Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-04-2009, 14:25   #62
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Wstał wcześnie. Jego biologiczny zegar był nastawiony na świt. Nie lubił zresztą spać. Zawsze zdawało mu się, ze to wielka strata czasu, który można wykorzystać i lepiej i znacznie przyjemniej. Teraz, choć nie miał zwykłej pracy na uczelni też zerwał się i na początek przerzucił kilka stronic „Kroniki burej krowy”, która była mu potrzebna do serii artykułów zaproponowanych mu przez niesamowicie bogatą, dziwną i bardzo, ale to bardzo niezwykłą lady Davies. Jakkolwiek jednak urocza Irlandka niezwykła by nie była, jeszcze bardziej niesamowite zdało się dotknięcie ust Madeleine. Jej miękkie wargi o delikatnej słodyczy kobiecości, poraziły go. Jeszcze teraz wydawało mu się, ze czuje je, jak najpierw muskają go leciutko, niczym uderzenie cieniutkiego skrzydła motyla, a potem nagle łączą się z jego ustami, jakby chciały w tej jednej chwili nadrobić cały czas rozstania. I jeszcze ten nagły przestrach, jakby ją coś poraziło. Jakby jakaś niepewność wdarła się nagle pomiędzy nich. Dziwne. Jakże się bał, ze to on ... że coś zawalił, że nie zrobił czegoś, czego się spodziewała, lub wręcz przeciwnie, że któryś z jego kroków, gestów, słów, cokolwiek ... nie podobało jej się. Gryzł się, a jednocześnie bał zapytać. I ten pocałunek na dobranoc. Szybki, niespodziewany, który rozproszył jego obawy, jak słońce przeganiające na niebie deszczowe chmury.

Słońce! Powoli wychodziło zabarwiając świt radosnymi promieniami. Wszystko budziło się, w rytm dźwięcznych śpiewów skowronków, które przedrzeźniały koguta z folwarcznej zagrody. Aż przykro zostawać w taki poranek! Umył się, szybko ubrał i radośnie przeciągając się wyszedł na zewnątrz. Świeżość wiejskiej zieleni wręcz uderzała czystością po brudach i kurzu londyńskiej ulicy.
Szkoda, ze Madeleine jeszcze spała” – To znaczy, chyba spała, ale nie miał śmiałości pukać o takiej porze do jej pokoju proponując poranny spacer. Toteż przechadzał się sam po posiadłości. Szedł ścieżkami przez park otaczający hrabiowski pałacyk, aż dotarł do zabudowań gospodarskich: stajni, ptaszarni i budynku zamieszkiwanego przez służbę i fornali. Tu już był ruch, jeszcze nieśmiały, powolny, ale służba zaczynała się budzić, by obsłużyć jaśnie pana oraz hrabiowski dobytek. Jakiś wąsaty chłop drapiąc się po tyłku właśnie otwierał drzwi do stajni. Ziewająca kobieta o posturze solidnej karczmarki szła z koszem wypełnionym brudnymi ubraniami. Spoglądali ciekawie, ale dość obojętnie na przybysza, który o tak niespodziewanej porze zakłócił ich codzienność. Sharpe nie chciał im przeszkadzać, a zdawał sobie sprawę, ze jego obecność może peszyć. Dlatego kiwnąwszy tylko ręką w pozdrowieniu przeszedł dalej, w las, który rozciągał się za czworakami.


Nawet nie wiedział, jak długo spacerował leśnymi ścieżkami, gdy uświadomił sobie, że czas wracać. Pogrążony w marzeniach wypełnionych niewieścimi wdziękami czuł radość i coś zdecydowanie więcej. Miłość ... pożądanie ... uczucia, które do tej pory skrywał pod przepastną biblioteką artykułów celtologicznych i intensywną pracą. Nucąc jakąś szkocka piosenkę wrócił do pałacu, przebrał się i zeszedł do wspólnej jadalni, gdzie posilali się już panna Grisi i lord Somerset. Ukłonił się obydwojgu i ledwo trzymał radosny uśmiech, gdy przy stole zjawiła się panna Bearnadotte, równie śliczna, jak pociągająca. Starał się nie wprawiać jej w zakłopotanie wspominaniem wczorajszego spaceru przy stole i ogólnie zajmowaniem jej przez cały czas swoja osobą. Stąd przewijały się ogólne tematy, zwykłe rozmowy, jakie prowadzi się przy stole poruszając wszelkie tematy: od spraw zawodowych do pogody, która była tak śliczna, ze naprawdę ciężko było ją ignorować. Wydawało się, jakby wszyscy odżyli w Dawenvill. Baron okazał się wspaniałym gawędziarzem i bez oporów opowiadał o swoich podróżach, a panna Grisi pozbawiona towarzystwa dwóch zarozumialców: Virgila i Lexingtona, nagle zeszła z wysokiego c do normalnego tonu okazując się niespodziewanie sympatyczną osobą, która ze szczerym zainteresowaniem wypytywała Somerseta o rozmaite ciekawostki. Madeleine zaś ... to Madelene, po prostu. Była, jak zwykle sobą.

Somerset opowiadał ciekawie, gdy nagle drzwi się otworzyły i niczym rakieta przebiegła przez nie mała dziewczynka, która zwinnie weszła pod stół sadowiąc się wprost przy nogach Olimpii. Jej, widziane przez sekundę, oczy prosiły: „Nie wydajcie mnie”. Toteż, gdy niedługo po niej weszła młoda kobieta wypytująca się o dziecko, odpowiedział skinięciem na jej ukłon i ruszył głową w sposób, który mógł znaczyć zarówno tak, jak i nie, albo mógł być równie dobrze efektem jedzenia smacznej kanapki z dobrym wiejskim twarogiem.
 
Kelly jest offline