Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-04-2009, 22:53   #22
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny

Szmer cichych kropel deszczu, zatapiających miasto w srebrnej wodzie, trwał nieustannie od wczorajszego popołudnia. Uproszczone do szarzyzny uliczki opustoszały prawie zupełnie. Tylko na większych ulicach od czasu do czasu zauważyć dało się przemykającego pod osłoną parasola przechodnia. Wrażenie pustki potęgowała stosunkowo wczesna pora – budzący się pod ciemnym baldachimem nieba poranek.

Było dość zimno. Kałuże raźno chlupotały pod podeszwami drogich butów. W takich chwilach naprawdę doceniało się obojętność podmuchów wiatru. Nie chciało się nawet myśleć, co rozpędzone masy powietrza mogłyby zrobić z przemoczonym wędrowcem. Zresztą pogoda nie była rzeczą najważniejszą. Dzięki niej zobaczyć można było coś, po czym, zwykłego dnia, przelatujemy zamyślonym wzrokiem, nie zauważając nawet jego istnienia. Tak, zmiany są zdecydowanie potrzebne. Zupełnie jak deszcz…

Rozmazany kontur centrum miasta majaczył w oddali podobny do rozdygotanej, gęsto szytej zasłony. Wyrastał z kłębu mgły i nad nią też, swymi ostrymi czubkami dachów, górował starając się porozcinać i tak już dziurawe chmury. To właśnie prosto tam, łagodnie opadając w dół, wiodła mokra, asfaltowa ścieżka. Po bokach, w wolnym i leniwym tempie, przetaczały się przysadziste bryły niedużych budynków. Głównie sklepów i kamienic niekiedy. Cała ta misternie zaplanowana i odrestaurowana okolica stanowiła część reprezentacyjną miasta, była jego kulturowym ośrodkiem życia. Ale teraz straciła urok... Nie. Stanowczo nie. Monotonne deszczowe strugi odsłoniły jej drugą naturę. Być może tę prawdziwą.

Wysoki mężczyzna, próbując ułożyć ociekające wodą włosy, przeszył skrzyżowanie i zniknął w jednej z bocznych uliczek. Specjalnie się nie rozglądając, minął martwą linię latarni, przekradł się przez niewielki, zielony ogródek jednego z dwupiętrowych budynków, w większości przemianowanych na biura. Stanął na schodku i układając sobie w głowie przebieg rozmowy zastukał do śliskich drzwi.

Chwila wyczekiwania, z którego, nawet pomimo silnej woli i skupienia nie dało się wyciągnąć dźwięków innych niż stłumione kap-kap o blaszane dachy wokoło. Przez głowę przeleciała myśl, że może dnia dzisiejszego firma nie pracuje. Szybkie spojrzenie na rozkładówkę pod napisem „Biuro Ubezpieczeniowe Odives” rozwiało jednak wszelkie wątpliwości. Zresztą chwilę potem drzwi rozwarły się i po krótkiej chwili, pozwalając przemknąć do wewnątrz jak najmniejszej ilości wody, zamknęły z trzaskiem.

- Dzień dobry – złapał wyciągniętą do niego dłoń łysawy pan o miłej twarzy. – Paskudna pogoda, prawda, proszę pana?
- Tak, tak… Nie zachęca do spacerów.

Odpowiedział omijając stojący w rogu wieszak. W końcu miał na sobie tylko garnitur, który aktualnie, wraz z koszulą, kleił się niemiłosiernie do skóry.

- Co pana do nas sprowadza?
– zapytał prowadząc swojego klienta przez wąski korytarzyk obwieszony pożółkłymi dyplomami. – Zapraszam do mojego biura – najprawdopodobniej uznając swoje pytanie za te z rzędu retorycznych wskazał obite gąbką drzwi.

Weszli. Do nosa uderzył zapach papieru w różnych stadiach rozkładu. Źródłem światła było nie szare okno naprzeciwko, ale zawieszony u sufitu, pięcioramienny żyrandol stanowczo nie pasujący do wystroju pomieszczenia.

- Ma pan przy sobie potrzebne dokumenty? – zapytał ubezpieczyciel, kiedy usiedli już w fotelach po obu stronach biurka.
- Tak, mam.

Wstał uznając, że dla człowieka, nad którym przed chwilą oberwało się niebo, nie najlepszym wyjściem jest postawa siedząca. Wyjął z wewnętrznej kieszeni opakowany w folię rulonik.

- Tu jest wszystko czego będzie pan potrzebował. Numer polisy, dane osobowe i kilka innych świstków.

Pracownik zachłannym wzrokiem spojrzał na zawiniątko i zdając się tłumić jakąś silną emocję, powoli je schwycił.

- Tak, tak, tak… - smutniejąc westchnął. – Cóż za tragedia i to w tak młodym wieku. Ale sumka też niezła – dodał po chwili, natrafiając na wpisaną w kwit sumę pieniężną. – Ale, ale... – mruknął uśmiechając się. - Potrzebuję dokumentu tożsamości. Jest pan synem Jana Kruka?…
- S... Słucham? – zdołał wykrztusić nim zalało go coś nieporównywalnie większego i nieprzyjemniejszego od deszczu.

Zachwiał się wyraźnie próbując rozluzować nagle zdecydowanie za ciasny krawat. To imię, to nazwisko... - zawirowały w toni myśli. Coś próbowało przemówić. Było to coś więcej poza fakt, iż Jan Kruk, był nim samym. I nagle rozjaśnienie, które niespodziewanie zamieniło się w ciemność. Przecież ja nie żyję...

***

Dech zamiast zamierać w piersiach ponownie rozbudzał się w szaleńczym, ale i wściekłym wysiłku potęgowanym faktem, że wróg jest z przodu, a nie za plecami. Nogi drgały od wypompowywanej w nie wrzącej krwi i w pełnym pędzie niosły w głąb ciemnej uliczki. Gdzieś pod połami płaszcza zgrzytał nóż. Zemsta była blisko.

Niemal jak dziś pamiętał moment, kiedy to przekroczył próg zniszczonych doszczętnie, posiekanych drzwi własnego domu. Widział ten sam zdemolowany korytarz, czuł zapach potu, kłamstwa i krwi. Słyszał własny krzyk wibrujący pod czarnym od chmur niebem. Miał 14 lat kiedy zamordowano mu mamę. Złodziej, który pod presją chwili zamienił się w zabójcę zbiegł. Zniknął bez śladu w ścieku ulicznych machlojek i typów spod ciemnej gwiazdy. A teraz był tak blisko. Prawie na wyciągnięcie ręki, u końca uliczki.

Przyspieszył. Myśl tego, co zaraz się stanie rozgorzała w nim z nową mocą. Wszystkie błędy, bóle i poniżenia wynikające z tak prostej i zawiłej zarazem sytuacji stracenia matki rozrosły się i zajęły w umyśle główne, honorowe miejsce. Teraz to one decydowały przesłaniając swoją tłustą, ale nadzwyczaj sprawną osobą resztę uczuć. Często dużo bardziej racjonalnych.

Po boku mignęło światło jednego z okien. Dał się słyszeć komunikat radiowy. Ostatnie dni opływały wręcz w kataklizmy i tragizm. Nie tylko w skali światowej, myślał, nie spuszczając wzroku z uciekającego.

Skręcili. Minęli kontener i... Tak! Na to tylko czekał. Skoczył zaślepiony nienawiścią i złością. Przygniótł leżącego na ziemi człowieka i łapiąc za włosy spojrzał w twarz. Brązowe oczy, krótkie włosy, drogi garnitur i... nie to głupie... elfia uroda. Przez chwilę zawahał się. Nie tak wyobrażał sobie pozbawionego skrupułów człowieka.

Zanim jednak zdążył zadać cios oślepiła go jasność poranka, zieleń ogrodów i wesoły głos.

- Witajcie. Jestem Vivien. Tylko spokojnie…

Pod sobą nadal czuł twardy kształt rzekomego mordercy.

***

Monument Wyniosłości, Falvia

- Panie! – ku zlanemu z nocą kształtowi wysokiego człowieka podbiegł niski sługa. – Panie!
- Tak? – z ciemności zagrzmiał potężny bas.
- Mam informacje, które kazałeś mi zdobyć.

Wiatr zachwiał martwą koroną drzewa. Suche gałązki zabębniły na kamiennej ścianie wieży.

- To dobrze... – głos wcale nie zdradzał zadowolenia. – Bardzo dobrze. Mów.
- Przybyła piątka – posypały się ostre zdania. - Nazywają ich wybrańcami. Są teraz w Moltirii, martwym mieście. Dwie kobiety i trzech mężczyzn. Ale... to dzieci! Niezdolni do walki. Nie musisz martwić się tymi śmieciami...

Samo spojrzenie wystarczyło by uciszyć zbyt nadgorliwego sługę.

- Nie zabiję cię tylko dlatego, że będziesz mi jeszcze dzisiaj potrzebny. A przecież wiesz jak to boli...
– niewidoczny uśmiech wyglądał zaprawdę przestrasznie. – Przynieś róg.

Człowieczek kłaniając się w pas odbiegł ku stopniom wieży i po chwili zniknął w krętym korytarzu. Zastukało echo szybkich kroków.

Chwilę potem zabrzmiał wysoki, długi ton tętniący w głowie, nawet pomimo tego iż jego źródło już dawno wygasło. Gdzieś w oddali zatrzepotały skrzydła. Potem kolejne. I jeszcze inne.

- Niech zacznie się zabawa...

Pierwsze krople deszczu spadły na ziemię.

***

- No nie pierdol... – świecący jak świąteczna choinka mężczyzna skomentował uwagę swojego kolegi. – Nie masz chyba zamiaru odgrywać roli wybawiciela ciemnej hołoty jakiejś usranej, niedorobionej utopii!
- Myślę, że nie mamy szczególnego wyboru.... – wtrąciła nostalgicznie, co równie dobrze mogło być skrajną ironią, najmłodsza z piątki stojącej w samym sercu Królewskich Ogrodów.
- A ja myślę, że...
- Koniec! – świecący osobnik rozdarł usta wrzeszcząc w stronę jednej z kobiet. – To wszystko to jeden, cholerny absurd! Nigdzie nie idę. Nigdzie! O kurwa....

Cichy jęk zdziwienia wzmocniony wymówionym z niedowierzaniem przekleństwem był idealną definicją tego, co właśnie zaczynało się dziać. Gorzkiego smaku sytuacji dodawały też uciekające w popłochu zwierzęta: pies i dwa gołębie.

- Czy wy widzicie to, co ja?

Żadna odpowiedź jednak nie rozbrzmiała. Słyszeć dał się za to ogłuszający trzepot skrzydeł. Niebo poczerniało. Zaroiło się, zakręciło, zakurzyło. Rozmnożyło w barwie czerni. Miliony malutkich ptaszków desperacko próbując utrzymać się w powietrzu biło malutkimi skrzydłami i popiskiwało cicho w swym malutkim, dla istot tak wielkich jak człowiek, wysiłku.

- Nigdy nie widziałem takiego cholerstwa....

Chmara znajdywała się już prawie nad ich głowami. Zdawała się nie mieć końca. Topiła tylko w czerni odległy horyzont. I buczała. Tak strasznie, niemal potępieńczo. Kłapała dziobkami. Zdawała się odśpiewywać jakąś pieśń o niezrozumiałej budowie i brzmieniu. Opowiadającą o czymś równie niepojętym. Niosącej jasne przesłanie.

Ptaki zanurkowały ostro. Swą nieskończoną liczbą pikowały furkocząc lśniącymi piórkami. W dół. Wprost ku przerażonej, znieruchomiałej grupce. To, co stało się chwilę potem przerosło jednak najbardziej wyszukane scenariusze. Jednolita drgająca, żywa bryła... znikła. Razem z czterema zdumionymi osobami. Na parkowej alei pozostała tylko jedna. Emil. Ten, który w porę powziął decyzję.

Fakt, że miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stali Robert, Alice, Gabriela i Theo zapełniła trójka nowych postaci, dotarł do Emila dopiero po dłuższej chwili. Razem z wesołym głosem powitania nadbiegającej właśnie Vivien.

***

- Co to było? – Lasair gwałtownie podniosła się na nogi. – Poczułam impuls. Ktoś opuścił Falvię, a zaraz potem... ktoś do niej przybył? – kończąc niepewnie wpatrzyła się w ogrom postaci Króla.
- Obawiam się, że mamy problem, Płomieniu....
- Masz na myśli... – zdumionymi oczyma szukała na jego twarzy choćby iskierki ratunku.
- Tak. To był Differatti...
- A ta dziewczyna, którą do siebie przyciągnął?
- To siostra... jednej z przybyłych.

- Ale jak? Przecież nie może być ich więcej niż tych, którzy odeszli – Lasair pierwszy raz od niepamiętnych czasów zdawała się wahać.
- I tak też jest – tytan zdawał się wiedzieć wszystko. Albo bardzo dużo. – Jej siostry jeszcze tu nie ma. Ale przybędzie. Wiedziona czymś więcej ponad czysty przypadek.
- Nie rozumiem...

- Pojawi się najprawdopodobniej na samym szczycie Wzgórza Spełnienia. Za jakąś godzinę. Będziesz musiała wszystko jej wytłumaczyć, uspokoić.
- Dlaczego właśnie tam?

- Hm... – Król zawahał się. – Nie wiem...


***

Zapadła w sen.

Zapadła w sen już nigdy nie mając się przebudzić. Tak na zawsze. Pogrążona w lepkiej czerni. W bezruchu. Nie wiedząc nawet, że zlepione ciężarem nowych bodźców nicości oczy nie mają prawa się otworzyć. O półotwartych ustach zwilgotniałych od ciepłego, ale nikłego oddechu. Zanurzona w przyjemnie miękkiej głębi fotela. Z ręką bezwładnie zwisającą z jego obitej skórą poręczy. I jej twarz. Spokojna, jasna, oblana delikatnym rumieńcem i… uśmiechnięta. Usta rozciągały się w delikatnym uśmiechu, który kąpał oblicze w nietypowej dla sytuacji radości.

Pokój był przestronny i całkiem ładnie urządzony. Pod wysokimi ścianami z rozmysłem i pasją porozstawiano stylowe, ciemne meble. Drewniana podłoga lśniła delikatnie w rozbłyskach wielkiego kominka wbudowanego w jedną ze ścian. Nad obszernym stołem, okrytym białym, haftowanym obrusem kołysał się nieznacznie pokaźnych rozmiarów kandelabr. Na pierwszy rzut oka najnormalniejszy salon. Każdy jednak, po chwili wnikliwej obserwacji pomieszczenia, wyszczególnić mógł dwa elementy wystroju, które, po pierwsze, stanowczo tu nie pasowały, a po drugie, roztaczały wokół siebie nienaturalną świetlistą aurę koloru jasnego błękitu. Wielki skórzany fotel, w którym półleżała półsiedziała kobieta i przyprawiająca o zawrót głowy mozaika zdjęć zawisła tuż obok skwierczącego kominka.

I właśnie tak wszystko trwało od dobrych kilku godzin. W ciszy i przewidywalności. Przy jednym z otwartych okien falowała w żywiołowym tańcu bieli firanka, na rozłożystej gruszy wyrastającej z oceanu trawy podwórza szary ptaszek odśpiewywał odę do swojego prostoliniowego skrzydlatego życia. Dom sprawiał wrażenie opuszczonego. Wrażeniu temu zaistnieć nie pozwalały jednak otwarte na oścież, wszystkie jego możliwe drzwi. Powietrze zadrżało, buchnęło silną wonią fiołków. Wyślizgany próg musnął skraj białej, zwiewnej szaty.

Kroków słychać nie było w ogóle. Czy to za prawą cienkiego obuwia, czy perfekcyjnej zwinności, czy może dzięki kilku innym, nienazwanym jeszcze odpowiednimi wyrazami rzeczom rozmywająca się w płynności ruchów postać przemknęła przez korytarz i zniknęła za lekko uchylonymi drzwiami, zza których biło słabe światło, odrobinę tylko rozświetlające półmrok korytarza.

Postać wolnym krokiem przeszła salon i nie oglądając się za siebie, zdając się znać każdy jego szczegół, usiadła na dywanie w kącie. Oszczędnym ruchem machnęła ręką pobudzając tym samym do życia wodospad brązowym fal włosów. Przed nią, nie wiadomo skąd i jak pojawiło się dziesięć świeczek o dygoczących płomieniach.


Dziewczyna głębokim spojrzeniem czarnych oczu spojrzała na nie i z wyraźną rozpaczą odmalowującą się na twarzy zdusiła ogień jednej z nich. W powietrzu zawirowała smużka szarego dymu.

- Pora wstawać, Nasarin – wciąż nie odrywając wzroku od dziewięciu płonących świeczek wyszeptała. – Prawie zaspałaś.

Chwila ciszy, dwa oddechy, jeden wolny, drugi wolniejszy, potem pociągnięcie nosem.

- Nie mam wiele czasu – cicho mówiła dalej, z oczami rozszerzonymi jakimś silnym uczuciem targającym jej wnętrze, z prawie niezauważalną łzą na gładkim policzku. – Rzeczywistość ze snu jakim żyliśmy zamieniła się w coś, czego pojąć nie jest łatwo. Przeszłość nie będzie miała znaczenia, ale wiedz, że nie mam do ciebie żalu – już nie jedna, lecz dwie łzy płynęły w dół twarzy, ku drżącemu kącikowi ust. – Musisz zrozumieć, Nasarin, że to co zaraz zrobię może być dla mnie jedyną szansą.

Kobieta w fotelu nieobecnym wzrokiem przebiegła po otoczeniu. Była pewna, że głos który słyszy istnieje i należy nie do kogo innego niż...

- Będę czekała.

Ręka klęczącej dziewczyny podążyła ku kolejnemu płomieniowi i stłumiła go dotykiem palców. Zanim dym zdążył się rozwiać jej już nie było. Zniknęła razem ze swoimi ośmioma płonącymi świeczkami, zostawiając na dywanie dwie czarne, martwe, zużyte.

- Podążaj za mną...

Gdzieś w swojej głowie usłyszała głos zupełnie inny od ciepłego tonu jaki słyszała przez ostatnie kilka chwil.

Nie czując nic poza usilnym poczuciem obowiązku wkroczyła na niepoznane ścieżki.

***

Ocknęła się czując pod sobą zimno nagiej ziemi. Obraz zamazywał się tworząc przed oczyma jasne plamy. Był środek dnia. Wszędzie wokół drzewa. W dole niewyraźne, ale duże miasto. I głos. Inny niż wszystko dotąd. Wesoły.

- Witaj, Nasarin. Jak podróż?

***

Cztery strony świata, cztery różne szpitale

Niewiarygodne jak ważne są wiara i nadzieja. To, że one naprawdę potrafią zmienić wydane z góry osądy i zniweczyć je tak, jak dzień zapanowuje nad nocą w nieprzerwanym cyklu. Momenty kiedy przywiązanie okazuje się ważniejsze niż wcześniejsze urazy i głupie, wypowiedziane nierozważnie słowa. Dla takich chwil żyjemy. I choćby miały trwać zbyt krótko, i choćbyśmy sami uważali je za złe, one pozostaną pięknymi. Już na zawsze zapamięta się tych kilka ludzkich słabości, które marzenie potrafią zamienić w czyn. Wiara, nadzieja, miłość...

Osiemnastego kwietnia 2009 roku,o godzinie 20:09, wokół czterech szpitalnych łóżek usłyszeć można było cichy szloch tłumionej radości, czy równie nieśmiałe szepty. Do rzeczywistości powróciły osoby skazane na beznadzieję, opisane jako przypadki najgorsze.


Robert Dewey, Alice Blair, Theodor Forsythe i Gabriela la Guerra... Tak, naprawdę znaleźli szczęście. Czy to w rodzinie, przyjaciołach, czy pasjach. Zrozumieli, że najważniejsze jest tu i teraz, że tak łatwo to stracić. Falvia odcisnęła na ich serca niewidoczne piętno.
 
Sulfur jest offline