Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-04-2009, 21:59   #15
Asmorinne
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
25 kwietnia 1337, Św. Marek, Ewangelista (+ I w.), piątek

- Ano, witajcie nieznajomy panie, podczaszy hrabiego de Blois was pozdrawia – powiedział wyniośle zniecierpliwiony Harold de Pawn. - Teraz powinna być moja kolej, tymczasem czekam już od godziny! A pan wciska mi się w kolejkę ... – dodał obrażonym tonem
- Panie de Pawn ... karczmarz nas zawiadomił i skorzystaliśmy. Przykro mi, ale nie mogę w tej sprawie pomóc. To, że zgłosił pan wcześniej, to nie nasza wina... – próbował wytłumaczyć Enrico, choć Lyonetta rozpoznawała w jego glosie niebezpieczne nutki. Widać było, że zaczynał go wkurzać gburowaty panek. Jednak opanował się i próbował dalej uspokoić Harolda, lecz podczaszy przerwał mu w pół zdania.
- To niemożliwe! Karczmarz, uprzedził mnie, że nie będę musiał długo czekać, pan zajął moją kolej – odwrócił się na pęcie i odszedł wielce obrażony
- Co za gbur... – podsumował całkowicie trafnie Jeremiash. Niestety, za głośno, Harold odwrócił się i posłał im spojrzenie pełne wściekłości.
- Miałeś zupełną rację, bracie – powiedziała uśmiechnięta Bernadetta wychodząc z łaźni, zupełnie nieświadoma tego, że rycerz usłyszał obelgę Jeremiasha.
- Chodźmy, już nie ma co dłużej zajmować kolejki pana de Pawn... – dodała sarkastycznie Lyonetta, po czym wraz z Bernadettą i jej bratem ruszyli na górę. Enrico w tym czasie poszedł wziąć kąpiel, nie przejmując się zupełnie sir Haroldem.

***

- Za zdrowie naszego najwspanialszego dowódcy Harolda! – rozległ się ryk po całej karczmie. Świta rycerza nie szczędziła dzisiaj na trunku. Najwyraźniej mieli dużo powodów do świętowania, gdyż od samego przybycia zachowywali się głośno i nie wyglądali na trzeźwych.
- Och kogoż ja tu widzę, dwie gołębice do nas lecą... – powiedział jeden spoglądając na niewiasty.
- Patrzaj tam, jakie kokoszki ładne... – wtrącił się inny i wskazał nieelegancko palcem.
- Przysiądźcie się, niewiasty ... zapraszamy – krzyknął jeden z nich, wąsacz, o krzywym nochalu i obsypaną bliznami po ospie twarzy. - Dzielni żołnierze jaśnie pana de Pawn potrafią dogodzić dziewkom najlepiej w świecie. Co nie, chłopaki? - Zapytał kamratów.
- Jakżeby, oczywiście, zapraszamy, na ławę obok …
- Albo kolana – parsknął śmiechem któryś wypluwając przy okazji resztki wina na podłogę.
- Zamknijcie pyski... bo śmierdzi trunkiem... – warkną do nich Jeremiash i odprowadził kobiety na górę.
- Te młody, nie pozwalaj sobie... – burknął głośno za ich plecami jeden z biesiadników. - Co za smarkacz! A wy, głupie gąski, jak nie chcecie prawdziwych mężczyzn, to idźcie. Spadajcie na drzewo wraz z tym waszym chłopaczkiem. Znajdzie się tuzin innych, co potrafią docenić prawdziwego mężczyznę – rozparł się wygodnie obejmując jakieś dwie podpite dziwki, które przytuliły się do niego z pełnym zaangażowaniem. Widać liczyły na niezłą zapłatę od rozpasanego wojaka, któremu nabrzmiała męskość widocznie już rozsadzała spodnie.

***

26 kwietnia 1337, Św. Kleta (Anakleta I), papieża, męczennika, sobota

- Pójdę napoić konie – powiedział Jeremiash do zasypiającego już Enrica. Ten kiwnął tylko głową i zamknął oczy. Sen przyszedł po rozluźniającej kąpieli bardzo szybko. Obudziły go dopiero pierwsze promienie słońca, wpadające przez wąskie okienko obciągnięte rybim pęcherzem. Sept Tour przeciągnął się i spojrzał na pogrążonego jeszcze we śnie Rona. Ten wyglądał już dużo lepiej, niż wieczorem. Rzeczywiście, dobra nowina i dobra decyzja, żeby odpocząć. Jeszcze dzień, któż wie, może rzeczywiście jakoś się wykaraska z tej paskudnej rany? Enrico postanowił go nie budzić. Ron nie pałał wprawdzie do niego zbytnią miłością. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale walczyli razem. Sept Tour zawsze cenił towarzyszy broni.

- Idę obudzić niewiasty, a potem Jemiasha – rzekł do siebie powoli wstając i wciągając spodnie. Po chwili ubrał się i wyszedł. Miał trochę za złe Jeremiashowi, że go nie obudził. Pewnie chłopak po prostu już wstał i je śniadanie, albo szykuje konie? Wzór giermka, ale Sept Tour także nie lubił próżnować. Zajrzał do głównej izby, stajni, poddachu. Niestety nigdzie go nie zastał. Zaniepokojony zapytał karczmarza, lecz ten tylko pokręcił głową i powiedział, że go nie widział.

- Gdzie Jeremiash? – spytała schodząca Bernadetta z nieco jeszcze zaspanymi oczyma. Enrico chwilę się zastanawiał ciężko było mu powiedzieć, że nie wie, a z drugiej strony nie chciał jej okłamywać.

- Siadajcie do śniadania, niebawem wyruszamy, Jeremiash powinien zaraz wrócić... – w tym czasie karczmarz przyniósł mało skromne śniadanie. Wyglądało apetycznie, Ronowi na sam widok zaczęło burczeć w brzuchu. Nie jedli w pośpiechu, Bernadetta nieustannie spoglądała na drzwi. Na początku tylko ona okazywała zniecierpliwienie, dobrze znając brata, wiedziała, że takie znikanie nie było do niego podobne.
- Zaraz na pewno wróci... – starała się pocieszyć ją Lyonetta, która po jakimś czasie sama już zaczęła obawiać się o członka swojej świty. Dokąd poszedł? Gdzie jest? Zastanawiali się wspólnie, lecz żadna z teorii nie wydawała się prawdopodobna. Coś się musiało stać... krążyło między nimi stwierdzenie, nikt nie był na tyle odważy, żeby wypowiedzieć je na głos.

- Poczekajcie tu na Jeremiasha, a ja pójdę go poszukać – powiedział w końcu Enrico, gdy zjedli śniadanie, nikt nie protestował. Ron chciał mu towarzyszyć, ale Lyonetta stwierdziła, że lepiej będzie jak zostanie z nimi. Przecież nie mogły zostać tutaj same.

Niepokojące zniknięcie trwało już zdecydowanie za długo, razem trwali w napięciu, dawno powinni już wyruszyć. Wszystko to potęgowało się jeszcze bardziej, kiedy i Enrico zniknął.
A jeśli coś się stało? Może razem wpadli w tarapaty?
Myślała Lyonetta, ciągle jednak miała nadzieje, że lada chwila zjawią się cali i zdrowi, a wszystko to okaże się zwyczajnym nieporozumieniem.
Moment oczekiwania rozciągał się do niemożliwości, wydawało się teraz jakby czas był zrobiony z rozciągliwego tworzywa i wydłużał się nieustannie, a oni tkwili w tym samym miejscu, nie mogąc doczekać się jakiś wieści. Bernadetta bała się o brata, widać było to po niej wyraźnie, lecz nie skarżyła się. Siedziała jedynie w milczeniu nie spuszczając z oczu drzwi, od czasu do czasu poruszając się nerwowo, gdy ktoś tylko wchodził do karczmy. Zaciskała usta zawsze, gdy to nie okazywał się on. Miała ochotę wybiec na zewnątrz, poszukać go, zrobić cokolwiek. Lyonetta wcale się jej nie dziwiła, choć sama nie miała rodzeństwa, potrafiła zrozumieć jej sytuacje. Pragnęła z całych sił, żeby się to już skończyło. Bernadetta westchnęła oparła dłońmi głowę. Czekała.

W pewnej chwili spostrzegła sylwetkę... brata...wstała już i gdy miała do niego podbiec i uściskać go mocno... zdała sobie sprawę, że to ktoś całkiem inny... Jakże mogła się tak fatalnie pomylić!


Mężczyzna z przysłoniętą twarzą kapturem, podszedł do trójki.
- Witajcie przyjaciele, nazywam się Patric de Blacktree, wiem kogo wyczekujecie – miał bardzo ciepły i miły głos, ubrany był schludnie i czysto. Lyonetta utkwiła w nim pytające spojrzenie. Skąd on mógł wiedzieć?
- [i]Tak się składa, że wiem na kogo tak czekacie. Piękna pani ma smutek w oczach /[i]– powiedział do BernadettyNa tym świece, chodzi naprawdę wiele podłych ludzi Harold de Pawn właśnie należy do nich... wasz towarzysz jest w więzieniu
- Jak to się stało? Jak to możliwe? – spytała wzruszona Bernadetta.
- Tego już nie wiem, ale wiem jak wam pomóc...

***

Lyonetta z jakiegoś niewytłumaczalnego dla niej samej powodu. ufała bezgranicznie nowo poznanemu mężczyźnie, nawet nie dopuszczała myśli, że mógłby mieć złe intencje. Nienaganna postawa i ciepłe oczy jeszcze bardziej wzbudzały zaufanie. Spadł im dosłownie z nieba oferując swoją pomoc, nie wyobrażała, co by uczynili bez jego osoby.
Teraz gdy jechali razem, Lyonetta zapragnęła mieć przy boku tego mężczyznę. Czuła przy nim dziwne niespotykane dotąd bezpieczeństwo, chociaż tak naprawdę jego nie znała. Opowiedzieli mu całą ich historie, to znaczy Lyonetta opowiedziała, nie zatajając niczego. Być może licząc na to, że się do nich przyłączy? De Blacktree w skupieniu wysłuchał całą historie, widać było wyraźnie, że poruszyła go i przejęła. Po krótkim milczeniu zadeklarował, że pomoże im na ile pozwolą jego wpływy. Jak na razie zaprosił ich do swojego zamku, który jak powiedział, mieścił się niedaleko, tuż za wzgórzem. Był dość małomówny, nie opowiadał nic o sobie, wspomniał jedynie, że zabobonni mieszkańcy pałają do niego niechęcią przez zazdrość. Cóż w końcu czego można było się spodziewać po zacofanym i niewykształconym plebsie.

- Poczekajcie tutaj, nie możemy pójść tam wszyscy, ja wszystko załatwię... – powiedział Patric oddając wodze swojego konia Ronowi.
- Poza tym znam strażnika i lepiej będzie jeśli pójdę sam... – dodał po chwili, niwecząc zamiary Enrica, chcącego mu towarzyszyć. Czekali w części wschodniej budynku, nie widzieli wrót frontowych, a jedynie boczne zabite deskami wejście, prawdopodobnie dawne wyjście. Z drugiej strony otaczała ich zielona łąka.


Dzień był bezchmurny, słońce delikatnie pieściło odsłoniętą skórę, przyjemnie ogrzewało rozwijające się listowie. Niebieskie niezapominajki wyróżniały się gdzieniegdzie wśród soczystych kępek trawy. Wszystko budziło się do życia. Lyonetta tak naprawdę dopiero teraz zwróciła na to uwagę. Jak ona kochała wiosnę, lecz w tej chwili nie mogła się nią cieszyć w pełni, po prostu nie umiała. Tyle się stało... może już nigdy nie będzie potrafiła się nią zachwycać. Przyszły jej gorzkie myśli, kiedy ciepły wiosenny wiatr rozwiał jej włosy, które lekko zasłoniły jej twarz. Spoglądała nieporuszona w otaczającą ja zieleń, o jakże mocno chciałaby się w niej teraz zapomnieć, zapomnieć wśród kwiatów!

Zaraz zjawił się Patric prowadząc ciężko pobitego Jeremiasha. Bernadetta natychmiast wybiegła im na spotkanie i rzuciła się jemu na szyje, chłopak skrzywił się nieco, pod wpływem bólu. Wyglądał tragicznie, podbite oczy, popękane usta i zakrzepła krew na ubraniu. Przypominał wręcz żołnierza świeżo wyciągniętego z pola walki, który ledwo uszedł z życiem.
- Dobrze, ze jesteś! Dziękujemy z całego serca Patricu – powiedziała wyuczonym tonem Lyonetta.
- To mój obowiązek, naprawdę nie trzeba dziękować... więzienie niewinnych jest niedopuszczalne i nie powinno to nigdy zaistnieć – odpowiedział rycerz

Wszyscy chcieli się dowiedzieć, co się stało, lecz Patric dał im do zrozumienie, że lepiej będzie jak na razie dadzą mu spokój. Jeremiash nie odzywał się, był jakby trochę oszołomiony, pogrążony w swoich myślach. Można było odnieść wrażenie, jakby chciał coś im powiedzieć, ale jakaś dziwna siła go blokowała, od czasu do czasu spoglądał na Patrica z wyrzutem. Nikt już teraz się tym nie przemywał, wszyscy cieszyli się, że Jeremiash do nich dotarł i skupili się teraz bardziej na rycerzu, niż na nim.

Lyonetta i Enrico wspólnie przyjęli zaproszenie de Blacktree do zamku, uznali, że wszystkim należy się chwila odpoczynku w bezpiecznym miejscu, a szczególnie ciężko pobitemu Jeremiashowi i ciągle choremu Ronowi . Tak więc od razu wyruszyli w stronę wzgórz.
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...
Asmorinne jest offline