Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-04-2009, 23:19   #21
 
Terrapodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Terrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłość
Wizja króla była przerażająca i niezwykle realna. Skontrastowana utopijna wizja z dramatycznym końcem wstrząsała. Dało się odczuć nawet odór płonących ciał. Historia upewniła Emila, że nie jest to sielankowy świat i ich misja jest poważniejsza niż początkowo podejrzewał. Sam władca nie wydawał się osobą groźną - wbrew zewnętrznemu wyglądowi. Już wtedy Schulz wiedział, gdzie będzie miał zamiar dołączyć.

W parku wciąż o tym myślał. Nie zwracał uwagi na uroki tego miejsca. Zasępiony, pogrążony wewnątrz siebie, nawet nie zauważył tej kobiety, która zaprosiła go na wieczorny bankiet. Ocenił ją wzrokiem i chciał odpowiedzieć, że owszem, ale nie ma czasu. Ona odeszła prędko z niewiadomej przyczyny. Sumienie Emila wypomniało mu niegrzeczne zachowanie wobec kobiet. Lecz to należy zostawić na potem. W tym momencie miał ważniejsze problemy. Podjął decyzję i postanowił zostać tutaj. Nie miał zamiaru wracać do świata, w którym czekał na niego ból. Została tam jeszcze jego matka, co stanowiło największy problem. Nie chciał, aby żyła sama, bez nikogo u boku. Musiał po prostu wybrać mniejsze zło.
Podszedł do reszty grupy, mijając te wszystkie słodkie zwierzątka.

- Nie wiem jak wy, ale ja tutaj zostaję - powiedział. - Jest jeszcze ktoś chętny pozamiatać w tym królestwie?

"Mag" był tutaj gorszy niż w rzeczywistym świecie. Z drugiej strony był jednym z nich. W pewien sposób musiał odnaleźć sposób do zyskania potęgi po tej stronie. Być może oni też zyskaliby potęgę na równi z nim. A jak wyglądała sprawa z tą niematerialnością królestwa? Czyli w tym momencie wszystko dookoła jest... tylko wizją? W jaki sposób oni mogą tu funkcjonować? Trudne pytania. Nie teraz jednak należy się nad nimi zastanawiać. Należy działać.
 
Terrapodian jest offline  
Stary 18-04-2009, 22:53   #22
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny

Szmer cichych kropel deszczu, zatapiających miasto w srebrnej wodzie, trwał nieustannie od wczorajszego popołudnia. Uproszczone do szarzyzny uliczki opustoszały prawie zupełnie. Tylko na większych ulicach od czasu do czasu zauważyć dało się przemykającego pod osłoną parasola przechodnia. Wrażenie pustki potęgowała stosunkowo wczesna pora – budzący się pod ciemnym baldachimem nieba poranek.

Było dość zimno. Kałuże raźno chlupotały pod podeszwami drogich butów. W takich chwilach naprawdę doceniało się obojętność podmuchów wiatru. Nie chciało się nawet myśleć, co rozpędzone masy powietrza mogłyby zrobić z przemoczonym wędrowcem. Zresztą pogoda nie była rzeczą najważniejszą. Dzięki niej zobaczyć można było coś, po czym, zwykłego dnia, przelatujemy zamyślonym wzrokiem, nie zauważając nawet jego istnienia. Tak, zmiany są zdecydowanie potrzebne. Zupełnie jak deszcz…

Rozmazany kontur centrum miasta majaczył w oddali podobny do rozdygotanej, gęsto szytej zasłony. Wyrastał z kłębu mgły i nad nią też, swymi ostrymi czubkami dachów, górował starając się porozcinać i tak już dziurawe chmury. To właśnie prosto tam, łagodnie opadając w dół, wiodła mokra, asfaltowa ścieżka. Po bokach, w wolnym i leniwym tempie, przetaczały się przysadziste bryły niedużych budynków. Głównie sklepów i kamienic niekiedy. Cała ta misternie zaplanowana i odrestaurowana okolica stanowiła część reprezentacyjną miasta, była jego kulturowym ośrodkiem życia. Ale teraz straciła urok... Nie. Stanowczo nie. Monotonne deszczowe strugi odsłoniły jej drugą naturę. Być może tę prawdziwą.

Wysoki mężczyzna, próbując ułożyć ociekające wodą włosy, przeszył skrzyżowanie i zniknął w jednej z bocznych uliczek. Specjalnie się nie rozglądając, minął martwą linię latarni, przekradł się przez niewielki, zielony ogródek jednego z dwupiętrowych budynków, w większości przemianowanych na biura. Stanął na schodku i układając sobie w głowie przebieg rozmowy zastukał do śliskich drzwi.

Chwila wyczekiwania, z którego, nawet pomimo silnej woli i skupienia nie dało się wyciągnąć dźwięków innych niż stłumione kap-kap o blaszane dachy wokoło. Przez głowę przeleciała myśl, że może dnia dzisiejszego firma nie pracuje. Szybkie spojrzenie na rozkładówkę pod napisem „Biuro Ubezpieczeniowe Odives” rozwiało jednak wszelkie wątpliwości. Zresztą chwilę potem drzwi rozwarły się i po krótkiej chwili, pozwalając przemknąć do wewnątrz jak najmniejszej ilości wody, zamknęły z trzaskiem.

- Dzień dobry – złapał wyciągniętą do niego dłoń łysawy pan o miłej twarzy. – Paskudna pogoda, prawda, proszę pana?
- Tak, tak… Nie zachęca do spacerów.

Odpowiedział omijając stojący w rogu wieszak. W końcu miał na sobie tylko garnitur, który aktualnie, wraz z koszulą, kleił się niemiłosiernie do skóry.

- Co pana do nas sprowadza?
– zapytał prowadząc swojego klienta przez wąski korytarzyk obwieszony pożółkłymi dyplomami. – Zapraszam do mojego biura – najprawdopodobniej uznając swoje pytanie za te z rzędu retorycznych wskazał obite gąbką drzwi.

Weszli. Do nosa uderzył zapach papieru w różnych stadiach rozkładu. Źródłem światła było nie szare okno naprzeciwko, ale zawieszony u sufitu, pięcioramienny żyrandol stanowczo nie pasujący do wystroju pomieszczenia.

- Ma pan przy sobie potrzebne dokumenty? – zapytał ubezpieczyciel, kiedy usiedli już w fotelach po obu stronach biurka.
- Tak, mam.

Wstał uznając, że dla człowieka, nad którym przed chwilą oberwało się niebo, nie najlepszym wyjściem jest postawa siedząca. Wyjął z wewnętrznej kieszeni opakowany w folię rulonik.

- Tu jest wszystko czego będzie pan potrzebował. Numer polisy, dane osobowe i kilka innych świstków.

Pracownik zachłannym wzrokiem spojrzał na zawiniątko i zdając się tłumić jakąś silną emocję, powoli je schwycił.

- Tak, tak, tak… - smutniejąc westchnął. – Cóż za tragedia i to w tak młodym wieku. Ale sumka też niezła – dodał po chwili, natrafiając na wpisaną w kwit sumę pieniężną. – Ale, ale... – mruknął uśmiechając się. - Potrzebuję dokumentu tożsamości. Jest pan synem Jana Kruka?…
- S... Słucham? – zdołał wykrztusić nim zalało go coś nieporównywalnie większego i nieprzyjemniejszego od deszczu.

Zachwiał się wyraźnie próbując rozluzować nagle zdecydowanie za ciasny krawat. To imię, to nazwisko... - zawirowały w toni myśli. Coś próbowało przemówić. Było to coś więcej poza fakt, iż Jan Kruk, był nim samym. I nagle rozjaśnienie, które niespodziewanie zamieniło się w ciemność. Przecież ja nie żyję...

***

Dech zamiast zamierać w piersiach ponownie rozbudzał się w szaleńczym, ale i wściekłym wysiłku potęgowanym faktem, że wróg jest z przodu, a nie za plecami. Nogi drgały od wypompowywanej w nie wrzącej krwi i w pełnym pędzie niosły w głąb ciemnej uliczki. Gdzieś pod połami płaszcza zgrzytał nóż. Zemsta była blisko.

Niemal jak dziś pamiętał moment, kiedy to przekroczył próg zniszczonych doszczętnie, posiekanych drzwi własnego domu. Widział ten sam zdemolowany korytarz, czuł zapach potu, kłamstwa i krwi. Słyszał własny krzyk wibrujący pod czarnym od chmur niebem. Miał 14 lat kiedy zamordowano mu mamę. Złodziej, który pod presją chwili zamienił się w zabójcę zbiegł. Zniknął bez śladu w ścieku ulicznych machlojek i typów spod ciemnej gwiazdy. A teraz był tak blisko. Prawie na wyciągnięcie ręki, u końca uliczki.

Przyspieszył. Myśl tego, co zaraz się stanie rozgorzała w nim z nową mocą. Wszystkie błędy, bóle i poniżenia wynikające z tak prostej i zawiłej zarazem sytuacji stracenia matki rozrosły się i zajęły w umyśle główne, honorowe miejsce. Teraz to one decydowały przesłaniając swoją tłustą, ale nadzwyczaj sprawną osobą resztę uczuć. Często dużo bardziej racjonalnych.

Po boku mignęło światło jednego z okien. Dał się słyszeć komunikat radiowy. Ostatnie dni opływały wręcz w kataklizmy i tragizm. Nie tylko w skali światowej, myślał, nie spuszczając wzroku z uciekającego.

Skręcili. Minęli kontener i... Tak! Na to tylko czekał. Skoczył zaślepiony nienawiścią i złością. Przygniótł leżącego na ziemi człowieka i łapiąc za włosy spojrzał w twarz. Brązowe oczy, krótkie włosy, drogi garnitur i... nie to głupie... elfia uroda. Przez chwilę zawahał się. Nie tak wyobrażał sobie pozbawionego skrupułów człowieka.

Zanim jednak zdążył zadać cios oślepiła go jasność poranka, zieleń ogrodów i wesoły głos.

- Witajcie. Jestem Vivien. Tylko spokojnie…

Pod sobą nadal czuł twardy kształt rzekomego mordercy.

***

Monument Wyniosłości, Falvia

- Panie! – ku zlanemu z nocą kształtowi wysokiego człowieka podbiegł niski sługa. – Panie!
- Tak? – z ciemności zagrzmiał potężny bas.
- Mam informacje, które kazałeś mi zdobyć.

Wiatr zachwiał martwą koroną drzewa. Suche gałązki zabębniły na kamiennej ścianie wieży.

- To dobrze... – głos wcale nie zdradzał zadowolenia. – Bardzo dobrze. Mów.
- Przybyła piątka – posypały się ostre zdania. - Nazywają ich wybrańcami. Są teraz w Moltirii, martwym mieście. Dwie kobiety i trzech mężczyzn. Ale... to dzieci! Niezdolni do walki. Nie musisz martwić się tymi śmieciami...

Samo spojrzenie wystarczyło by uciszyć zbyt nadgorliwego sługę.

- Nie zabiję cię tylko dlatego, że będziesz mi jeszcze dzisiaj potrzebny. A przecież wiesz jak to boli...
– niewidoczny uśmiech wyglądał zaprawdę przestrasznie. – Przynieś róg.

Człowieczek kłaniając się w pas odbiegł ku stopniom wieży i po chwili zniknął w krętym korytarzu. Zastukało echo szybkich kroków.

Chwilę potem zabrzmiał wysoki, długi ton tętniący w głowie, nawet pomimo tego iż jego źródło już dawno wygasło. Gdzieś w oddali zatrzepotały skrzydła. Potem kolejne. I jeszcze inne.

- Niech zacznie się zabawa...

Pierwsze krople deszczu spadły na ziemię.

***

- No nie pierdol... – świecący jak świąteczna choinka mężczyzna skomentował uwagę swojego kolegi. – Nie masz chyba zamiaru odgrywać roli wybawiciela ciemnej hołoty jakiejś usranej, niedorobionej utopii!
- Myślę, że nie mamy szczególnego wyboru.... – wtrąciła nostalgicznie, co równie dobrze mogło być skrajną ironią, najmłodsza z piątki stojącej w samym sercu Królewskich Ogrodów.
- A ja myślę, że...
- Koniec! – świecący osobnik rozdarł usta wrzeszcząc w stronę jednej z kobiet. – To wszystko to jeden, cholerny absurd! Nigdzie nie idę. Nigdzie! O kurwa....

Cichy jęk zdziwienia wzmocniony wymówionym z niedowierzaniem przekleństwem był idealną definicją tego, co właśnie zaczynało się dziać. Gorzkiego smaku sytuacji dodawały też uciekające w popłochu zwierzęta: pies i dwa gołębie.

- Czy wy widzicie to, co ja?

Żadna odpowiedź jednak nie rozbrzmiała. Słyszeć dał się za to ogłuszający trzepot skrzydeł. Niebo poczerniało. Zaroiło się, zakręciło, zakurzyło. Rozmnożyło w barwie czerni. Miliony malutkich ptaszków desperacko próbując utrzymać się w powietrzu biło malutkimi skrzydłami i popiskiwało cicho w swym malutkim, dla istot tak wielkich jak człowiek, wysiłku.

- Nigdy nie widziałem takiego cholerstwa....

Chmara znajdywała się już prawie nad ich głowami. Zdawała się nie mieć końca. Topiła tylko w czerni odległy horyzont. I buczała. Tak strasznie, niemal potępieńczo. Kłapała dziobkami. Zdawała się odśpiewywać jakąś pieśń o niezrozumiałej budowie i brzmieniu. Opowiadającą o czymś równie niepojętym. Niosącej jasne przesłanie.

Ptaki zanurkowały ostro. Swą nieskończoną liczbą pikowały furkocząc lśniącymi piórkami. W dół. Wprost ku przerażonej, znieruchomiałej grupce. To, co stało się chwilę potem przerosło jednak najbardziej wyszukane scenariusze. Jednolita drgająca, żywa bryła... znikła. Razem z czterema zdumionymi osobami. Na parkowej alei pozostała tylko jedna. Emil. Ten, który w porę powziął decyzję.

Fakt, że miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stali Robert, Alice, Gabriela i Theo zapełniła trójka nowych postaci, dotarł do Emila dopiero po dłuższej chwili. Razem z wesołym głosem powitania nadbiegającej właśnie Vivien.

***

- Co to było? – Lasair gwałtownie podniosła się na nogi. – Poczułam impuls. Ktoś opuścił Falvię, a zaraz potem... ktoś do niej przybył? – kończąc niepewnie wpatrzyła się w ogrom postaci Króla.
- Obawiam się, że mamy problem, Płomieniu....
- Masz na myśli... – zdumionymi oczyma szukała na jego twarzy choćby iskierki ratunku.
- Tak. To był Differatti...
- A ta dziewczyna, którą do siebie przyciągnął?
- To siostra... jednej z przybyłych.

- Ale jak? Przecież nie może być ich więcej niż tych, którzy odeszli – Lasair pierwszy raz od niepamiętnych czasów zdawała się wahać.
- I tak też jest – tytan zdawał się wiedzieć wszystko. Albo bardzo dużo. – Jej siostry jeszcze tu nie ma. Ale przybędzie. Wiedziona czymś więcej ponad czysty przypadek.
- Nie rozumiem...

- Pojawi się najprawdopodobniej na samym szczycie Wzgórza Spełnienia. Za jakąś godzinę. Będziesz musiała wszystko jej wytłumaczyć, uspokoić.
- Dlaczego właśnie tam?

- Hm... – Król zawahał się. – Nie wiem...


***

Zapadła w sen.

Zapadła w sen już nigdy nie mając się przebudzić. Tak na zawsze. Pogrążona w lepkiej czerni. W bezruchu. Nie wiedząc nawet, że zlepione ciężarem nowych bodźców nicości oczy nie mają prawa się otworzyć. O półotwartych ustach zwilgotniałych od ciepłego, ale nikłego oddechu. Zanurzona w przyjemnie miękkiej głębi fotela. Z ręką bezwładnie zwisającą z jego obitej skórą poręczy. I jej twarz. Spokojna, jasna, oblana delikatnym rumieńcem i… uśmiechnięta. Usta rozciągały się w delikatnym uśmiechu, który kąpał oblicze w nietypowej dla sytuacji radości.

Pokój był przestronny i całkiem ładnie urządzony. Pod wysokimi ścianami z rozmysłem i pasją porozstawiano stylowe, ciemne meble. Drewniana podłoga lśniła delikatnie w rozbłyskach wielkiego kominka wbudowanego w jedną ze ścian. Nad obszernym stołem, okrytym białym, haftowanym obrusem kołysał się nieznacznie pokaźnych rozmiarów kandelabr. Na pierwszy rzut oka najnormalniejszy salon. Każdy jednak, po chwili wnikliwej obserwacji pomieszczenia, wyszczególnić mógł dwa elementy wystroju, które, po pierwsze, stanowczo tu nie pasowały, a po drugie, roztaczały wokół siebie nienaturalną świetlistą aurę koloru jasnego błękitu. Wielki skórzany fotel, w którym półleżała półsiedziała kobieta i przyprawiająca o zawrót głowy mozaika zdjęć zawisła tuż obok skwierczącego kominka.

I właśnie tak wszystko trwało od dobrych kilku godzin. W ciszy i przewidywalności. Przy jednym z otwartych okien falowała w żywiołowym tańcu bieli firanka, na rozłożystej gruszy wyrastającej z oceanu trawy podwórza szary ptaszek odśpiewywał odę do swojego prostoliniowego skrzydlatego życia. Dom sprawiał wrażenie opuszczonego. Wrażeniu temu zaistnieć nie pozwalały jednak otwarte na oścież, wszystkie jego możliwe drzwi. Powietrze zadrżało, buchnęło silną wonią fiołków. Wyślizgany próg musnął skraj białej, zwiewnej szaty.

Kroków słychać nie było w ogóle. Czy to za prawą cienkiego obuwia, czy perfekcyjnej zwinności, czy może dzięki kilku innym, nienazwanym jeszcze odpowiednimi wyrazami rzeczom rozmywająca się w płynności ruchów postać przemknęła przez korytarz i zniknęła za lekko uchylonymi drzwiami, zza których biło słabe światło, odrobinę tylko rozświetlające półmrok korytarza.

Postać wolnym krokiem przeszła salon i nie oglądając się za siebie, zdając się znać każdy jego szczegół, usiadła na dywanie w kącie. Oszczędnym ruchem machnęła ręką pobudzając tym samym do życia wodospad brązowym fal włosów. Przed nią, nie wiadomo skąd i jak pojawiło się dziesięć świeczek o dygoczących płomieniach.


Dziewczyna głębokim spojrzeniem czarnych oczu spojrzała na nie i z wyraźną rozpaczą odmalowującą się na twarzy zdusiła ogień jednej z nich. W powietrzu zawirowała smużka szarego dymu.

- Pora wstawać, Nasarin – wciąż nie odrywając wzroku od dziewięciu płonących świeczek wyszeptała. – Prawie zaspałaś.

Chwila ciszy, dwa oddechy, jeden wolny, drugi wolniejszy, potem pociągnięcie nosem.

- Nie mam wiele czasu – cicho mówiła dalej, z oczami rozszerzonymi jakimś silnym uczuciem targającym jej wnętrze, z prawie niezauważalną łzą na gładkim policzku. – Rzeczywistość ze snu jakim żyliśmy zamieniła się w coś, czego pojąć nie jest łatwo. Przeszłość nie będzie miała znaczenia, ale wiedz, że nie mam do ciebie żalu – już nie jedna, lecz dwie łzy płynęły w dół twarzy, ku drżącemu kącikowi ust. – Musisz zrozumieć, Nasarin, że to co zaraz zrobię może być dla mnie jedyną szansą.

Kobieta w fotelu nieobecnym wzrokiem przebiegła po otoczeniu. Była pewna, że głos który słyszy istnieje i należy nie do kogo innego niż...

- Będę czekała.

Ręka klęczącej dziewczyny podążyła ku kolejnemu płomieniowi i stłumiła go dotykiem palców. Zanim dym zdążył się rozwiać jej już nie było. Zniknęła razem ze swoimi ośmioma płonącymi świeczkami, zostawiając na dywanie dwie czarne, martwe, zużyte.

- Podążaj za mną...

Gdzieś w swojej głowie usłyszała głos zupełnie inny od ciepłego tonu jaki słyszała przez ostatnie kilka chwil.

Nie czując nic poza usilnym poczuciem obowiązku wkroczyła na niepoznane ścieżki.

***

Ocknęła się czując pod sobą zimno nagiej ziemi. Obraz zamazywał się tworząc przed oczyma jasne plamy. Był środek dnia. Wszędzie wokół drzewa. W dole niewyraźne, ale duże miasto. I głos. Inny niż wszystko dotąd. Wesoły.

- Witaj, Nasarin. Jak podróż?

***

Cztery strony świata, cztery różne szpitale

Niewiarygodne jak ważne są wiara i nadzieja. To, że one naprawdę potrafią zmienić wydane z góry osądy i zniweczyć je tak, jak dzień zapanowuje nad nocą w nieprzerwanym cyklu. Momenty kiedy przywiązanie okazuje się ważniejsze niż wcześniejsze urazy i głupie, wypowiedziane nierozważnie słowa. Dla takich chwil żyjemy. I choćby miały trwać zbyt krótko, i choćbyśmy sami uważali je za złe, one pozostaną pięknymi. Już na zawsze zapamięta się tych kilka ludzkich słabości, które marzenie potrafią zamienić w czyn. Wiara, nadzieja, miłość...

Osiemnastego kwietnia 2009 roku,o godzinie 20:09, wokół czterech szpitalnych łóżek usłyszeć można było cichy szloch tłumionej radości, czy równie nieśmiałe szepty. Do rzeczywistości powróciły osoby skazane na beznadzieję, opisane jako przypadki najgorsze.


Robert Dewey, Alice Blair, Theodor Forsythe i Gabriela la Guerra... Tak, naprawdę znaleźli szczęście. Czy to w rodzinie, przyjaciołach, czy pasjach. Zrozumieli, że najważniejsze jest tu i teraz, że tak łatwo to stracić. Falvia odcisnęła na ich serca niewidoczne piętno.
 
Sulfur jest offline  
Stary 21-04-2009, 21:44   #23
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Ciemność zapadła, a wraz z nią oczekiwanie. Oczekiwanie i nadzieja. Ale na co? Na co można czekać tam, gdzie nigdzie nie ma niczego? Samym dziwem było samo istnienie czegoś, gdzie nie ma nic.
Wydaje się, iż głupota jest jakiekolwiek wyczekiwanie, lecz właśnie tam i tylko tam można było mieć nadzieję.

Całe jestestwo pragnęło zakończenia bólu i to tam, gdzie się znajdowało, najbardziej mogło na to liczyć.
Było bowiem w pustce, zawieszone między jaźnią, a snem. Stało na granicy, nie mogąc zdecydować się na krok.

Ale czemu? Przecież jeden krok dzielił od zakończenia cierpień! Jeden krok w stronę snu, a pustka ustąpi wspaniałym marzeniom sennym!
Po stronie jaźni czekały jedynie męki, więc nad czym się zastanawiać?

Był to jednak największy dylemat, przed jakim stanął. Nauczył się ufać intuicji, a kiedy przekonanie o podążaniu w sen brało górę, głos babci rozbrzmiewał w głowie.

"Nie daj się zwieść Królowej Elfów."

Jedno, proste zdanie, a tak wiele zmieniło w jego życiu. Świadoma część umysłu tym bardziej zdecydowanie i natarczywie powtarzała to zdanie, im bliżej był podjęcia decyzji o osunięciu się w sen. Chciał krzyczeć, że nie ma tu żadnej Królowej, ale jednak jedno, proste zdanie zwracało go w stronę świadomości.

Tam jednak ból zwiększał się, sam w sobie odwodząc od tego pomysłu. A za granicą czekało utulenie w słodkiej, nieprzeniknionej czerni.

Dwie siły walczyły o przepchnięcie go na którąkolwiek ze stron i żadnej nie udawało się to, a jego umęczona postać egzystencjalna chciała jedynie spokoju! Czemu tego spokoju mu nie dadzą! Miał już dosyć!

A jednak wisiał w pustce, bez ciała, bez wagi, bez ciężaru. Istniał tylko umysł walczący w nieprzeniknionej ciemności, podsuwającej obrazy dyktowane przez umęczony umysł.

Czerń układała się w twarz babci, srogiej, ale jednocześnie troskliwej i przyjaznej. Miał ochotę osunąć się w jej ramiona, jeszcze raz posłuchać jej kołysanki, powrócić do czasów dzieciństwa, wszystko, byleby ból ustał!

Znajome lico przekształcało się, nadając wygląd mężczyzny z rogami, a ten z kolei zmienił się w pysk Smoka, by zakończyć na najpaskudniejszej facjacie, jaką kiedykolwiek widział. Jednooka morda, gdyż inaczej tego nazwać nie można, patrzyła sadystycznie na osobę Thomasa.


Liczne krajobrazy przekształcały się w sposób absurdalny, gdyż drzewa okazywały się Amerykańskimi Myśliwcami, gdy nagle lądowały na lotniskowcu za pomocą dysz, gdyż były to Brytyjskie Harriery. Osiadały na polanie, gdzie stacjonowali kosmici posługujący się łukami.
Byli to druidzi, poświęceni walce mieczem. Byli jednak bardzo brzydcy i niezwykle piękni dlatego, że byli kimś pokroju Bogów, Fomorianami i Tuatha de Danaan.


Od czarnych obrazów ból wzmagał się. Zastanawiał się, w jaki sposób mógł rozpoznać to, skoro wszystko było jedynie mrokiem. A może wogóle nie odgadywał. A może się mylił. A może to tylko umysł płatał mu figle.

Być może. On nie miał już na nic siły, chciał mieć spokój, chciał pić. Napiłby się zimnego piwa... Gdzie był ten barek, kiedy był potrzebny?

Nagle zobaczył przed sobą swój barek. Czuł już gorzkawy smak zimnego płynu, który rozgrzewał od środka. Widział złocisty kolor i białą pianę. Czuł wspaniały zapach i już czuł zimny kufel w swoich dłoniach, gdy stwierdził, że... nie ma rąk!

Sadystyczne oko łypało na niego, śmiejąc się... A może to jedynie miraż? Ułuda o motorze napędowym w postaci jego umysłu. Kiedy to się wreszcie skończy?!

Czerń po stronie snu wydawała się tak aksamitnie miękka, tak przyjazna i kojąca jak objęcia matki, ofiarująca wszystko, co ma najlepsze. Przyjemność, brak cierpień i absurdalnych pragnień ciała.

Mrok jawy pełny był rozgwiazd bólu, zaś krawędzie cięły umysł, zwiększając cierpienie. Było tak nieprzyjazne jak ostre kamienie rozcinające bose stopy.

Stojąc tak na granicy, czuł się jak w więzieniu, a każdy wybór wydawał się zły.

Pójście wzdłuż granicy? A co to da? Jedynie zaspokoi potrzebę poruszania się, by nie zwariować w tym miejscu, w bezruchu. To jednak mogło pomóc na krótko. Monotonia podróży szybko ogarnie cały byt, czyniąc marsz równie bezsensownym, co stanie w miejscu.

Przejście na stronę świadomości... Ból nieznośny, a on był taki zmęczony. Nie miał siły na walkę z cierpieniem. Ta strona nie zapewni spokoju, a jednak babcia pokazywała mu tą właśnie drogę.

Ale znowu sen... Jedno zdanie, jedno ostrzeżenie i przestroga, niby tak prosta i płytka, a tak głęboka. Jak ocean, a on nie potrafił w nim płynąć... Czasami nie wiedział jaki zawiera przekaz...

Tylko co miało ono wspólnego z aktualną sytuacją?! Wydawało mu się, że nic, ale znowu intuicja mówiła mu co innego. To na niej miał polegać i na słowach babci, lecz wydawały się one tak bardzo nie na miejscu, tak odległe, a wciąż się oddalały, jakby jego odrzutowiec właśnie startował, zaś babcia stała na płycie.

Nie miał już sił, a strona snu tak kusiła! Jeszcze raz zobaczył przed sobą twarz babci, zdając sobie sprawę z tego, że nawet nie wie czy jeszcze żyje. Spuścił głowę w wyrazie bólu, żalu, szacunku i smutku, po czym wypowiedział jedno proste, lecz znaczące słowo. Sam do końca nie wiedział co miał na myśli. Może to, że nigdy nie podziękował ukochanej osobie. Może to, że odszedł i nigdy więcej się nie pojawił. Może to, że zostawił ją, choć to ona była jego podporą. Może to, że wiele razy jej nie posłuchał. Może to, że już zdecydował...

Nagle osunął się w ciemność. Wydawało mu się, że spada, lecz było to przyjemne uczucie, a ból zniknął. Przez chwilę, krótką chwilę, nim świadomość zniknęła zupełnie, niczym odpływający okręt na horyzoncie, wydawało mu się, iż podjął dobrą decyzję.
Trwało to jednak chwilę, gdyż ujrzał przy sobie swoją mentorkę, gdyż taką również funkcję sprawowała starsza kobieta. Wyciągnęła ku niemu rękę, gładząc policzek i włosy, zaś jej oblicze wyrażało smutek i... ból?!...

***

Nicość, pustka, jedynie nic nie znaczące określenia miejsca bez miejsca. Czegoś, gdzie nie było nic. Wybawienie dla cierpiących. Raj dla nieszczęśliwych. Tortury dla radosnych. Spełnienie dla niespełnionych. Spokój dla zmęczonych. A dla grzeszników? Kara czy nagroda?

To również zależało od indywidualnego spojrzenia. Dla jednych było czymś, w czym chcieliby się pogrążyć na zawsze, zaś dla innych było gorsze niż łoże fakira z toną cegieł na sobie.

Miało to jednak osobliwą cechę. Pobyt tam był nienaturalnie przyspieszony, więc zaraz po wstąpieniu tam, należało stamtąd wyjść albo zostawało się wyciągniętymi siłą.

Tak było też w tym wypadku...

***

Biegł przed siebie, jakby przed czymś uciekając. Ciekawe uczucie. Nigdy przed nikim nie musiał uciekać, aż do teraz.
Wydawało mu się, że biegnie ciemną uliczką, zaś gdzieś z tyłu zgrzytnął metal. Zabawne, jakie umysł potrafił płatać figle.

Już przyzwyczaił się do wizji różnych miejsc i tylko czekał aż budynki wokół niego zmienią się w wahadłowce, zaś ulica w bieżnię mechaniczną. Cóż za absurd!

Ciemne, zachmurzone niebo przypominało warstwę ciemnego puchu, lecz wrażenie, iż ten puch jest mokry, zaś ktoś zaraz wyżmie go z wody, dawał dziwne uczucie.

Z jednej strony łączyło się to ze swego rodzaju wyzwoleniem i dziecięcą radością, kiedy to wychodziło się mokrym spod zraszacza ogrodowego, przy którym biega się, ciesząc się wodą, opadającą na ciało w postaci milionów kropelek. Kropelek lśniących w słońcu, w których światło załamywało się. Wtedy można było przebiec przez tęczę.

Jednakże równocześnie podczas deszczu, towarzyszyła atmosfera lekkiego przygnębienia oraz zwiększonego ciśnienia, a perspektywa moknięcia na dworze, gdy nie mamy na to ochoty, nie była zbyt pocieszająca, szczególnie wtedy, kiedy owa woda nie była ciepłym, letnim deszczem.

Thomas patrzył w niebo, oczekując zobaczenia oka należącego do owej paskudnej facjaty, gdyż był przekonany, iż to kolejny wytwór pustki połączonej wraz z jego przemęczonym umysłem.

Oczekiwał takiego przebiegu, sądząc, iż osunięcie się w sferę snów sprawiło, iż stał się uczestnikiem owych nonsensownych wydarzeń, lecz ku jego zaskoczeniu, nic się nie zmieniło.

Dalej biegł w ciemnej uliczce, widząc krzywy chodnik pod stopami. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby się potknął. Czy wtedy sen zniknąłby? A może zacząłby ponownie spadać w nicość?

Gdzieś z okna obok dobiegł komunikat radiowy o katastrofach różnego rodzaju, na całym świecie. Od razu pomyślał o tym, jak ma się Mark... Był doskonałym pilotem i był święcie przekonany, iż zdołałby wyjść z każdej opresji, byleby tylko znajdował się w kabinie samolotu lub śmigłowca.

Mimo wszystko byłby wdzięczny za jakiekolwiek potwierdzenie swoich domysłów.

Nagle skręcił za kontener, oczekując, że ten zaraz zmieni się w druida, ale znowu wszystko było tak, jakby był w realnym świecie... A może to nie sen?
Co, jeżeli wyszedł już ze szpitala, ale przez pewien czas jego umysł nie rejestrował w pamięci to, co się działo przez ten czas?

Jeżeli tak, to co robił do tego czasu, gdzie się znajdował, czemu ucieka i gdzie, do cholery, jest jego jacuzzi?!

Nagle na plecy zwaliło mu się coś ciężkiego, ścinając go z nóg. Przez to wylądował na twardym kamieniu, lecz zdążył wystawić dłonie i nie uderzył nosem o ziemię.

Był potwornie ciekaw kto ośmielił się zrobić coś takiego?! Chciał zobaczyć twarz osoby, która w tej chwili zniszczyła sobie całą przyszłość.

Poczuł ból, znowu, lecz tym razem spowodowany pociągnięciem za włosy i odchyleniem głowy do tyłu. Widział, że jakaś twarz przygląda mu się.

To jednak była rzeczywistość, zaś w niej czuł się o wiele lepiej niż we śnie, gdyż on śnił na jawie.
W rzeczywistości był o wiele potężniejszy niż we śnie i właśnie w świecie realnym mógł decydować o tym, czy żebrak stanie się milionerem, czy milioner żebrakiem.

Gwałtowny błysk chwilowo go oślepił i poddał w mocną wątpliwość przekonanie o tym, iż znajduje się w swoim świecie, a nie we śnie.

Był przekonany, iż nie jest w tym samym miejscu gdyż czuł zapach trawy, na której leżał i chłód ziemi.
Ptaki wyśpiewywały swoje pieśni piękniej niż zrobiłby to jakikolwiek muzyk czy piosenkarz.

Wszystko to roztaczało aurę spokoju oraz radości. Był to swego rodzaju powrót do natury. W takich chwilach nie dziwił się, iż Eden był ogrodem a nie metropolią pełną wpływowych miliarderów.

Właśnie zdał sobie sprawę z tego, czego jeszcze nie ma. Nie ma swojego, własnego kawałka natury, w którym będzie mógł wypocząć sam, bez nikogo, gdzie będzie mógł pobyć tak, jak biblijni Adam i Ewa w Raju.

Tymczasem dalej czuł na sobie ciężar bezczelnego człowieka, który ośmielił się powalić go na ziemię.

-Witajcie. Jestem Vivien. Tylko spokojnie…-odezwała się jakaś osoba.

-Spierdalaj-wysyczał Thomas wysuwając się spod przyszłego kopacza rowów.

-Już możesz sobie rezerwować miejsce pod mostem i pod kościołem!-warknął, rozglądając się.

Całkiem przyjemna dla wzroku polanka, drzewa i nieznajomy, na którego widok Thomas zastanowił się, po czym zaczął obmacywać kieszenie.

-Komórka... Gdzie ja ją wsadziłem... Ah! Pewnie Mark ją zabrał... Mniejsza-mruczał do siebie, mrużąc oczy w obliczu rażącego słońca.

-Ty się nazywasz... Viii... Vincent? Dobra, Vincent, weź komórkę i zadzwoń do Alberta. Zaraz podam ci numer. Jak się do niego dodzwonisz, powiedz mu, że nie mam telefonu i opisz mu tego typa, po czym dodaj, że ma go zniszczyć, bo ja o to proszę.
Potem powiedz mu, żeby George przyjechał pod lotnisko w Dover tym czarnym Rolce Roycem, nie białym, czarnym.
Następnie należy skontaktować się z Markiem, niech bierze odrzutowiec i przylatuje tu... Chociaż nie... Powiedz, Vincent, żeby wziął śmigłowiec, bo pewnie nie ma tu lotniska, a na tej polance wyląduje bez problemu... On wyląduje nawet na zatłoczonej ulicy. No i oczywiście powiedz mu, gdzie jesteśmy, żeby nas nie szukał po całej Wielkiej Brytanii.
Ah! Bym zapomniał, niech Albert przygotuje gorącą kąpiel. Muszę pomyśleć
-skończył, lecz kiedy tamten nie wyciągnął komórki, Thomas przewrócił oczami.

-Tak, pieniądze. Cena nie gra roli, więc dzwoń, ale więcej niż sto tysięcy funtów, nie dam. Nie dam, bo za drogo, ale na trzydzieści tysięcy mogę się zgodzić. Dogadamy się, nie?-rzekł, wyjmując gruby portfel z kieszeni.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 21-04-2009 o 21:58.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 22-04-2009, 17:09   #24
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Było jej tak ciepło, tak dobrze… Bezpiecznie niczym w czułych objęciach matki. We śnie błądziła po korytarzach swojej dawnej uczelni szukając czegoś rozpaczliwie. Miała wrażenie, że coś zgubiła a teraz nie potrafi tego odnaleźć. Mijała puste i ciche sale wykładowe. Zbudziła śpiące echa w wielkiej auli, na której kiedyś wraz z kółkiem teatralnym jej przyjaciele wystawiali sztuki Williama Szekspira, Byrona i wielu innych. Słońce wpadało do wnętrza skośnymi smugami. Co dziwne, Nasarin wcale nie czuła ich ciepła. Czuła tylko kurz i dym. Jednak nie niepokoiło jej to. Wróciła na pusty korytarz.
- Pora wstawać, Nasarin – dobiegł ją cichy szept. Zaskoczona rozejrzała się, ale nigdzie nikogo nie zauważyła. Spojrzała wstecz, przez wąskie okienka w drzwiach auli. Nie było tam już słonecznego dnia – panowała tam księżycowa noc. Nasarin rozejrzała się po skąpanym w półmroku korytarzu. Teraz to wszystko – znajome korytarze i sale - wydawało jej się upiorne. Jakby powykręcane. Coś na kształt jakiegoś koszmarnego snu.
- Prawie zaspałaś – szept rozległ się z boku, jakby osoba mówiąca stała tuż obok niej. Odwróciła się gwałtownie. I zobaczyła lekko uchylone drzwi. Stała teraz w wąskim, ciemnym korytarzu. Spod drzwi sączyło się światło w kolorze ciepłego złota. Malutki, wąski prostokącik uchylonych drzwi.
- Nie mam wiele czasu – dobiegł ją dziewczęcy głos. Kogoś jej przypominał. Tylko kogo?
- Rzeczywistość ze snu jakim żyliśmy zamieniła się w coś, czego pojąć nie jest łatwo. Przeszłość nie będzie miała znaczenia, ale wiedz, że nie mam do ciebie żalu. Musisz zrozumieć, Nasarin, że to co zaraz zrobię może być dla mnie jedyną szansą.
Przebudziła się. Otworzyła ciężkie niczym z ołowiu powieki. Rozejrzała się nieprzytomnie po pokoju. Wszystko było tak jak to zapamiętała. Odruchowo spojrzała na ścianę ze zdjęciami. W ostatniej ramce widziała samą siebie, lezącą pośród gruzu i ceramicznych skrup. Odwróciła się by zlokalizować źródło głosu. Tak znajomego i bliskiego jej głosu. Głosu, który zwykle słyszała w słuchawce telefonu.
- Effie? – spytała podnosząc się z fotela. Stanęła twarzą w twarz z tą dziewczyną. Klęczała nad zapalonymi świeczkami. W żaden sposób nie przypominała Effie.
Zjawisko wyciągnęło rękę do jednej ze świeczek. Zgasiło jedną z nich. Do Nasarin doleciał zapach wosku i dymu. Gdy uniosła głowę dziewczyny już nie było.
- Podążaj za mną...
„Tylko gdzie?” – pomyślała z przekąsem. Rozejrzała się po pustym już pokoju. Nic nie wskazywało jej, gdzie ma iść. Odwróciła się i wyszła z pokoju, po czym przeszła przez pogrążony w półmroku korytarz. Zdziwiona popchnęła je i ruszyła dalej. Nic się nie zmieniło. Dom wciąż stał na skraju zielonego oceanu, a konary gruszy wciąż falowały pod naporem zawodzącego wiatru.
Jednak coś ją pchało dalej. Nie tutaj powinna być. Gdzieś indziej.
Ale to gdzieś indziej mogło być strasznie daleko. Albo bardzo blisko. Nasarin ruszyła przed siebie. Kiedyś tam dojdzie, prawda? Wiatr zaczął zawodzić jeszcze bardziej. Od drzewa oderwało się kilka liści i popłynęło w jej stronę. Osłoniła ręką oczy, zamykając je odruchowo.

***

Czuła na plecach zimno, a w nozdrzach – ciężki zapach ziemi. Przez chwilę myślała, że wróciła do tej piwnicy pod ruinami, ale czuła na twarzy ciepłe promienie słoneczne. Otworzyła ostrożnie oczy, obrazy rozmazywały się.
Wokoło rosły drzewa. Wysokie, strzeliste. Intensywnie zielone. Z miejsca, gdzie się znajdowała, miała widok na całą zieloną dolinę. Na jej dnie ujrzała miasto. Było niewyraźne, jakby widziane przez szkło. Na oko było duże, luźno zabudowane, ale okolone murem obronnym.
- Witaj, Nasarin. Jak podróż? – usłyszała za sobą głos. Nie należał do Effie, tego była pewna. Był wesoły, jakby jego posiadacz bardzo cieszył się z jej obecności.
- Jaka podróż? – spytała lekko rozkojarzona. Nie potrafiła oderwać wzroku od majaczącego w oddali miasta. Zastanowiła się przez chwilę.
- W porządku – stwierdziła obojętnie, odwracając się do swojego rozmówcy. Z trudem oderwała wzrok od tego fascynującego widoku. – Gdzie jesteśmy? I kim ty jesteś?
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 26-04-2009, 22:16   #25
 
Terrapodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Terrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłość
Kłótnie były... złe. Chciał to powiedzieć temu gburowi, który zaczął się pluć. Strasznie zabolało Emila serce, gdy jego odważna oferta została tak "niesubtelnie" skomentowana. Pozostała trójka była wyjątkowo niezdecydowana. Widać było, że w ich środku toczy się ciężka walka. Zapewne mieli własne życie tam po drugiej stronie i nic nie trzymało ich w tej... krainie. Czyżby tylko Emil był takim skopanym przez los, że nie chciał wracać do życia, jakie pozostawił za sobą? Nim ta okrutna prawda zdołała całkowicie sparaliżować odwagę studenta, coś dziwnego zaczęło się toczyć.

Zwierzątka bawiące się w pobliżu ich grupki nagle uciekły, jakby coś je przepłoszyło. Mroczna, ciemna ściana zbliżała się tutaj. Emil usiłował dojrzeć, z czego się składa. Była niepewna, jakby mająca się rozlecieć, jednocześnie płynęła nierówno. Schulz postąpił krok do tyłu, nie będąc pewien, co w tym wypadku ma zrobić. Chciał uciekać, ale ciemność zbliżała się zbyt szybko. Po chwili dojrzał i stwierdził, że są to malutkie ptaszki, może nieco większe od kolibrów. Otoczyły całą piątkę, a potem pikowały w ich stronę. Było to okropne uczucie - strach mieszał się z szokiem. Emil skulił głowę i zakrył rękami. Oczekiwał setek małych dziobków uderzających w skórę, przebijających ją aż do krwi. Nic takiego się nie stało. Zwierzątka zniknęły nawet nie wiadomo kiedy.

A wraz z nimi pozostała czwórka towarzyszy Emila.

Stał zbity z tropu. Przed chwilą tutaj byli. Dlaczego zniknęli wraz z tymi ptaszkami? Nagle przez myśl przeszło uczucie tęsknoty. Było jak cień. Na jego miejscu pojawiło się poczucie samotności. Lecz czy był tutaj sam?

W pobliżu znajdowała się trójka zupełnie nieznanych mu osób. Jeden był przyciśnięty przez jakiegoś mężczyznę. On odrzucił napastnika z groźbą na ustach. Wyglądał na bogatego, pewnie jakiś biznesmen. W oddali Emil zauważył biegnącą Vivien, która w biegu zaczęła witać przybyłych. Wciąż skonfundowany mężczyzna, zaczął wydawać polecenia Schulzowi. Były zupełnie bez sensu. Gdy skończył, Emil odrzekł;

- Komórka nie będzie ci tutaj potrzebna, pieniądze, jeśli pochodzą z "tamtego" świata, również się nie przydadzą, ale to wszystko powie wam Vivien.

Po czym dodał z uśmiechem;

- Jestem Emil, miło mi was poznać.
 
Terrapodian jest offline  
Stary 27-04-2009, 23:38   #26
 
John5's Avatar
 
Reputacja: 1 John5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłość
Deszcz…

W gruncie rzeczy lubił deszcz. Po nim zawsze świat zdawał się czystszym i przyjemniejszym miejscem. Inna sprawa, że nie lubił zbytnio podróżować w czasie kiedy padało. Co innego obserwować płacz nieba zza okna a co innego przedzierać się mokrymi ulicami, pośród przemoczonych, wyziębionych i zdenerwowanych ludzi.

Ulice świeciły pustkami, na co zapewne spory wpływ miała wczesna pora oraz porywisty, chłodny wiatr. Jednak mężczyzna zdawał się nie zwracać większej uwagi na wodę lejącą mu się za kołnierz. Ze stoickim spokojem, nie spiesząc się zbytnio zmierzał pewnym krokiem do jednego z licznych bliźniaczo podobnych domów.

Łysawy mężczyzna nawet nie mrugnął okiem na widok przemoczonego garnituru, który swoją drogą wart był miesięczną wypłatę średniej klasy pracownika.
W mieszkaniu unosiła się woń charakterystyczna dla starych bibliotek i antykwariatów, woń starego, butwiejącego papieru, którym nie interesuje się nikt poza molami.

Nie zwlekając już dłużej przeszli do sedna sprawy… sprawy, której celu mężczyzna w garniturze nie mógł sobie przypomnieć pomimo szczerych chęci. Dopiero imię… Jan Kruk… dopiero ono naprowadziło go na właściwy tor. Jednak myśli, które go nawiedziły bynajmniej nie były miłe, czy przyjemne.

Poczuł nagły zawrót głowy, odruchowo sięgnął ręką do szyi, rozluźniając duszący go krawat.
Przecież ja nie żyję...
Zaskoczenie? Nie… tak delikatne opisanie stanu w jakim się znajdował mężczyzna stanowczo nie oddawało prawdy. Znacznie lepsze byłoby określenie osłupiały lub oszołomiony. Całość tej sytuacji była tak absurdalna, że umysł Jana z uporem nie chciał przyjąć tego wszystkiego do wiadomości. Otoczył go chłód prawdziwie egipskich ciemności.

Kiedy otworzył oczy znajdował się już w zupełnie innym miejscu. Z mieszanymi uczuciami spojrzał po otoczeniu rejestrując kilka mniej i bardziej znaczących faktów. Przez moment zastanawiał się co zrobić, po czym stwierdził, że zmiana z pozycji siedzącej do bardziej horyzontalnej jest zdecydowanie dobrym pomysłem
Kiedy już stał pewnie na nogach stwierdził że mokre spodnie do szczętu zniszczył pył, który przy próbach strzepnięcia jedynie stworzył niezbyt miłe dla oka smugi. Jan westchnął cicho i spojrzał na ludzi, którzy znajdowali się w pobliżu. Krótka przemowa jednego z mężczyzn została skwitowana krótko o nieprzydatności komórek i pieniędzy.
Ponura myśl wykwitła w umyśle Kruka, więc z lekkim wahaniem, jakby bojąc się odpowiedzi spytał.
- Nazywam się Jan. Możesz mi powiedzieć, gdzie my tak właściwie jesteśmy? -
 
__________________
Jeśli masz zamiar wznieść miecz, upewnij się, że czynisz to w słusznej sprawie.
Armia Republiki Rzymskiej
John5 jest offline  
Stary 01-05-2009, 20:29   #27
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny


- To jest drzewo – głos zabrzmiał wyjątkowo chłodno i oschle, ręka powędrowała ku najbliższemu masywowi pnia. – To chmura – dłoń zatoczyła koło – to ja, a to jest... nóż, moja droga...

Nagły grymas twarzy lezącej dziewczyny rozkwitł nową porcją zdziwienia, gdy zauważył, że niepoważna rozmówczyni wybucha nagle niekontrolowaną salwą śmiechu. Pomiędzy zielonymi plamami koron drzew zagościła twarz kobiety. Złote pukle smagnęły skórę niedoszłej ofiary.

- No już, nie rób takiej miny! – powiedziała odsuwając się na bezpieczną odległość i jednocześnie wracając do swojego dawnego, lekkiego tonu. – Musiałam jakoś przywrócić cię do rzeczywistości. Wstawaj.
- Gdzie jesteśmy? I kim ty jesteś? – powoli podnosząc się na nogi zapytała Nasarin.
- Jesteśmy na samym szczycie wzniesienia nazywanego Wzgórzem Spełnienia – wyciągając w kierunku dziewczyny rękę odpowiedziała na jedno z pospiesznie zadanych pytań. – Hm... Widzę jednak, że to niewiele ci mówi i raczej nie jest odpowiedzią, której oczekujesz. Jesteśmy w... Albo wiesz co? – urwała nagle w połowie zdania i spojrzała jej prosto w oczy. – Porozmawiamy idąc. Powinnyśmy się pospieszyć. A dlaczego usłyszysz zaraz.

Ścieżyna wiła się wśród pofalowanego, ale nie tak znowu górzystego terenu. Niekiedy znikała w niewielkiej dolince, którą swe wody toczył rozgadany strumyk, potem zakręcała i powracała do zasięgu wzroku z najmniej spodziewanego kierunku. Od razu zauważyć się dało, że dróżka nie należy do tych często uczęszczanych. Wręcz przeciwnie. Ale mimo wszystko prowadziła skądś dokądś. Tym punktem, w którym się kończyła i z którym wiązała swój wstążko podobny los, było duże miasto na jednym z wyniosłych klifów zawieszonych wysoko nad niebieską powierzchnią wody.

Tego dnia dróżka skakała z niepojętej radości. Dlaczego? Bo... Już drugi raz w ciągu godziny ktoś z niej korzystał. Delikatnie łechtał piaskową skórę rytmicznymi uderzeniami stóp, a do tego zabawiał od tak dawna nie doświadczoną już rozmową, w którą ścieżka włączała się jak najpiękniej potrafiła – kojącym chrzęstem samej siebie i cykaniem zaprzyjaźnionych świerszczy, które na dom upodobały sobie liczne kępy trawy.

- Więc, droga Nasarin, chcesz wiedzieć co to za miejsce? – żywo gestykulując odezwała się kobieta. Widząc lekkie skinienie głowy kontynuowała. – Wiedz zatem, że to wszystko co cię otacza, ten kwiatek, chmurka i ptaszek nazywa się... Falvią – ostatnie dwie sylaby zadrgały powietrzu smutno i ociężale. Kobieta szybko się jednak opanowała i mówiła dalej. – A czym jest Falvia? Olbrzymią wyspą, domem ludzi takich samych jak ty.

Zamilkła na chwilę nachylając się by zerwać z przydrożnego krzaczka dziwny, ale roztaczający wkoło siebie rozkoszną woń, śnieżnobiały kwiatek o lekko postrzępionych płatkach. Obracając go w palcach dogoniła Nasarin.

- Ale wiesz, dopiero sobie uświadomiłam, że ty nawet nie wiesz z kim rozmawiasz! – rzuciła, najwyraźniej dumna ze swojego odkrycia. – Przepraszam cię. Naprawdę nie chcę w twoich oczach urastać do niepoważnej i, nie przymierzając, niezrównoważonej – uśmiechnęła się lekko przybierając niewinną minę. – Mam 1265 lat, pracuję jako doradczyni króla, nie mam dzieci i... już chyba nigdy nie będę mieć. Dlaczego? Bo moja materialność została zniszczona.

Wpatrywała się przez chwilę w twarz dziewczyny. Potem powiedziała znowu:

- Na imię mi Lasair. Hm... Podobne te nasze imiona, nie uważasz, Nasarin?

Dziewczyna coś tam odpowiedziała. Nie zostało to skwitowane żadnym komentarzem przybierającym formę choćby potakiwania czy znaczącego chrząknięcia.

Szły w milczeniu coraz bardziej zbliżając się do wysokich murów skrytego w jakby złotej mgiełce miasta, które tak bardzo zachwyciło Nasarin. Z ciszy i spokoju natury wychwycić dało się głośniejsze z minuty na minutę odgłosy zwyczajowego życia miejskiego. Jakieś pokrzykiwanie, kłótnie, turkot obitych metalem kół jakiegoś powozu leniwie toczącego się po wybrukowanych ulicach. Dziwna była tylko jedna rzecz. Nigdzie wokół nie było widać śladów rządów człowieka. Zielone trawy zdawały się być od wieków nie deptane, drzewa nie ścinane.

- Zaśpiewać ci piosenkę, Nasarin? – zupełnie niespodziewanie zapytała złotowłosa kobieta i nie czekając na ewentualne przyzwolenie czy też sprzeciw zaczęła pleść słowa z lekką, bardzo nietypową, ale urzekającą melodią.

Gdzie ptaki lecą
I motyle i wiatry
Gdzie ludzie żyją
I robaczki i trawki
Tam mnie prowadź
Serce stęsknione
Ku Moltirii, Moltirii

Chcę ludzi szczerych
I zapachu morza
Chcę mur całować
I Spacerować
Uciekać problemom
Gdzie zapytasz?
W Moltirii, Moltirii

Wspomnienie czeka
Jak dom rodzinny
Zawsze i wszędzie
Tylko powitasz
Ulice i parki znajome
A myśl zatętni
Moltiria, Moltiria

Tak mnie życie
Zaprowadź do celu
Daj oczy nacieszyć
Tak mnie radości
W mroku nawiedzaj
Tu, na obczyźnie
Nie w Moltirii

I choć wiem
Że nie jest pisane
Wędrowcowi powrócić
Ja ciebie spotkam
Tam, tu, wtedy
W źródle utonę
Moltirii

Ostatnie słowo uleciało tonąc w cichym szumie drzew. Lasair, lekko przymykając oczy, zdawała się zupełnie nieobecna. Potem równie nagle jak rozbrzmiały pierwsze dźwięki pieśni ruszyła. Nasarin mogłaby przysiąc, że na jednym z jej policzków zauważyła łzę. Dużą, srebrzystą, wolno płynącą ku swemu mokremu przeznaczeniu.

Łagodne wzniesienia już dawno zamieniły się w regularny stok opadający ku oddalonemu teraz o jakieś trzysta metrów miasta. Wąska ścieżka przerodziła się w ubitą równo drogę o brzegach starannie obłożonych ciosanymi w prostokąty, białymi kamieniami. Po bokach, coraz, wykwitały smukłe latarnie w całości wykute z jednolitego kamienia. Były jednak dziwne. Tak jak nieużywana, choć staranna droga, jak wciąż pachnący świeżością malutki kwiatek w palcach Lasair, jak wszystko. Nie mogły zapłonąć. Patrzyły tylko swymi wypolerowanymi, twardymi licami w stronę dwóch podróżniczek. Wiecznie zimne, wiecznie martwe.

Chylące się ku zachodowi promienie słońca, w połączeniu z wyraźnym teraz szumem morskich fal sprawiały, że chciało się zerwać z miejsca i biec prosto, ku stojącej otworem bramy, ku złotym dachom mieniącym się falą migocących blasków. Wraz z wiatrem pędzącym od południowego zachodu czuło się nowe siły napływające do ciała przez raczone kaskadą zapachów nozdrza. I nagle pośród nieprzytomnej fascynacji rozległ się ledwie słyszalny szept Lasair.

- Usiądziemy?

Stała odwrócona do Nasarin plecami. Wskazywała dłonią w kierunku jednej z misternie zdobionych ławek, które choć niewątpliwie korzeniami swoimi sięgały w przeszłość głębiej niż można by pomyśleć, nie wyglądały na w jakikolwiek sposób nadgryzione upływającym czasem.

- Chodź, dziewczyno – siedząc już na nagrzanej słońcem płaszczyźnie ławki zawołała. – Muszę powiedzieć ci coś ważnego.

Opierając się plecami o poręcz wygodnie rozłożyła się na siedzisku i nie spiesząc się, przybierając minę o niebo poważniejszą od zwyczajowego uśmieszku, przemówiła.

- Jeżeli uważasz, że ja i wszystko czego doświadczasz, to tylko wytwory twojego umysłu pogrążonego we śnie, jesteś w błędzie – patrząc się w oczy dziewczyny mówiła. – Jeżeli myślisz, że nie żyjesz, a miejsce, w którym się znalazłaś to pokuta bądź nagroda za twoje doczesne życie, jesteś w błędzie. I wreszcie, jeżeli jesteś przekonana, że za chwilę ockniesz się w piwnicy swoich wykopalisk... tak, znowu jesteś w błędzie.

Słońce przypiekało delikatnie skórę, zielona trawa przyjemnie łaskotała stopy, a słowa płynęły nieustannie – niekoniecznie piękne i lekkie.

- To – gest zataczający koło – jest rzeczywiste. Tu, wszystkie twoje życiowe funkcje sprawują się tak, jak to na nie przystało. Świat ten jest tak samo prawdziwy jak inne. Chcesz żebym powiedziała ci dlaczego jesteś teraz przy mnie, na zachodnim brzegu wyspy Falvii?

Chwila milczenia. Niewyraźny gest.

- I tak muszę to zrobić. Obiecaj tylko, że zachowasz spokój i nie rzucisz mi się do gardła.

Znowu cisza. Kolejne słowa padające z ust Nasarin.

- Hm... Po prawdzie, to i tak nie możesz mnie choćby złapać za gardło... No ale. – mruknęła Lasair, dopiero po chwili reflektując się i zauważając, że wpatruje się w nią para stężonych w oczekiwaniu oczu. – Ściągnęła cię tu twoja siostra, Nasarin Effie. Nie wiem jak. Naprawdę. Może pomogła w tym więź jaka między wami jest, może… W każdym razie ona potrzebuje pomocy. Więzi ją szalony człowiek, którego jedynym celem jest poszerzanie swojej władzy i łamanie ludzi, nie tylko w sensie psychicznym. To właśnie on jest źródłem wszelkich niepowodzeń…

Wstała nagle. Jak zwykle w najmniej przewidywalnym momencie.

- Musimy dołączyć do innych. Do czterech osób, które podobnie jak ty znalazły się w Falvii z jakiegoś powodu, albo wręcz przeciwnie, bez niego. Niektórych zwiódł ślepy los, innych przeznaczenie, pozostali po prostu tego chcieli. To jakieś 15 minut drogi. Chodź…


***

Słoneczko świeciło, ptaszki ćwierkały, a krzyki dorosłych ciszy istnieć nie dały…

Tak właśnie, mniej więcej, przedstawiała się sytuacja zaistniała w parku pomiędzy wyniosłymi pniami drzew.

- …pieniądze! Cena nie gra roli… - krzyczał mężczyzna w umorusanym, pięknym niegdyś garniturze.
- Ja skończę w rowie, ty w piachu! Z dziurą w… - odkrzykiwał mu drugi, groźnie wymachując pięściami.
- Nazywam się Jan- prawie niesłyszalnie brzmiało gdzieś w tyle.
- …miło mi was poznać – wtórował mu wesoły głos.

Zachowanie czterech dojrzałych mężczyzn porównać można było do, nie przymierzając, dziecięcej kłótni w piaskownicy. Wraz z nadbiegającą drobną kobietą rodziło się pytanie: „Czy płeć piękna zdoła zapanować nad tumultem i gwarem rozwścieczonego, czteroosobowego tłumu?”. Odpowiedź nie była jednoznaczna. Twarz nadbiegającej przeciwnie.

- Uciszcie się wreszcie! Słychać was w całym pałacu!

Vivien widząc coraz głośniej i agresywniej zachowującego się „przyszłego kopacza rowów” stanęła pomiędzy nim i osobnikiem, ku któremu kierował cały wachlarz wyszukanych przekleństw.

- Jak by nie było jesteście na siebie skazani! – wykrzyczała. – No co tak na mnie patrzysz? [i]Będziecie musieli spędzić ze sobą wiele więcej niż kilka minut. [/I]Jeżeli zamilkniecie usłyszycie to, co zamierzam wam teraz powiedzieć. Jeżeli nie… Cóż, wasza strata.

Vivien nie racząc nawet spojrzeć na grupkę zrobiła kilka kroków w bok i usiadła na ziemi, plecami opierając się o gruby pień drzewa. Z jej ust popłynęły spokojne, wyraźne zdania niekiedy tylko wzbogacane znaczniejszym akcentem, czy przerwą.

- Rzecz ta działa się 500 lat temu, tu na Falvii, dużej wyspie pośrodku Wielkiego Morza, kiedy to do Króla zawitał tajemniczy podróżny. Nadszedł wieczorem, skrywając swą twarz w cieniu głębokiego płaszcza. Pchając przed sobą strach, powitany został pustką ulic. Mieszkańcy ulękli się go, gdyż do boku miał przypasany miecz. Rzecz w Moltirii, miasto w którym się znajdujemy – szybko wyjaśniła nowe słowo – nie tyle co zakazaną, ile nie chcianą. Ale przybysz się nie przejmował. Wolnym krokiem dotarł do bram Królewskiego Parku. Strażnicy zdjęci jakimś niepojętym przerażeniem nawet nie próbowali go zatrzymywać. Zastukał do drzwi. Sługę, który je uchylił, odtrącił i poszedł wprost ku komnacie Króla. Głuchy na wołania i upomnienia dotarł przed jego oblicze, nawet nie skłaniając głowy wyjął zza poły płaszcza zapieczętowany czerwonym lakiem zwój i bez słowa odszedł. Nie odzywając się ni słowem, tym samym niespiesznym krokiem.

Umilkła i przebiegła wzrokiem po niespokojnych twarzach czwórki.

- Co głosiła treść zwoju? Tylko kilka prostych słów: „Bramy światów zostały otwarte. Strzeżcie się. Czuwajcie.”

Znowu chwila ciszy, podczas której Vivien ziewnęła przeciągle ukazując równe zęby.

- Co ma to wspólnego z wami? Myślę, że wiadomość traktowała między innymi o was. O sposobie w jaki tu przywędrowaliście. No nie patrzcie na mnie jak na wariatkę! – żachnęła się. – Myślicie, że łatwo wytłumaczyć komuś coś, o czym ma się jedynie mgliste pojęcie? Zaraz powinna przyjść tu Lasair z Nasarin. Ona powinna zrobić to po stokroć lepiej niż ja. A w międzyczasie... - Tu znacząco spojrzała na mężczyznę trzymającego w dłoni gruby portfel. – Mógłbyś mi pokazać jak wyglądają w waszym świecie pieniądze?

Prośba zabrzmiała niemal jak błaganie. Odpowiedź jednak nie zdążyła paść. Grupkę zaszła od tyłu zapowiedziana przez Vivien para.

- Wy jeszcze tutaj? – od razu wykrzyknęła zdziwiona Lasair. – Mamy piętnaście minut! Ruszcie się!

***

Dziesięć minut później oszołomiona piątka stała w wilgotnej jaskini umiejscowionej dokładnie w sercu parku. Patrzyła na ociekające wodą z położonego wyżej jeziorka ściany, które parowały błyskawicznie ogrzewane przez olbrzymie ognisko gorejące pośrodku. Był tu Emil trzymający w rękach kilka owiniętych skórą zwojów. Były mapy, które kazano mu przed chwilą wygrzebać z jednej z rozpadających się skrzyń. Był Jan, którego zmuszono do zerwania z drzew maksymalnie dużej liczby owoców, ciążących znacznie w prowizorycznej torbie z jakiejś przetartej płachty zawisłej w jego nieruchomych rękach. Byli też Thomas i Nasarin. Wszyscy oświetlani drgającymi płomieniami.


- Naprawdę przepraszam was, że wygląda to tak ostatecznie źle – ze strapioną, bezradną miną szybko mówiła Lasair. – Wybaczcie nam. Jeżeli za pięć minut nie odprawimy rytuału stracimy jakiś miesiąc, który normalnie musielibyście poświęcić na drogę.

Złotowłosa, na spółkę z Vivien biegała wkoło bez znaczniejszego celu.

- Aj...- westchnęła. – Wy nawet nie wiecie po co i gdzie tak naprawdę się znajdziecie... Hm.... O wszystkim powie wam Emil. Jest najlepiej poinformowany i w dodatku opanowany. Przygotujcie się. Poczujecie lekki dyskomfort i uczucie jakby ktoś przeciskał was przez wąską rurkę.

Stęchłe powietrze zatętniło nagłym grzmotem jaki wydał z siebie wybuchający tysiącem iskier ogień. Po nim rozbrzmiały zwiewne głoski śpiewnej melodii dobywające się z ust Vivien i Lasair. Coś się działo. Świat drżał w posadach. Tylko ogień trwał i zdawał rosnąć się z każda kolejną sekundą, chłonąć i przyciągać ku sobie nie tylko kropelki wody.

Ai sende si trevo
Atrade name grivis
Polimme rygyde alre
Em nae eret
Em nae eret

Jedna dotychczas melodia rozkwitła barwą miliona innych, zdających się tworzyć nieprzerwaną całość. Nogi przyrastały do kamiennego podłoża, w gardle zaschło, oczy zaszły łzami. A ciepło zamieniało się w palące gorąco. Płomienie niemal już łechtały skórę. Pieśń brzmiała jednak dalej. Coraz głośniejsza, coraz bardziej niesamowita.

Cande morvia es gurente
Sivis olire matta
Ai sende ravivo dee
Em nae eret
Em nae eret

Pochłonął ich. Otoczył rozbieganym światłem żaru, otulił jak pierzyna. Ale... Nie doświadczyli bólu, nie usłyszeli skwierczenia smażącej się skóry, nie poczuli nawet typowego dla ognia duszącego zapachu. Przed oczami wykwitały jakieś nieopisane obrazy i wizje, ręce szukały oparcia w nie nadchodzącym upadku. Gdzieś głęboko w umyśle nadal huczały słowa.

Furione truesie oli
Ande forete em gale
Idde idde hytirii
Eftis ao el cetra
Ane vil glovis
Ane em eret
Nae eret

Ostatni wers skąpał się w ciszy. Nie było już wszechobecnej czerwieni. Tylko pustka. Pustka, z której chwilę potem wyrósł nowy świat. Szary i brzydki.

Stali na równinie popiołów. Nad sobą mając szarobrunatne niebo zasnute gęstymi chmurami, przed sobą mgliste zarysy jakiś ruin. Panowała grobowa cisza. Dało się usłyszeć w niej przyspieszone oddechy, a nawet bicie serc. Nie wiedząc po co i gdzie się znaleźli rozejrzeli się po krajobrazie mogącym chyba być efektem tylko bomby atomowej.

Mijało otępienie, a wraz z nim dziwna błogość jaką czuło się w Moltirii. Dawały o sobie znać zmęczone mięśnie.Emila za to dodatkowo skręcało jeszcze w żołądku. Nie jadł nic od momentu pojawienia się w Falvii. W głowie zadudniło, usłyszane z ust Lasair chyba, słowo: "Iluzja".

Na pobliskiej, uschniętej gałązce, pozostałości po krzaku, trzepocząc nerwowo skrzydłami wylądował duży, siwy – najwyraźniej od ciężaru jarzma lat na karku – kruk. Przekrzywił główkę i mądrymi, głębokimi oczyma wpatrzył się w dziwną piątkę. Czegoś takiego, w swoim wiekowym życiu, jeszcze nie widział.



***

Ogień zniknął zupełnie nie pozostawiając po sobie nawet najmniejszego śladu. W ciemnej jaskini pozostały tylko dwie niewyraźne postaci.

- Nawet nie wiecie jak się cieszę, że mogłam was poznać…

Cichy szept Lasair był jedną z ostatnich rzeczy jakie dało się tu słyszeć tego wieczora. Kolejną stał się cichy, żałosny jęk i odgłos kolan zderzających się z kamieniem.

- Żegnajcie

Coś jakby szloch. Potem szelest. Pociągnięcie nosem. Ciche kroki.
 
Sulfur jest offline  
Stary 07-05-2009, 21:52   #28
 
Terrapodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Terrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłość
Ta kraina - Falvia - wydawała się rajem. Czy jednak warto oceniać cokolwiek po opakowaniu? Lecz od środka było to miejsce równie sielankowe. Dopóki nie spotkali się z królem... Dlaczego piękne sny kończą się tak szybko?

Emil nawet gdy poczuł się samotny, to tamto uczucie zniknęło, gdy wraz z nim po chwili stała czwórka zupełnie nowych ludzi. Wszyscy pochodzili z różnych zakątków jego świata. Jeden był chyba Polakiem. Cudownie! Rodak! Jednak nie można było zapomnieć o misji, którą otrzymali wcześniej. Schulz nie odzywał się przez całą drogę, lecz uśmiechał lekko obserwując resztę. Jedną kobietę i trzech mężczyzn. Poczeka na socjalizację. Zresztą z tamtą grupką też nie udało mu się zgrać.

Z Lasair stali w dziwnej jaskini. Nie było to przyjemne miejsce, a dodatkowo Emil musiał wygrzebać ze skrzyni stos map, które teraz nieomal zasłaniały mu cały widok. Zapach butwiejącego materiału wcale nie pomagał. Zaglądnął do paru i stwierdził, że się na tym nie zna. Obce pismo, obca kraina.



Z zadumy i podskórnej irytacji wyrwały go słowa Lasair;
- Hm.... O wszystkim powie wam Emil. Jest najlepiej poinformowany i w dodatku opanowany.
Student miał zaprotestować. On nie wiedział wcale więcej od nowych przybyszy. Nie zdążył, gdyż zaczął się rytuał. Śpiew niósł się z ust obu rodowitych mieszkanek Falvii. Już mu się to nie podobało.

Lasair chyba fałszowała.

Płomienie ogarnęły wszystko. Czuć było ciepło, lecz nie śmierć jaką zwykle niosły. Potem znaleźli się w zupełnie innym miejscu, na poszarzałej ziemi. Żołądek Emila skręcał się niemiłosiernie, a poczucie stabilności zdawało się zwichrowane. Jakoś stanął na nogach, ale czuł się jak po zejściu z szybkiej karuzeli. Zapewne zwymiotowałby, gdyby miał czym. Pomyślał z rozkoszą o białkach, tłuszczach i cukrach rozpuszczających się w układzie pokarmowym, co jeszcze bardziej spotęgowało uczucie głodu. A niestety nic nie zapowiadało się, by w najbliższym czasie coś przegryzł, oprócz owoców, które zabrali ze sobą.

Spojrzał dookoła. Potem na grupkę, która była równie zdezorientowana co on. Musiał im wyjaśnić parę spraw.

Przysiadł na jakimś samotnym kamieniu i rzekł;
- Słuchajcie uważnie i pozbądźcie się jakiejkolwiek racjonalności.
Po chwili dodał;
- Jesteśmy tutaj nie bez powodu. Ktoś zdecydował, że jesteśmy wybrańcami i mamy do wykonania pewne zadanie. Wcześniej na waszym miejscu była czwórka zupełnie innych osób, ale oni chyba... zniknęli. Król tej krainy opowiedział nam historię. O mężczyźnie który przyszedł z naszego świata i stał się tutaj potężną istotą. Zamienił to miejsce w swój plac zabaw i to co tutaj widzimy... to chyba efekt tego. Co gorsza, on wpływa również na naszą Ziemię.
Przerwał, bo zaschło mu w gardle. Przełknął ślinę i mówił dalej;
- Co ma to z nami wspólnego? My zostaliśmy wybrani właśnie do misji zlikwidowania go. Dodatkowo ten cały... nazywali go Magiem... porwał syna tego króla, lecz dziecko uciekło i ukrywa się gdzieś w Falvii.
Nagle stwierdził, że nie ma pewności, gdzie teraz się znaleźli.
- A teraz jesteśmy w... w... - nie dokończył.

Rozwinął mapy i poszukał jakiegoś punktu zaczepienia. Nie pamiętał dokładnie terenu z wizji u króla.

- Chyba mieliśmy zgłosić się do niejakiej Abigail, a więc jesteśmy w pobliżu Raindrop... a może Raven... Cholera, nie dam głowy - złożył mapy. - Jakieś pytania?
 

Ostatnio edytowane przez Terrapodian : 07-05-2009 o 22:04.
Terrapodian jest offline  
Stary 09-05-2009, 07:54   #29
 
John5's Avatar
 
Reputacja: 1 John5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłość
Wszystko co działo się dookoła niego było niczym sen. Dziwny i pokręcony do granic absurdu sen. Był oszołomiony na tyle by poddać się sugestiom kobiety, której najwyraźniej bardzo nie spodobało się to co zastała. Czemu zresztą dała wyraz bez ogródek wygarniając wszystkim dookoła. Jej krótki i pospieszne tłumaczenie wprowadziło tylko jeszcze więcej za mętu w już i tak otumaniony umysł Jana. Mężczyzna pokręcił głową z niedowierzaniem i już zamierzał poprosić o ponowne wyjaśnienie, kiedy nadeszła zapowiedziana przez Vivien para.

Kobieta, którą zapewne zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią była Lasair ze zdziwieniem i jakby urazą w głosie zauważyła, że wciąż „są tutaj”.

A ciekawe, gdzie miałbym być… Cholera ja nawet nie wiem gdzie jestem, a nagle mówią mi, że mam być gdzie indziej…

Jednak bez słowa poszedł za kobietą, na razie godząc się na jej przywództwo. Po chwili wciśnięto mu w ręce coś co z grubsza przypominało torbę, czemu towarzyszył wyraźny rozkaz: - Nazbieraj tyle owoców, ile tylko zdążysz. Pospiesz się!-
Jan mruknął coś pod nosem niezbyt zachwycony powierzonym zadaniem, ale nadal niezbyt rozumiejąc całą sytuację ruszył ku najbliższemu drzewu. Gałęzie uginały się od słodkiego ciężaru, więc już po niedługiej chwili torba została napełniona. Chwilę potem Lasair zaczęła się przed nimi usprawiedliwiać – tylko, że Jan nadal nie miał zielonego pojęcia o co chodzi.
Najwyraźniej czas był tu kluczowy, bo nie zwlekając już dłużej kobieta rozpoczęła inwokację w jakimś nieznanym mu śpiewnym języku. Momentalnie zaschło mu w gardle… widząc z kolei, ze płomienie niebezpiecznie zbliżają się do niego chciał odruchowo odsunąć się w bezpieczne miejsce, tyle że nie potrafił ruszyć się choćby od centymetr z miejsca, gdzie stał…
Zaraz potem ogień ogarnął go całego, lecz co najdziwniejsze nie spowodował bólu. Jan nie poczuł nic poza delikatnym łaskotaniem, które choć drażniące było wszak nieszkodliwe.

Co się znowu dzieje? Co to wszystko ma znaczyć?

Tylko te dwa zdania zdążyły przemknąć mu przez umysł nim pogrążył się w nienaturalnym stanie. Nie była to ani wizja ani sen, najbardziej zbliżone zdawało się być wrażenie jakie odczuwał tuż przed tym, gdy pojawił się w tym dziwnym miejscu, lecz to także nie było to.
Uczucie z wolna mijało, pierwsze dało o sobie znać ciało, wskazując, że takie nagłe zmiany są niezbyt mile widziane.

Po dłuższej chwili Jan doszedł do siebie i z pewnym zaciekawieniem rozejrzał się dookoła. Jeden z mężczyzn „Emil, tak ma na imię. Emil” usiadł na jednym z licznych kamieni i spróbował im wytłumaczyć sytuację w jakiej się znaleźli. Początkowo Jan sądził, ze to jakiś durny żart, oczekując lada chwila ludzi z kamerami i okrzykiem „Mamy Cię!”. Jednak kiedy dostrzegł powagę z jaką Emil wypowiadał kolejne zdania zdał sobie sprawę, że to wszystko dzieje się naprawdę. Znajdował się w jakiejś bajkowej krainie, Flawia czy jakoś tak, ale co gorsza nie miał pojęcia jak miałby się przydać w zadaniu jakie właśnie wytłumaczył im nowo poznany towarzysz.

- Oczywiście, że mam pytania. Pierwsze i jedno z ważniejszych, to co niby jest w stanie zrobić zwykły biznesmen. Nie wiem jak wy ale ja na znam się odrobinę na walce wręcz, ale w gruncie rzeczy nie jest to nic szczególnego. A po drugie czemu miałbym pomagać, skoro primo nikogo tu nie znam, sekundo nikt nie pytał mnie o zdanie sprowadzając mnie tu? -
 
__________________
Jeśli masz zamiar wznieść miecz, upewnij się, że czynisz to w słusznej sprawie.
Armia Republiki Rzymskiej
John5 jest offline  
Stary 10-05-2009, 21:10   #30
 
Terrapodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Terrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłość
Niestety Jan poruszył problem, który trapił również Emila. Przez chwilę milczał wpatrując się w poszarzałe niebo. Nie miał odpowiedzi na to pytanie.
- Nie wiem, co my możemy - powiedział cicho - ja również nie jestem kimś, kto znałby się na walce.
Potem zastanowił się nad drugim pytaniem, chyba równie ważnym. Dlaczego sam sobie go nie zadał? Bo na Ziemi nie było niczego, co mogłoby chociaż dać ułudę sensu życia.
- Na drugie pytanie sam sobie odpowiedz - odrzekł smutno wpatrując się w Jana. - Nie wiem też kim jesteście. Lecz nie mamy żadnego wyjścia, musimy pomóc sobie i tutejszym mieszkańcom. Oczywiście możesz odejść, ale jak daleko zajdziesz w krainie, gdzie w każdym momencie może dorwać cię ten, który doprowadził te tereny do ruiny... Ktoś jeszcze ma jakiekolwiek pytania?
Kolejne pytanie popłynęło od młodej kobiety, której imię brzmiało chyba Nasarin. W każdym razie na to znał odpowiedź sensowną.
- Tego człowieka nazywają tutaj magiem i pochodzi z naszego świata. Nazywa się Differatti. Odnalazł jakiś sposób, by manipulować tym miejscem. Ponadto żyje też na Ziemi, gdzie również planuje jakieś niecne czyny, czyli w jakiś sposób doprowadza do zagłady oba miejsca - a po chwili dodał. - Zaraz... porwał twoją siostrę? Jak to możliwe?
 

Ostatnio edytowane przez Terrapodian : 10-05-2009 o 23:19.
Terrapodian jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:04.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172