możliwość, wiem, że gdybym nie spróbował, pewnie później zawsze mym sobie wymawiał to siedząc na stołku u jakiegoś kupca i wcinając bułę z kaszanką. A ty? Dlaczego zostałaś? Pewnie także łatwiej by ci było przy kupieckiej karawanie, nie mówiąc już, że bezpieczniej.
- Nie szukam bezpieczeństwa
- wzruszyła ramionami. - Nie mam pieniędzy i nie mam żadnego celu. Tu czy kilkadziesiąt mil dalej. Co za różnica? Żadna. Oprócz tej, że tu mogę zarobić mieczem już teraz, a ryzyko? - machnęła ręką w nieokreślonym geście. - Za każdym razem jest ryzyko. I jeśli się nie powiedzie, co za różnica? Teraz czy kilka dni później. Więc podobnie i niepodobnie do ciebie.
- Ugryź się w nos z takim optymistycznym myśleniem - prychnął. - I to nie tylko dlatego, że jesteś młodą i ładną dziewczyną oraz osobą mającą głowę na karku, co przecież widziałem, kiedy wypytywaliśmy Edwina, ale dlatego, że gadasz głupoty. Nie wiem, jak cię pognębił los, ale widziałem w Cormyrze podczas ostatniej wojny uciekinierów, którzy potracili rodziny i dobytek i pochlastani byli jeszcze, a mieli więcej wiary w siebie, niż ty. Eee, ta obojętność do ciebie nie pasuje.
- Jakiej wiary w siebie?
- rzuciła mu kose spojrzenie. - Co to ma do rzeczy? Wiem, co potrafię i wiem jak to wykorzystać. Gdybym nie myślała, że wyjdę z kopalnii, to bym tam nie szła. Ale potrafię się liczyć z ryzykiem. Nie wiem jak często walczyłeś i jak walczyłeś, nie znam twojej magii. Ale ja, żeby komuś lub czemuś wepchnąć miecz w brzuch, muszę do niego podejść, a wtedy równie dobrze ten ktoś lub coś równie dobrze może być ode mnie szybsze. Rozumiesz? Więc to nie jest obojętność... to bardziej... - zirytowana potarła płatek ucha. - To po prostu sposób, żeby nie bać się konsekwencji dobycia miecza, mając jednocześnie ich świadomość. - Wbiła spojrzenie w jego twarz, starając się wyczytać z niej, czy rzeczywiście zrozumiał o co jej chodzi.
- He - zauważył niezwykle błyskotliwie i opuścił wzrok. - Przepraszam – bąknął – po prostu to co mówiłaś zabrzmiało tak strasznie fatalistycznie. Nie jak pewność siebie kogoś, kto zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale mając doświadczenie, uważa ryzyko za do przyjęcia. Raczej osoby, która podchodzi do swego losu bardzo obojętnie. Wiem, że to co robisz, wymaga bezpośredniego starcia. Cóż, mogę cię tylko pocieszyć tym, że jeżeli po tamtej stronie ktoś włada magią, to skupi się na pewno na mnie i na Erytrei. A wtedy będziesz miała czas do niego doskoczyć.
- To nie jest dobre pocieszenie - uśmiechnęła się lekko. - Wiem, że dziwna z nas wszystkich zbieranina i że nigdy nie walczyliśmy razem. - Zawahała się nieznacznie. - Nie będę dawała ci niepotrzebnych rad, byłeś w wojsku, więc wiesz jak jest. Tylko nie ryzykuj niepotrzebnie, dobrze? - poprosiła już zupełnie poważnie.
- No, nie będę się pakował z gołymi rękami na trolla. Jeszcze nie upadłem na głowę – żachnął się. - Znaczy upadłem, ale tylko raz. Jednak nie na tyle, żeby wpychać się tam, gdzie robota wojowników. Uważać będę, dzięki, wszyscy zresztą musimy. Wszyscy – powtórzył – ty także. Nie mam doświadczenia w kopalniach, ale wiem co to ognista kula ciśnięta w niewielkim pomieszczeniu – wzdrygnął się. - Wszystkim to jeszcze potem powiem, ale już uprzedzam, że jakbym wrzeszczał coś o rzuceniu się na ziemię, to naprawdę zrób to i nakryj się tą górniczą płachtą. Nawet gdybyś miała tuzin goblinów na karku. Miecz może w takiej sytuacji zabić, ale nie musi, natomiast ogień … zresztą, zobaczymy, może to nie będzie nic specjalnie groźnego – zrobił zafrasowana minę.
Araia nie powiedziała już nic. Skinęła tylko głową na znak, że podziela nadzieje i obawy jednocześnie. Była niezadowolona, niepotrzebna była ta rozmowa. Niepotrzebna, bo... „...tak otwartego półelfa...” Komu ona próbuje coś udowodnić? Sobie? Eliotowi? Niepotrzebnie. Głupio. Za wcześnie.
Dalej szli już w milczeniu.

* * *

Idąc pośród chłopskich zabudowań, Araia z ciekawością przyglądała się okolicy – ubogim zabawkom dzieci, ludziom i ich reakcjom na widok czerwonowłosego Eliota i słonecznego elfa. Ona sama w ciemnobrązowej, ćwiekowanej zbroi pozbawionej tym razem wierzchniej tuniki, z płaszczem przytroczonym jeszcze do przerzuconego przez plecy worka, zdawała się jeszcze bardziej drobna i wiotka. Być może prawdą było to, że każdy wybiera broń, która najbardziej pasuje do jego charakteru, a może, że każdy z czasem upodabnia się do wybranej broni. O ile Brog miał w sobie coś z bezpośredniości topora, o ile Martha miała w sobie coś z szybkostrzelnego łuku i szybkolotnej strzały, o tyle w Arai było coś, co doskonale pasowało do prostego, smukłego miecza, który nosiła.

Za którąś z chat dostrzegła kobietę, która wcześniej splunęła jej pod nogi, a teraz przyglądała się im z dziwnym wyrazem twarzy. Kiedy wdowa po Mgnusie zaczęła prosić drużynę o pomoc, nieświadomie przesuwając proszącym spojrzeniem przede wszystkim po ludzkiej części drużyny, Araia wpatrywała się w siostrę Edwina. Wiedziała, że ta widzi współczucie i smutek na twarzy Eliota, że słyszy jego ciche słowa. Wpatrywała się więc w nią, czekając aż ta uświadomi sobie, że mogła się mylić, że myliła się, chcąc ujrzeć zmieniający się wyraz jej twarzy.
Wiedziała także, że w niej samej nie widać ani smutku, ani współczucia.
Jedynie napięcie i chłodną koncentrację.

* * *

Wejście do kopalni przywitała z niechęcią.
Wychowana w przestronnych domostwach elfów, mieszkająca pośród lasów nie czuła się swojsko w ciemnych korytarzach, mając ponad głową niewyobrażalną masę ziemi i skały. Uważna, skupiona i milcząca. Jednocześnie chcąc i nie chcąc być w tym miejscu i tym czasie.

Idąc za sztygarem i dwójką górników, których zwołał do odkopywania zawalonego korytarza, nie odczuwała takiego zachwytu jak Erytrea. Dla niej piękno skał, piękno kamiennych grot, było zbyt niepokojące, zbyt kojarzące się z cichym grobowcem, w którym słychać jedynie pomnożony echem odgłos leniwie spadających kropli. Mogła jednak zrozumieć miłość, jaka emanowała z głosu sztygara, gdy mówił o tym miejscu. Nawet jeśli przepyszne stalaktyty i stalagmity, wyprężone kolumny, przypominające grube nici z sieci ogromnego pająka, kojarzyły jej się z krwią. Przez głowę wojowniczki przelatywały echa różnych legend i baśni zasłyszanych w ciągu całego życia – o tym, że te wszystkie kamienne wytwory są tak naprawdę powoli, nieustannie krzepnącą krwią dobywającą się z krwawiącego serca górskich olbrzymów; że to powoli rosnące zęby skał, które kiedyś zamkną się na wszystkich, którzy ważyli się wkroczyć w usta gór. W obliczu gór, nawet życie długowiecznych elfów jawiło się jako krótki błysk spadającej gwiazdy.
Opowieści było wiele – wszystkie jednak były w jakiś sposób smutne i pozbawione radości.

Już gdy dotarli do zwaliska i górnicy zaczęli odkopywać przejście, sztygar spokojnie i cierpliwie odpowiadał na wszelkie pytania, czasem jeszcze sam z siebie dorzucając jakąś informację, która mogła, w jego mniemaniu, zainteresować drużynę. Araia kucnęła, opierając się plecami o ścianę i przyglądając się to kopiącym górnikom, to Eliotowi, który wyjmował z torby przy pasie niewielkie fiolki. Każdemu podał trzy, wyjaśniając, że to obiecane przez Ollego eliksiry leczące. Półelfka skinęła głową i przymocowała je do szerokiego pasa.
Podniosła głowę, by sprawdzić jak bardzo przesunęło się słońce, by ocenić mijający czas i zaklęła w duchu, na ten odruch. Mieli jeszcze trochę czasu.

- Zawsze tu tak ciepło? - spytała się sztygara.
Zdawało się, że skała pod jej plecami emanuje delikatnym ciepłem. A może to był tylko podmuch powietrza?
- Zawsze – przytaknął jednak Hogh. - To się nigdy nie zmienia, zawsze jest tu ciepło jak w słoneczny, wiosenny dzień. A właśnie - sztygar wskazał na trzy lampy górnicze. - Weźcie te miast pochodni. I bezpieczniejsze są, i stabilniejszy mają płomień. Przydadzą się wam.
- Jak długo będą się palić?

- Długo jeszcze. Na pewno dłużej niż pochodnia. Jedna taka na cały dzień pracy starcza. Wam też powinna.

Skinęła głową i wyprostowała się, poprawiając worek przewieszony przez ramię.
Korytarz stał przed nimi otworem.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline