Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-04-2009, 20:32   #150
Efcia
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Poranne wstawanie po wieczorze w knajpie nie należy do najłatwiejszych. Kto to wymyślił taką porę? Jak to kto?? Magdalena Sośnicka. Ta sama Magda, która wymyśliła pójście do knajpy. Ta sama Magda, która w tej knajpie piła dość sporo. Magda. Chyba była stałym bywalcem takich miejsc. I była zaprawiona. Twarz miała świeżą i gładką, tryskała energią i humorem, gestykulowała żywo, przez co bransoletka z kryształami na jej nadgarstku rzucała refleksy na pół ulicy. Ani śladu kaca. Odziana w spłowiałe bojówki i piaskową, męską koszulę, objuczona plecakiem Adeptka wyglądała, jakby mogła nie tylko przenosić góry, ale i je zdobywać, nie wspomagając się przy tym swoją sztuką.

Dworzec PKS we Wrocławiu.



Równie obskurny co Dworzec Główny PKP, ale mniejszy. Mniej tam było też pijaczków, bezdomnych i innego podejrzanego elementu. Ale był równie brudny i śmierdzący. Uroki polskich miast.

W ten jakże cudny piątkowy poranek szóstka wybrańców spotkała się właśnie na dworcu PKS by odbyć podróż swego życia. Jakże to banalnie brzmi. Podróż swego życia. Ci szczęściarza właśnie posuwali się powoli w kolejce do kasy. A tam w okienku uroczo umalowana pani o żabim głosie przyjęła zamówienie na bilety do Lubiąża. I cała szóstka wybrańców ruszyła na peron 4, by tam spokojnie poczekać na swój środek lokomocji.

Właśnie, szóstka. Nie było Krzysztofa. Jola dyskretnie schowana za budką z kebabem zadzwoniła do Kamila.
- Jolu, ekhm, to nie jest najlepszy moment...
Że niby co? Kiedy ja dzwonię, moment zawsze jest odpowiedni. Kogo tam masz?
- Właśnie mają mnie wyrzucić z filharmonii...
- Słuchaj, przykro mi, ale Krzyśka nie ma.

Tylko świst powietrza wypuszczanego gwałtownie z płuc. Cisza. A potem się rozłączył.

Niektórzy, osłabieni pobytem w knajpie zalegli na ławce. I tak czekali, czekali, czekali… a autobus jak zwykle się spóźnił.
Cóż, Wrocław i jego korki. Jego tysiąc mostów, z czego połowa w remoncie, i jego ulice, z których najlepiej trzymały się te z niemieckim brukiem - wszystkie inne - w remoncie oczywiście, na tym czy innym odcinku.

Staszek zapalił papierosa, ale po drugim sztachu wyrzucił go z niesmakiem. Nie smakował, gryzł w gardło i zostawiał na zębach wyczuwalny, obrzydliwy nalot. Kolejny raz od wczorajszego wieczora. Od owej rozmowy z Karin papierosy przestały mu smakować.

Gdy wreszcie podjechał ten cud PRL-owskiej techniki, wszystkim szczeny opadły.



Czy to... coś nie powinno stać już w muzeum techniki? A jednak, to coś jeździło i miało zabrać magów. Jola wściekła ociągała się z wsiadaniem, chociaż już straciła nadzieję, że nagle spomiędzy straganów z zakopiańskimi papuciami wypadnie ta sierota Chris. Komórka, którą dzierżyła w ręku, zawibrowała.

"Jedź. Będziesz musiała poradzić sobie sama. Przykro mi. Kamil".

Nie zadzwonił. Być może nie mógł. A być może nie chciał, żeby ton głosu zdradził, jak głęboko zraniła go ucieczka jego ucznia.

Wszyscy rozsiedli się wygodnie, wróć, usiedli na starych i zużytych siedzeniach. Marek przylepił się do gumy do życia, którą jakiś poprzedni pasażer pozostawił na siedzeniu ku pamięci. Komuś sprężyna wbiła się w tyłek. No pięknie. Co najmniej dwie godziny w tych komfortowych warunkach.

Grzesiu się modlił. Do mamusi i do Boga. W tej właśnie kolejności. Autobus stęknął, wycharchał z siebie kłąb czarnych spalin i - co zobaczył tylko Paweł, który uwieszony walczył o oddech przy uchylonym okienku - wypluł z siebie pokaźną plamę oleju.

A z dwóch godzin zrobiły się trzy. Trzy godziny w smrodzie spalin. Trzy godziny w duchocie, bo przecież klimatyzacji nie ma. Trzy godziny ze starymi babami, wrzeszczącymi dziećmi. Trzy godziny ubawu. No, może nie dla wszystkich.

Gdzieś po pół godzinie Dagmara nie wytrzymała. W ustach najpierw jej zaschło, a potem jej ślinianki podjęły tak wzmożoną pracę, jakby chciały ją utopić. Żołądek wariował, a przed oczyma latały jej różnobarwne plamy. W pośpiechu zaczęła przeszukiwać torebkę. Magda stanęła na wysokości zadania kierownika wycieczki i podała jej wreszcie, w ostatniej chwili, reklamówkę.
To chyba nie te wczorajsze drinki?
Śniadanie różnobarwną strugą spłynęło w foliówkę. Magda szybko zutylizowała kłopotliwą torebkę i podała Dagmarze wilgotne chusteczki.

Lubiąż. I cóż tu więcej mówić. Lubiąż. No wiocha zabita dechami. No dobrze, duża wiocha. Ma swoje zabytki. Opactwo cystersów. Poniemiecki rynek, poniemiecki kamienice, poniemiecki bruk. No i nie można zapomnieć, iż jest siedzibą dużego kompleksu wojewódzkiego Szpitala Chorób Układu Nerwowego. Pielgrzymki chorych i gigantyczne kolejki na zabiegi. A to Polska właśnie. I pod dywan zamiecione istnienie niemieckiego szpitala psychiatrycznego im. Heinricha Hoffmanna, i tragedia, która położyła kres placówki. Zresztą - jak chyba wszystko, co zostało po Niemcach. Nie myślmy, nie zastanawiajmy się nad tymi, którzy mieszkali w domach, które są teraz nasze. Nie myślmy o rękach, które układały bruk i o stopach, które wycierały go przed nami... Byli i nie ma ich. Odeszli, przepadli w głębinach jak kamień, teraz jesteśmy my.
Życie nie płynie, ale ciecze. Ludzie nieśpiesznie zdążają do swoich spraw.
Gościnne bramy miasteczka otworzyły się przed wrocławianami. Ludźmi bądź co bądź miastowymi. Obytymi w świecie.
Razem z nimi z autobusu, wróć, z przemiaszczacza, jakim podróżowali wysiadło jeszcze kilka osób. Ale owi pasażerowie zaraz wtopili się krajobraz. Tylko grupka naszych bohaterów wyróżniała się w tłumie. Zdradzała ich wielka mapa, którą Magda rozłożyła sobie na ławce przy przystanku PKSu. Po dłuższym zastanowieniu młoda adeptka złożyła plan miasteczka i poprowadziła swoich towarzyszy w stronę zabudowań poklasztornych.
Kamienice nie były tak odrapane jak we europejskiej metropolii – Wrocławiu, choć tu i ówdzie również poznaczone seriami z karabinu. Ulice czystsze. Mniej śmieci. Paradoksalnie ta zabita dechami dziura okazała się przyjemniejsza niż stolica Dolnego Śląska.
Niemiłosierny żar lejący się z nieba zmusił grupkę magów do zatrzymania się przed jednym z tutejszych lokali gastronomicznych. Orzeźwiająca oranżadka przydałaby się wszystkim. Nawet nie wymienili miedzy sobą żadnego słowa. Po prostu wszyscy na huuuraaa weszli do lokalu.
Przyjemny chłód, i mniej przyjemny zapach wilgoci uderzył wszystkich. Aż pojawiła się gęsia skórka.
Każdy zamówił sobie coś dla orzeźwienia. Swoje napoje spożyli w milczeniu. I w tym samym milczeniu wyszli z lokalu i udali się do klasztoru. Tam mieli spędzić kilka nocy.



Budynki poklasztorne były oczywiście zaniedbane. Odrapany, odpadający tynk. Taka polska rzeczywistość.
Przywitał ich starszy pan, dozorca zapewne. Zaprowadził ich do pokoju, w którym mieli spędzić kilka dni.



Zainkasował, co trzeba. Oprowadził po schronisku.
Pokazał łazienkę



i toaletę.



Typowe schronisko. Z typowymi wygodami schroniskowymi. Nic dodać nic ując.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline