Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-04-2009, 23:42   #61
 
woltron's Avatar
 
Reputacja: 1 woltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumny
Dawenvill

Noc. Noc w Dawenvill był inna niż w Londynie - cichsza, spokojniejsza, bardziej elegancka, a jednocześnie bardziej tajemnicza i niedostępna. Na niebie niezliczone jasne punkty układały się w gwiazdozbiory, tak odległe i tak bliskie zarazem, a prawie pełen księżyc dawał piękne srebrne światło. Tego idealnego porządku nie zakłócało nic, żadna lampa czy świeca, ponieważ wszyscy - zarówno goście, jak i służba - spali.
O czym śnili w ciepłą, letnią noc wśród szumu parku? Piękna Olimpia śniła o latających maszynach o wymyślnych kształtach, które unosiły ją wyżej i wyżej; tam gdzie jeszcze nikt nie dotarł, a gwiazdy zdawały się na wyciągnięcie ręki. Mądra panna Bearnadotte śniła zaś o kształtnych pośladkach pewnego dżentelmena, którego niedawno spotkała. Również Wilhelm Somerset znalazł spokój w łóżku, pod ciepłym puchem i śnił o dalekich, nie odkrytych krainach. Jedynie Edric Sharpe nie mógł zasnąć, przypominając sobie smak słodkich ust Madleine, ale nawet on uległ Morfeuszowi...

*

Kukuryku – kogut obwieścił nastanie nowego dnia, który był przeciwieństwem wczorajszego. Było jasno, ciepło, a na niebie były tylko kilka małych chmurek-baranków.
Pierwsza na dół zeszła Olimpia. W niebieskiej sukni z wiejskimi kwiatami wplecionymi we włosy wyglądała zjawiskowo. Zaraz po niej do niewielkiej jadalni w której służba przygotowało już śniadanie zszedł lord Somerset. Ubrany był prosto, a na nogach miał zniszczone wysokie buty, które zapewne towarzyszyły mu podczas niejednej podróży. Ukłonił się Olimpii, po czym usiadł przy stole. Dr Sharpe był następną osoba, która pojawiła się w jadalni. „Jak zwykle nieskazitelnie ubrany” pomyślała Grisi przyglądając się mężczyźnie. A jednak jej wprawne oko wyłapało, że kąciki ust mężczyzny podniosły się gdy do pomieszczenia weszła panna Bearnadotte’a. Również ona, w lekkiej sukni i z rozpuszczonymi włosami wyglądała zjawiskowo.
Jadalnia składająca się z dwóch stołów połączonych w jeden, które były otoczone drewnianymi ławami, który podparcie została podbite miękką tkaniną dla wygody siedzących było przyjemnym, ciepłym pomieszczeniem, bardzo jasnym dzięki oknom wychodzącym na północny-wschód. Do pomieszczenia prowadziło troje drzwi – duże drzwi wychodziły na korytarz prowadzący do głównych, mniejsze mieszczące się po prawej od wejścia prowadziły do salonu, a te po lewej do kuchni.
Stół został suto zastawiony. Oprócz świeżego chleba, masła, mleka, poddano także doskonałą wędlinę, a także pomidory, ogórki i inne warzywa.
Oczywiście nie jedzono w ciszy. Wilhelm Somerset, choć nieco speszony, opowiedział o swoich wyprawach po Egipcie i Bliskim Wschodzie. Okazał się przy tym nie tylko doskonałym mówcą, ale ku uciesze Edrica świetnym znawcą tamtejszych mitów. Panie także nie mogły narzekać – rozmowa w wiejskiej rezydencji Persona przebiegała bowiem znacznie luźniejszej atmosferze niż w dusznych, londyńskich salonach.

*

- Myślę, że przekopanie kanału łączącego Morze Śródziemne z Morzem Czerwonym byłoby doskonałym rozwiązaniem dla wszystkich płynących z i do Indii, których znaczenie dla naszej koronny wzrasta z każdym roku.
- Sądzi Pan, że to możliwe? – zapytała się zaciekawiona Olimpia, jednocześnie krusząc bułkę.
- Nie chciałbym o tym przesądzać, nie jestem specjalistą, ale myślę, że tak. O takiej możliwości zapewniał mnie pewien pracownik firmy Overland Road, która zajmuje się przewozem poczty z Anglii do Indii przez Egipt, gdy byłem w Suezie – przerwał na łyk kawy, po czym kontynuował. – Człowiek ten wyliczył, iż gdyby wybudowano taki kanał to statki płynące do Indii oszczędziłby 3-4 miesiące żeglugi. – Miał już coś dodać gdy do pomieszczenia wpadła mała dziewczynka. Nie patrząc się na was wbiegła pod stół i schowała się w nogach Olimpii. Po chwili do pokoju wpadła wysoka, dwudziestoparoletnia kobieta. Miała czarne włosy spięte w kok, podłużną twarz i czarne oczy, zaś niebieska suknia zdradzała, że nie była to służba. Kobieta ukłoniła się gościom.
- Prrrzeprrraszam, że prrzeszkadzam, ale czy nie widzieli państwo małej dziewczynki? Wydawało mi się, że tu wbiegła – zapytała się nieco zaskoczonych gości. Jej akcent zdradzał, że nie była angielką, a Francuzką.
 
__________________
"Co do Regulaminów nie ma o czym dyskutować" - Bielon przystający na warunki Obsługi dotyczące jego powrotu na forum po rocznym banie i warunki przyłączenia Bissel do LI.

Ostatnio edytowane przez woltron : 28-04-2009 o 00:26.
woltron jest offline  
Stary 28-04-2009, 14:25   #62
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Wstał wcześnie. Jego biologiczny zegar był nastawiony na świt. Nie lubił zresztą spać. Zawsze zdawało mu się, ze to wielka strata czasu, który można wykorzystać i lepiej i znacznie przyjemniej. Teraz, choć nie miał zwykłej pracy na uczelni też zerwał się i na początek przerzucił kilka stronic „Kroniki burej krowy”, która była mu potrzebna do serii artykułów zaproponowanych mu przez niesamowicie bogatą, dziwną i bardzo, ale to bardzo niezwykłą lady Davies. Jakkolwiek jednak urocza Irlandka niezwykła by nie była, jeszcze bardziej niesamowite zdało się dotknięcie ust Madeleine. Jej miękkie wargi o delikatnej słodyczy kobiecości, poraziły go. Jeszcze teraz wydawało mu się, ze czuje je, jak najpierw muskają go leciutko, niczym uderzenie cieniutkiego skrzydła motyla, a potem nagle łączą się z jego ustami, jakby chciały w tej jednej chwili nadrobić cały czas rozstania. I jeszcze ten nagły przestrach, jakby ją coś poraziło. Jakby jakaś niepewność wdarła się nagle pomiędzy nich. Dziwne. Jakże się bał, ze to on ... że coś zawalił, że nie zrobił czegoś, czego się spodziewała, lub wręcz przeciwnie, że któryś z jego kroków, gestów, słów, cokolwiek ... nie podobało jej się. Gryzł się, a jednocześnie bał zapytać. I ten pocałunek na dobranoc. Szybki, niespodziewany, który rozproszył jego obawy, jak słońce przeganiające na niebie deszczowe chmury.

Słońce! Powoli wychodziło zabarwiając świt radosnymi promieniami. Wszystko budziło się, w rytm dźwięcznych śpiewów skowronków, które przedrzeźniały koguta z folwarcznej zagrody. Aż przykro zostawać w taki poranek! Umył się, szybko ubrał i radośnie przeciągając się wyszedł na zewnątrz. Świeżość wiejskiej zieleni wręcz uderzała czystością po brudach i kurzu londyńskiej ulicy.
Szkoda, ze Madeleine jeszcze spała” – To znaczy, chyba spała, ale nie miał śmiałości pukać o takiej porze do jej pokoju proponując poranny spacer. Toteż przechadzał się sam po posiadłości. Szedł ścieżkami przez park otaczający hrabiowski pałacyk, aż dotarł do zabudowań gospodarskich: stajni, ptaszarni i budynku zamieszkiwanego przez służbę i fornali. Tu już był ruch, jeszcze nieśmiały, powolny, ale służba zaczynała się budzić, by obsłużyć jaśnie pana oraz hrabiowski dobytek. Jakiś wąsaty chłop drapiąc się po tyłku właśnie otwierał drzwi do stajni. Ziewająca kobieta o posturze solidnej karczmarki szła z koszem wypełnionym brudnymi ubraniami. Spoglądali ciekawie, ale dość obojętnie na przybysza, który o tak niespodziewanej porze zakłócił ich codzienność. Sharpe nie chciał im przeszkadzać, a zdawał sobie sprawę, ze jego obecność może peszyć. Dlatego kiwnąwszy tylko ręką w pozdrowieniu przeszedł dalej, w las, który rozciągał się za czworakami.


Nawet nie wiedział, jak długo spacerował leśnymi ścieżkami, gdy uświadomił sobie, że czas wracać. Pogrążony w marzeniach wypełnionych niewieścimi wdziękami czuł radość i coś zdecydowanie więcej. Miłość ... pożądanie ... uczucia, które do tej pory skrywał pod przepastną biblioteką artykułów celtologicznych i intensywną pracą. Nucąc jakąś szkocka piosenkę wrócił do pałacu, przebrał się i zeszedł do wspólnej jadalni, gdzie posilali się już panna Grisi i lord Somerset. Ukłonił się obydwojgu i ledwo trzymał radosny uśmiech, gdy przy stole zjawiła się panna Bearnadotte, równie śliczna, jak pociągająca. Starał się nie wprawiać jej w zakłopotanie wspominaniem wczorajszego spaceru przy stole i ogólnie zajmowaniem jej przez cały czas swoja osobą. Stąd przewijały się ogólne tematy, zwykłe rozmowy, jakie prowadzi się przy stole poruszając wszelkie tematy: od spraw zawodowych do pogody, która była tak śliczna, ze naprawdę ciężko było ją ignorować. Wydawało się, jakby wszyscy odżyli w Dawenvill. Baron okazał się wspaniałym gawędziarzem i bez oporów opowiadał o swoich podróżach, a panna Grisi pozbawiona towarzystwa dwóch zarozumialców: Virgila i Lexingtona, nagle zeszła z wysokiego c do normalnego tonu okazując się niespodziewanie sympatyczną osobą, która ze szczerym zainteresowaniem wypytywała Somerseta o rozmaite ciekawostki. Madeleine zaś ... to Madelene, po prostu. Była, jak zwykle sobą.

Somerset opowiadał ciekawie, gdy nagle drzwi się otworzyły i niczym rakieta przebiegła przez nie mała dziewczynka, która zwinnie weszła pod stół sadowiąc się wprost przy nogach Olimpii. Jej, widziane przez sekundę, oczy prosiły: „Nie wydajcie mnie”. Toteż, gdy niedługo po niej weszła młoda kobieta wypytująca się o dziecko, odpowiedział skinięciem na jej ukłon i ruszył głową w sposób, który mógł znaczyć zarówno tak, jak i nie, albo mógł być równie dobrze efektem jedzenia smacznej kanapki z dobrym wiejskim twarogiem.
 
Kelly jest offline  
Stary 28-04-2009, 16:22   #63
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
post napisany przy współpracy z hiją

Baronet stał wyprostowany przed lustrem w swoim ulubionym fraku wyjściowym. U jego stóp leżały już dwie koszule. Nie specjalnie zależało mu na tym jak widzą go inni z towarzystwa, ale spośród paru nawyków jakie wyniósł z Eton, był jeden, któremu zadość czynił niemal każdego dnia. Robert Virgil Windermare po prostu źle się czuł gdy miał wrażenie, że nie wygląda w swoich oczach najlepiej jak to tylko w danej chwili możliwe. Mocno krytycznym więc okiem patrzył, czy na koszuli nie pojawi się zaraz krwawy ślad po zmniejszonym do niezbędnego minimum opatrunku. Kula mimo iż nie raniła go mocno, to ześlizgnęła się po żebrze, łamiąc kość i tworząc brzydkie choć niewielkie draśnięcie. W efekcie teraz chociaż zdołał zabić nieznośny ból środkami przeciwbólowymi, nie mógł przez dłuższy czas tak dopasować opatrunku, by nie było go widać pod koszulą, a jednocześnie nie przesiąkał. Kolejne dwie koszule wylądowały na ziemi nim baronet skłonny był uznać rezultat za satysfakcjonujący.

- Joshua. Pojedziesz do Opery Królewskiej i dowiesz się tam gdzie mieszka panna Grisi.

Półtorej godziny później Robert Virgil stał u drzwi domu Państwa Mario nie mogąc się już niemal doczekać, by ponownie zobaczyć dziś twarz Włoszki. Musiał przyznać, że nie przychodził mu do głowy ani jeden logiczny pomysł dla którego miałaby rano pojawić się w parku...
Drzwi otworzył ubrany na włoską modłę lokaj, który ukłoniwszy się zaprosił do środka i poprosił o poczekanie.
Baronet musiał przyznać, że nic się tu nie zmieniło. Może tylko kwiaty były nowe, choć stojący w wazonie obok szafki z zegarem bukiet białych lilii, hiacyntów, oraz irysów swoją oklapłością ewidentnie prosił się już o wymianę.
- Giuseppe! Manda questo cane maledetto al diavolo! - dał się słyszeć od strony schodów mocny tenor, a po chwili baronet ujrzał zbiegającego na dół ciemnowłosego mężczyznę w jaśminowej bonżurce i z trzymanym na wyciągniętych przed siebie rękach małym psiakiem z zainteresowaniem oglądającym mijane elementy wystroju domu. Dojrzawszy Virgila, wpierw zatrzymał się speszony, a potem rozpoznawszy gościa uśmiechnął przyjacielsko – A, Virgil! Kopę lat!
- Witaj Matteo –
odparł Virgil również się uśmiechając. Lubił nawet tego włoskiego śpiewaka. Szczególnie za to z jaką nonszalancją traktował groźby hrabiego de Melcy. Trzeba było oddać temu Sardyńczykowi to, że przy całym swoim drażniąco przyjacielskim wobec każdego usposobieniu, naprawdę miał klasę – Uczyłeś go roli Figaro? - baronet wskazał na zwierzaka luźno zwisającego z rąk Matteo.
- Nie żartuj proszę. Ta bestia od wczoraj zdążyła zniszczyć mi już trzy pary butów wyjściowych.
- Nowy kaprys Giulii? -
spytał baronet ze współczuciem.
- Niee. Prezent wyobraź sobie. Jakiemuś, proszę wybacz mi, cornuto, przyszło do głowy, by obdarować Olimpię tym stworzeniem. A przecież znasz ją. Ona kocha psy. Nawet tak wstrętne jak ten. Za nic nie pozwoliła oddać... Ale właśnie. Przecież nie przyszedłeś na herbatkę, prawda?
Matteo nie krepując się swoim nie gościnnym ubiorem, zaprosił Virgila do living roomu, gdzie oddał psa lokajowi, który zniknął z nim następnie za drzwiami.
- Whiskey? Ginu? - zapytał Włoch otwierając barek.
- Nie, dziękuję. Obawiam się, że alkohol mógłby mi nie służyć. W sumie chciałem tylko zamienić parę słów z Olimpią.
Włoch spojrzał na niego swoimi bystrymi oczami. Nie mogąc jednak niczego odgadnąć po pewnej sylwetce baroneta, odparł:
- Niestety wyjechała dziś rano. Gdzieś na północ – zamyślił się i dodał niedbale - Do Dawnhill, czy jakoś tak. Mam jednak nieodparte wrażenie, że to akurat dla któregoś z was szczęśliwy zbieg okoliczności. I tak Ci się upiekło według mnie. Gdyby była w pełni Włoszką, to podejrzewam, że my dwaj mielibyśmy jutro występ razem, bo akurat falset zachorował.
Virgil skrzywił się na tę wzmiankę, jak zawsze gdy ktoś mu wypominał obstawianie przy swoim.
- Możesz mi wierzyć Matteo. Chciałem ją zapytać tylko i wyłącznie o parę spraw związanych z Earlem Ross, a nie eksponować przed nią to czemu zawdzięczam niski głos.
- Brrr... już mnie boli na samą myśl. No ale czy mogę Ci w jakiś inny sposób pomóc w takim razie?
- Nie sądzę... chociaż może... Wiem, że to dość nietypowe pytanie, ale czy nie rzucił Ci się w oczy w operze, albo gdzieś indziej w towarzystwie Olimpii, mężczyzna o ciemnozielonych włosach?
- Nie, ale... -
Włoch spojrzał w stronę okna i zamyślił się jakby przypominając coś sobie.
- Ale?
- Ale to zabawne, że pytasz mnie o to akurat dziś.

Virgil uniósł lewą brew wyczekując aż Sardyńczyk będzie kontynuował.
- Bo widzisz. Mam taki zwyczaj, że przed snem, lubię się przejść po ogrodzie i zapalić. Wczoraj tak właśnie uczyniłem. I gdy tak sobie spacerowałem, dostrzegłem za ogrodzeniem od strony ulicy kobietę o właśnie takich dziwnie zielonkawych włosach. Wyglądem przypominała Olimpię, ale to nie mogła być ona, bo przecież Olimpia była w domu... a przynajmniej tak mi się wydaje. Sprawiała niemniej wrażenie kogoś bardzo śpieszącego się.
- Naprawdę? -
baronet uśmiechnął się do siebie. Maskarada robiła się coraz ciekawsza – To dość... fascynujące. Chyba więc nie będę czekał na powrót Olimpii i również udam się do Dawenvill.
Matteo spojrzał zupełnie nic nie rozumiejąc na Anglika, ale po chwili wzruszył tylko ramionami.
- W porządku. Pozwól, że w takim razie odprowadzę Cię do drzwi - gdy Windermare miał się już ku wyjściu, Włoch zagadnął go jeszcze raz - Posłuchaj Virgil... ja nie wnikam w Twoje relacje z Olimpią, bo to w najmniejszym absolutnie stopniu nie jest moją sprawą, ale...
- I to właśnie w Tobie poza oczywiście kunsztem głosu, cenię Matteo najbardziej...

Dialog przerwało im rżenie białych jak śnieg koni, które z iście hiszpańskim temperamentem zastukały kopytami o bruk ulicy. Żaden nie wybił się z rytmu nawet o sekundę. To by było nie do pomyślenia jeśli chodzi o lipizany.
- Ada! – krzyknął uradowany Matteo na widok wychodzącej z powozu hrabiny Lovelace.
Obaj mężczyźni, w tym również nieskrępowanym Włoch w bonżurce, wyszli damie naprzeciw.
- Witam, Lady Ado – rzekł baronet otwierając furtkę przed hrabiną – Widzę, że nasze spotkania przebiegają jak na razie bardzo podobnie – spojrzał z wymownym uśmiechem na swojego zaprzężonego w karą klacz arabską hansoma, którego Joshua musiał przesunąć, by oba powozy zmieściły się przed posiadłością Grisich – Dufam, że poza końmi i dynamiczną jazdą, łączą nas jeszcze inne pasje.
- Jeśli wierzyć opinii publicznej, to nawet kilka. -
Lady Lovelace roześmiała się perliście i puściwszy baronetowi oko, wylewnie przywitała się z Włochem. Całując go w oba policzki. Najwyraźniej zaistniała właśnie sytuacja pasowała jej znacznie bardziej niż oficjalny obiad u Personów.
- Błagam, nie mówcie mi, że Olimpia już wyjechała!
- Nie pytaj próżno, piękna ma damo. Norina, choć wróci, odeszła dziś rano! -
zaintonował śpiewnie Sardyńczyk
Virgil parsknął śmiechem.
- A biedny Matteo jak się zdaję, w samotności ćwiczy dziś Don Pasquale'a.
- Otóż to. Może więc jednak posiedzicie trochę ze mną. Giulia wraca dość późno więc jedyne towarzystwo jakie mi się zostanie to ten okropnie głupi pies Olimpii.

Baronet zmyślił się przez chwilę po czym zerknąwszy na hrabinę stwierdził:
- Nie widzę żadnych przeciwwskazań, a... Ty Ado?
Był to duży nietakt, że sam nie zaproszony zwrócił się do niej po imieniu, ale widząc jak zamężna kobieta całuje ubranego w strój wybitnie domowy mężczyznę na ulicy, nie mógł się powstrzymać, od sprawdzenia jak zareaguje na ten brak zachowania konwenansu. Choć brwi kobiety lekko podskoczyły, gdy baronet zwrócił się do niej po imieniu, nie dała po sobie poznać nazbyt wielkiego zmieszania. Lubiła towarzystwo Matteo. Z całej szalonej rodziny Grisich to właśnie on pozostał najbardziej włoski.
- Tylko pod warunkiem, że Don Pasquale przestanie trzymać nas na progu i zaproponuje coś godnego do picia - rozwlekły neapolitański akcent przychodził jej z taką łatwością, że gdyby zamknąć oczy, można by było ją posądzić o włoskie pochodzenie.
- Do licha, naprawdę miałam dziś nadzieję na jej towarzystwo - zmarszczyła brwi jakby czymś zmartwiona. Szybko widać przepędziła niesforną myśl, bo przywróciwszy uśmiech, zwróciła się do Windermare'a - Jak widać nie byłam jedyną, Virgilu?
Baronet uśmiechnął się zagadkowo jednym kącikiem ust gdy również zwróciła się do niego po imieniu.
- Ado - odrzekł spoglądając na jej długie rzęsy - Jak dla mnie to Ty zawsze będziesz tą jedyną.
- Scuzatte mi kochani. Zapraszam więc. W sam raz będzie okazja by otworzyć Braulio.

Pobyt w domu Grisich przedłużył się do popołudnia. Matteo był nad wyraz uradowany ich obecnością i pierwsza butelka sławnej nalewki ziołowej z Alp zniknęła w mgnieniu oka. Virgil co prawda nadal nie czuł się najlepiej, ale z zadowoleniem stwierdził, że rana przestała już jątrzyć się gorącem i mógł umiarkowanie normalnie funkcjonować. Zapytany o przyczynę gorszej dyspozycji, z czystym zupełnie sercem odparł, choć celowo niezbyt chętnie, że na Trafalgar został potrącony przez dorożkę, która gdyby nie zareagował, najechałaby na jakieś młode rozkojarzone dziewczę. Jak widać, powozić też trzeba umieć. Rozmowa więc przez pewien czas kręciła się wokół konnych środków transportu i samych koni, które stanowiły jak się potwierdziło, konika, zarówno dla hrabiny jak i baroneta. Matteo w tym czasie głównie słuchał z uwagą, gdyż sam do tej pory zawsze myślał o tych zwierzętach w ściśle przedmiotowym aspekcie. Ada, jak się okazało, miała już parę dość śmiałych pomysłów na krzyżowanie koni arabskich w celu uzyskania zwiększonej inteligencji tych zwierząt. Robert Virgil, choć od razu zasugerował, że takie przedsięwzięcie wymagałoby wstępnego krzyżowania na terenie rodzimym, a przez to również dużego wkładu pracy na miejscu i współpracy, któregoś z arabskich szejków, z niemałym zdziwieniem musiał przyznać jej argumentom dużą dozę logiczności. Musiał też przyznać, że coraz bardziej go ta kobieta pociągała i już bynajmniej nie tylko z czysto fizycznego punktu widzenia. Olimpia, nie Olimpia, jego samcze ja bardzo chciało widzieć tę kobietę wijącą się pod nim z rozkoszy.

Suma sumarum, pożegnawszy się z Matteo umówili się wieczorem na kolację, a jutro na wspólną podróż do Dawenvill. Hrabina najwyraźniej nie czuła się specjalnie przywiązana do męża.

***

Virgil znał ten lokal. Rzadko w nim bywał, ale uznał, że Ada powinna odnotować ten drobny niuans jakim była wybrana przez niego restauracja założona przez wybitną aktorkę, świętej pamięci Lilly Langtry. Ponownie pogrążyli się w dyskusji przy jedzeniu, choć tym razem Ada z pewną dozą wstydu wyznała, że powierzony jej pieczy pamiętnik panny Person został wykradziony. Żadne z nich nie miało pomysłu kto i po co miałby to uczynić, jeśli tak jak stwierdziła Ada, poza wzmiance o tajemniczym hrabi Pentacote, nie było tam nic ciekawego. Baronet zaczął jednak poważanie zastanawiać się, czy widziana przez niego rankiem „Olimpia” nie uczyniła nocy znacznie większej ilości odwiedzin. Czy to naprawdę mogła być Olimpia Grisi, czy może jednak mu się wydawało. Adrenalina przyćmiła wspomnienie jej twarzy nie miał już pewności. Nie podzielił się jednak tymi przypuszczeniami z Adą. Nie było takiej potrzeby. Po obiedzie zamówili butelkę gorzkiego Fernet Branca, a hrabina dodatkowo zapaliła cygaretki. Bez dwóch zdań wyglądała z nimi mocno erotycznie.


Dostrzegła ich pierwsza. Uśmiech co prawda nie opuścił jej karminowych ust, ale przestała chichotać i odruchowo poprawiła się na krześle. Virgil szybko spojrzał w tą samą co ona stronę, nie będąc pewnym, czy chce wiedzieć kto właśnie wszedł do Langtry's. Z uśmiechem ulgi dojrzał współśledczego w sprawie obłąkanej panny Lucy wraz z ognistoryżą towarzyszkę, która akompaniowała mu u Persona. Mimo iż nie specjalnie interesował się urazami, które żywiły do siebie kobiety, to nie mógł nie zauważyć, że podczas wczorajszego obiadu, powietrze pomiędzy Paniami było równie gęste i gryzące co dym ze źle przechowywanej konopi indyjskiej.
Pani Lovelace nieznacznie skinęła głową obojgu przybyłym, a baronet wstał i ucałowawszy ofiarowaną mu dłoń Irlandki, przywitał się kurtuazyjnie.
- Panno Davies, Lordzie Lexinton. Cała przyjemność z pewnością jest po naszej stronie – rzekł z niemal pretensjonalnym przekonaniem w głosie. Samo spotkanie nie było mu całkiem w smak zważywszy na okoliczności, ale odkąd spotkał Lexintona, kusiło go by z nim trochę porozmawiać i zobaczyć cóż to za człowiek tak hojnie traktuje naukowe środowisko jajogłowych mitomanów z katedry toksykologii w Cambidge – Skoro przypadek skierował już nas do tego uroczego miejsca, to może ten sam przypadek pozwoli Państwu nam towarzyszyć? Zapraszamy.
Pstryknął ręką, by przywołać kelnera.

***

Virgil z nowym zainteresowaniem przyjrzał się młodej towarzyszce Lexintona. Nie wyglądała na wdowę i bynajmniej nie zachowywała się jakby nią była. Zastanawiał się, czy ładnie szlifowane rubiny w kolczykach tak ponętnie zdobiące jej jasną irlandzką skórę szyi były pamiątką rodzinną, prezentem od Lexintona, czy też własnym kaprysem związanym z odziedziczeniem po zapewne nieszczęśliwie zmarłym mężu, fortuny. To samo tyczyło się tego gustownie ulokowanego pomiędzy piersiami Pani Davies. Tym bardziej intrygujące wydało się spojrzenie lorda Sutton, który też najwyraźniej wyczekiwał odpowiedzi baroneta.
- Proszę o wybaczenie – rzekł poważnie - Nie zdawałem sobie sprawy. A co do mojej specjalizacji to istotnie. Zatrucia interesują mnie niepomiernie. Proszę jednak nie mieć żadnych złudzeń. Największą i najbardziej niebezpieczną trucizną spożywaną świadomie przez człowieka zawsze był i będzie alkohol. Cała reszta to, że tak to określę chleb na płynące wody potrzeb ludzi inteligentnych i nietuzinkowych. Pani zdrowie wobec tego i jeszcze raz proszę nie mieć mi za złe nietaktu.
To rzekłszy wzniósł swój kieliszek.

Z Lexintonem i jego towarzyszką długo nie rozmawiali i już wkrótce pożegnali się, by zobaczyć zapewne następnego dnia w letniej rezydencji Earla Ross.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 28-04-2009 o 22:51.
Marrrt jest offline  
Stary 28-04-2009, 22:47   #64
 
Asmorinne's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemuAsmorinne to imię znane każdemu
Pogoda była co najmniej cudowna! Ciepłe promienie słońca i radosne śpiewy ptaków wzbudzały w sercu dziwną radość i chęć życia. W taką pogodę można było zrobić wszystko! Można było wzlecieć ku niebu i zawładnąć chmurami! Idealny dzień na poszukiwanie elfich krain! Z takim właśnie uczuciem obudziła się panna Bearnadotte.

Madeleine leniwie przeciągnęła się na łóżku. Miękka i pachnąca jaśminem pościel, nie pozwalała jej się podnieść. Kobieta ułożyła się wygodnie i zaczęła wspominać swój nieco odmienny od wszystkich sen o panu Sharpe. Lubiła przypominać sobie takie fantazje, przekształcać je na swój własny sposób, lecz ta była tak odmienna, że wstydziła się samej myśli o jędrnych pośladkach Edrica. Już czuła te wypieki na twarzy, kiedy się ktoś zapyta co się jej przyśniło. Jak na ta chwile przycisnęła do siebie poduszkę i przytuliła, lecz nie stanowiła dogodny zastępnik ramion mężczyzny. Szczerze można było przyznać, że to żaden zastępnik!
Cały czas rozmyślała o panu Sharpe, nie wiedziała co z tym wszystkim zrobić. Czy ponieść się temu wszystkiemu i ruszyć razem z falą nadchodzącego czasu... Czy też zdystansować się od razu i zająć się w spokoju swoją książką... Czuła się kompletnie bezradna. Ile by dała, żeby przenieść się do Londynu i porozmawiać o tym z przyjaciółką! Ona zawsze umiała jej doradzić, i pomagała podjąć właściwą decyzję. Teraz kiedy, nie była pewna swych uczuć co do Edrica, była kompletnie zmieszana.
Dała się ponieść emocją ostatniego wieczoru. Czy zrobiła to słusznie? Może niepotrzebnie zaszczepiła w nim nadzieje... Głowiła się w czasie porannej toalety i ubierania się. Postanowiła rozpuścić tym razem włosy, gdyż nie umiała sobie sama poradzić w upinaniu misternego koka. Założyła swoje ulubione kolczyki, które odstała od ojca i letnią zwiewną sukienkę.




Na dole spotkała się z pięknie wyglądająca Olimpią, Wilhelmem Somersetem oraz z uroczym panem Sharpe. Powitała ich sympatycznym, nie wyuczonym uśmiechem i przywitała się. Ciężko było jej zebrać myśli widząc Edrica, do jej głowy ciągle przychodziły urywki sennej rzeczywistości, które natrętnie nie chciały jej opuścić. Próbowała wsłuchać się w opowiadania Wilhelma, ale nawet tak fantastyczne historie, nie interesowały jej w tym momencie. Głowę miała zapchaną sprawami uczuciowymi, czyli totalnym chaosem. Miała ochotę napisać jakiś wiersz, jak to zwykła czynić, gdy ją coś trapiło, lecz nie mogła wymyślić dogodnej sposobności, aby wymknąć się ze śniadania. Nawet pachnące warzywa i świeży chleb nie kusiły ją w tym momencie, dlatego zjadła dość niewiele.
Gdy rozmowy przeszły na temat kanału Madeleine poczuła się nieco senna, poranna radość życia w jednej chwili z niej spłynęła zastępując się bezczynnością i znudzeniem. Co można było odczytać wyraźnie po jej obojętnej minie. Panna Bearnadotte nie należała do osób ukrywających się zbytnio ze swoimi uczuciami, co często brane było za brak manier i smaku. Lecz ona po prostu nie potrafiła. Co prawda miała nauczyciela od tych spraw, ale już po kilku lekcjach stwierdził ją jako „beznadziejny przypadek” i zaprzestał nauk. Pastor już nigdy nie wznawiał prób powściągnięcia jawności uczuciowej swojej córki, biorąc to za cechę pozytywną, za co Madeleine była mu bardzo wdzięczna.

Pojawienie się dziewczynki nieco obudziło kobietę. Musiała przyznać w duchu, że zazdrości jej takiej wolności i swobody. Sama marząc o zniknięciu, położeniu się trawie wraz z tomikiem wierszy Byrona, oparła się łokciami o stół i odpowiedziała kobiecie.

- Nigdzie nie było tutaj małej dziewczynki, wydawało się pani...
 
__________________
Cisza barwą mego życia Szarość pieśnią brzemienną, którą śpiewam w drodze na ścieżkę wojenną istnienia...
Asmorinne jest offline  
Stary 29-04-2009, 12:02   #65
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Dalsza rozmowa podczas posiłku, gdyż wymiana zdań zajęła tyle ile przygotowanie kolacji, przebiegła w przyjaznej i serdecznej atmosferze, a przynajmniej Lexinton i jak się wydaje Windermare starali się, by tak było.
Baron usilnie nie dostrzegał, iż Courtney najwyraźniej nie pałała sympatią do Lady Lovelace i najwyraźniej vice versa. Toteż choć dobre wychowanie nakazywało zaprosić spotkaną parę do wspólnej podróży pociągiem porzucił ten pomysł. Wysłuchiwanie wzajemnych złośliwości Pań podczas dwugodzinnej podróży, to byłoby zdecydowanie nie na nerwy jakiegokolwiek mężczyzny.
Dopiero po spotkaniu w powozie Lexinton zapalił cygaro i spoglądając na Courtney spytał.
- Doprawdy Moja Droga co Cię ugryzło ? Przyznaję, że Ada jest … - szukał odpowiedniego słowa – drażniąca, ale nie musiałaś jej prowokować. – dodał surowym nauczycielskim tonem.
- Diablica. – powiedział szczypiąc ramię dziewczyny. - Gdyby nie to, że sama kupiłaś mi te cygara uwierzyłbym, że przeszkadza ci dym.
Nie zareagowała na tę zaczepkę i odpowiedziała cicho:
- Chyba rzeczywiście mnie poniosło, ale spotkanie z nią było ukoronowaniem koszmarnego dnia - Odruchowo potarła dłonią skroń.
Baron wyrzucił dopiero co zaczęte cygaro i objął Courtney w talii przysuwając się do niej.
- Co się stało ? Potrzebujesz pomocy ? - spytał zatroskany.
Pokręciła przecząco głową i przytuliła się do niego:
- Po prostu zły dzień, taki, który chciało by się wymazać z pamięci - Wiedziała, że mężczyzna i tak będzie drążył, więc dodała - jeden z moich statków złapał sztorm na morzu. Trzech ludzi zginęło w tym chłopiec, którym opiekowałam się przed kilku lat ...
Lexinton taktownie milczał nie chcąc zakłócać smutku Courtney.
- W takim razie wybacz, że Cię wyciągnąłem na kolacje. Pewnie chcesz się wcześniej położyć ? Przyjadę po Ciebie jutro rano. Zgoda ?
Kobieta położyła mu głowę na ramieniu i powiedziała cichym szeptem:
- Proszę zostań. Nie chcę być dziś sama ze swoimi myślami...
Lexinton popełnił podstawowy i cokolwiek zabawny błąd. Założył bowiem, iż kobiety zachowują się jak mężczyźni. On gdy dopadał go smutek zwykł zamykać się w sobie i radził sobie z nim sam. Courtney zaś potrzebowała towarzystwa i zwierzenia. Cóż miał zrobić ? Przecież nie mógł jej zostawić w tym stanie.


Nazajutrz baron wraz ze swoją towarzyszką, oraz niezbędna służbą w liczbie zaledwie kilku ludzi udał się na dworzec Euston, by zająć miejsce w już czekającym pociągu, który został zgodnie z planem podstawiony przez Sir Johna Rennie. Nim ruszyli Jim obejrzał sobie lokomotywę i pogawędził z maszynistą wyraźnie zafascynowany tym niewątpliwym cudem techniki. Po chwili lokomotywa gwizdnęła, świsnęła i z lekkim szarpnięciem ruszyła z wolna przed siebie nabierając z każdą chwilą rozpędu i oddalając się coraz znaczniej od Londynu. James Sutton 5. Baron Lexinton siedział wygodnie rozparty na kanapie i spoglądał z lekkim uśmiechem przez okno dumny z postępu i z tego że jest Anglikiem. Doprawdy już niedługo świat się przekona, że jest brytyjski. Również Courtney dopisywał humor, a troski dnia poprzedniego zbladły w słońcu południowej Anglii. Perspektywa spędzenia kilku najbliższych dni na wsi wydała się obojgu nadzwyczaj przyjemna, choć niekoniecznie z tych samych powodów.

Mijali zielone wzgórza, pola i nieliczne lasy bez żadnych większych wstrząsów, wygodnie, gdy znudziło im się siedzenie mogli swobodnie przejść się po wagonie. Luksus podróżowanie całkowicie niedostępny jeszcze trzydzieści lat wcześniej.
Co również warte wzmianki, bez przerywania podróży mogli sobie pozwolić na małą przekąskę podziwiając przesuwające się za oknem obrazy. Było coś fascynującego w spoglądaniu na zmieniający się krajobraz. Kto wie być może ktoś, kiedyś wymyśli urządzenie do pokazywania takich widoków, bez ruszania się z miejsca. W Oxfordzie jeden z jego kolegów zabawiał ich rozrysowując na kartkach papieru kolejne podobne do siebie rysunki chodzącego ludzika. Potem szybko je kartkował uzyskując w ten sposób wrażenie ruchu. Jimowi przyszło na myśl, że być może rysunki dałoby się zastąpić dagerotypami, w tym samym celu. Złudzenia ruchu. Podzielił się nawet z Courtney swoim spostrzeżeniem.
- Tak to całkiem interesująca idea. Tylko jak zmusić kogoś by stał bez ruchu w pozach zmieniających sie tylko minimalnie, przez ten cały czas kiedy przygotowuje się kolejne ujęcie? To zupełnie niewykonalne. No chyba, ze robiłoby się obrazki rzeczy nieożywionych, ale wtedy po co robić po kilka ujęć?
- Można by w ten sposób przedstawiać poruszający się krajobraz robiąc dagerotypy z pociągu, który by przystawał co kilka metrów, ale nie pytaj mnie po co. Nie mam bladego pojęcia. -
zakończył śmiejąc się.

W pewnym momencie dość nieoczekiwanie pociąg zwolnił i po chwili stanął. Jim zaniepokojony wyjrzał przez okno.
- Coś się chyba stało. Może krowa wyszła na tory. Słyszałem, że to się zdarza.
Do przedziału wszedł John.
- My Lady, Panie Baronie. Jesteśmy na miejscu. – oświadczył jak zwykle zdawkowo.
- Tutaj ? – Lexinton z niedowierzaniem spojrzał na chatynkę w pobliżu torów.

Spojrzenie przez okna po drugiej stronie przyniosło odkrycie kolejnych budynków, nieco bardziej okazałych.
- Jesteśmy na wsi Moja Droga. – oświadczył Jim rozbawiony.
Dziewczyna z ciekawością rozejrzała się i pokiwała głową wciągając głęboko w płuca powietrze.
- To widać, i słychać, i czuć - Powiedziała kpiąco - Nic nie jest takie jak angielska wieś.
Tyle w życiu widziałam miejsc, ale tylko tu czuję się naprawdę dobrze.


W pobliżu czekały na nich powozy, jakie Lexinton wysłał poprzedniego dnia. Zatem nie będąc zmuszonymi korzystać z miejscowych środków transportu wątpliwej jakości całkiem sprawnie i szybko zajechali pod wiejską posiadłość Lorda Ross.
Jim w milczeniu spojrzał na budynek.
- Taaak … - wycedził przez zęby.
- Chwalebne umiłowanie prostoty. Nie sądzisz ?
- To chyba domek dla gości. Może główny budynek jest gdzieś dalej? -
Courtney z ciekawością przyglądała się skromnej budowli.
- Dla gości ? – Jim pokiwał głową ze zrozumieniem. - Zdaje się, że nasz gospodarz ceni sobie prywatność.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 30-04-2009, 11:23   #66
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Poranna przechadzka tylko zachęciła Sharpe'a do dalszych wypadów. Niestety, Madeleine nieco źle się poczuła. Przykre bóle migrenowe, które, pechowo, zepsuły ten piękny dzien. Panna Bearnadotte oświadczyła, że pragnęłaby się udać do swojego pokoju i w samotności odpocząć. Może nieco poczyta, a nieprzyjemna dolegliwość powinna wkrótce przejść. Pierwsza wyszła od śniadania, którego zresztą niewiele zjadła, a za nią zaraz Edric. Obydwoje nie zobaczyli, jak wyjaśniła się sprawa z dziewczynką schowaną pod stołem przy nogach Olimpii. Pomyślał, że zapyta o to później pannę Grisi, która w wiejskim otoczeniu okazała się znacznie sympatyczniejsza, niż wydawało mu się to jeszcze w Londynie.

Sharpe odprowadził najpierw pannę Bearnadotte do pokoju, a potem pozostawiony sam sobie także zabrał się za walijskojęzyczną lekturę. Potem lekki obiad, który zjadł u siebie, dowiedziawszy się, że Madeleine nie planuje przyjść do wspólnej sali i wreszcie postanowił skorzystać z pięknego popołudnia by poznać okolicę. Trochę się wahał, czy odwiedzić pannę, która zajmował coraz więcej jego przyzwoitych i kompletnie nieprzyzwoitych marzeń. Och, jej na pewno żadne erotyczne myśli nawet nie przeleciały by przez głowę! Była niezwykle urocza, a jednocześnie, przy takim wychowaniu, zapewne bardzo purytańska. Chociaż Sharpe miał nadzieję, że gdzieś na dnie serca drzemie w niej ów duch śmiałej i rezolutnej dziewczynki, którą kiedyś tak bardzo polubił, gotowej otworzyć się przed nim i rzucić w wir wspólnego cudownego szaleństwa. Miał nadzieję, tak bardzo miał nadziej, że ten pocałunek wczoraj w parku i kolejny, na dobranoc były zapowiedzią czegoś większego, przebudzenia się ku niemu serca słodkiej dziewczyny. Zapragnął ją odwiedzić tym gwałtowniej. Podszedł pod jej drzwi, podniósł dłoń, ażeby zapukać i ... zawahał się. Jak słyszał, ludziom z migreną potrzebny jest przede wszystkim spokój i cisza. Nie chciał jej zdenerwować. Tyle lat się nie widzieli. A jeżeli będzie na niego zła? A jeżeli naprawdę potrzebuje spokojnego wypoczynku? A jeżeli ... powoli odszedł od drzwi.
"Wieczorem" – postanowił. – "Ale co robić? Może tak przejażdżka konna?" - zastanowił się. Skoro bowiem mieli rozwiązać sprawę panny Person poznanie okolicy było niezwykle istotną sprawą. Szybko przebrał się w strój do jazdy i wyszedł niemal wpadając na panią Davies i lorda Lexingtona.

Widział z werandy, jak Courtney wysiadła z powozu i rozejrzała się ciekawe. Jakby oceniała posiadłość, jakby dziwiła się. Jej mina przez chwilę mówiła, że nie tak wyobrażała sobie posiadłość earla. Jakby, nie wiadomo dlaczego, sądziła, że posiada on wielki mroczny dom pełen tajemniczych zakamarków, a nie taki uroczy, maleńki, wiejski, ciepły domek. Oczywiście, zapewne, jak na jej gust. Ale uśmiechnięte usta i odbicie słońca w oku świadczyły, że podobało jej się to, co widziała, że nastrajało... pogodnie. Dziwne, że właśnie tutaj Lucy poczuła się źle. Raczej powinno tak się stać w tym jej koszmarnym londyńskim pokoju, gdzie człowiek tylko dzięki wyobraźni mógł znaleźć się w przyjaznym otoczeniu. Irlandka zobaczyła wychodzącego z budynku pana Sharpe’a i uśmiechnęła się do niego pogodnie.

- Madame, milordzie - ukłonił się Courtney i dosyć obojętnie skinął głową Lexingtonowi. - Cieszę się, że państwa widzę. Wybacz mi, szanowny lordzie, ale pozwolę sobie porwać pańską towarzyszkę, jeżeli tylko wyrazi zgodę i nieco odpocznie po podróży. Mam wobec niej bowiem, oraz panna Bearnadotte, dług wdzięczności.
Courtnej lekko zaskoczyły słowa mężczyzny, ale także zaintrygowały:
- Wcale nie jestem zmęczona, podróże pociągiem są szybkie i całkiem wygodne.
Uśmiechnęła się do barona i powiedziała.
- Nie pogniewasz się, że na chwilkę zostawię cię samego?
A potem, nie czekając na jego odpowiedź zwróciła się do Edrica:
- Słucham pana? – Widać podjęła już decyzję bez względu na opinię Lexingtona.
- Wobec tego najpierw podziękowania. Wie pani - dodał poważnie - to było bardzo miło z pani strony udostępnienie mi i pannie Bearnadotte powozu. Dzięki temu bez problemu dotarliśmy tutaj. A i służba okazała się nie tylko pomocna, ale po prostu mila. Przynajmniej pokojówka Fiona, bo z nią zamieniłem kilka słów podczas podróży. Mam nadzieję, ze brak powozu nie spowodował jakiejkolwiek niewygody?
Courtney pokręciła głową:
- Naprawdę nie ma o czym mówić. Jak pan widzi, dotarłam tu całkiem szybko i wygodnie. Bardzo mi miło, że mogłam pomóc, a podziękowali mi już państwo tym pięknym bukietem kwiatów. Uwielbiam kwiaty.
- To przynajmniej udało się trafić w pani gust
– uśmiechnął się. Madeleine była cudowna! Jej kobiecej intuicji zawdzięczali odpowiedni wybór. Kolejny raz zakłuło go serce z żalu, ze nie ma jej tutaj przy nim. - Bardzo się cieszę, naprawdę, to było bardzo pomocne. A co pani planuje dalej robić? Polecam spacery wokół pałacu. Jest bardzo sympatycznie. Odbyłem już dwa całkiem długie. Teraz zaś, jak pani widzi, planuję mała przejażdżkę po okolicach. Tam dalej – wskazał ręką – są stajnie i konie do naszej dyspozycji.
- Przejażdżka konna? Och to wspaniały pomysł! Czy mogę się przyłączyć? Bardzo bym chciała pozwiedzać okolicę. Niestety
- popatrzyła ze smutkiem na swoją suknie - strój do tego mam raczej mało odpowiedni.
- Nic nie stoi na przeszkodzie, madame. Sadzę, że earl ma ze dwa konie, tak, że nie widzę przeszkody. Poza, oczywiście, naturalnym zmęczeniem, po podróży. ale, jeśli chce pani jechać ... chętnie poczekam, aż zmieni pani szaty z tej pięknej, ale rzeczywiście nieco nieodpowiedniej do jazdy konnej sukni, na coś bardziej przystosowanego do siodła.
- Nie mam pojęcia gdzie moje bagaże, moja pokojówka ani nawet pokój
- popatrzyła na niego bezradnie.
- A co do pokojówki i bagaży, sądzę, że służba earla odpowiednio się nimi zajęła.
- Przepraszam - wezwał grzecznie lokaja, który podszedł skłaniając głowę. - Madame Davies przybyła właśnie na zaproszenie earla Persona. Wszakże osobiste bagaże i służba przyjechały z nami wczoraj. Czy może pan zaprowadzić panią do jej pokoju i przywołać pokojówkę?
- Szlachetni państwo
- lokaj skłonił się głębiej zdziwiwszy się zapewne uprzejmości Sharpe'a, który jednak nie lubi traktowania ludzi z góry i dla niego było to całkiem naturalne. - Oczywiście. Madame Davies, proszę za mną.
- Proszę iść, jeżeli ma pani ochotę na przejażdżkę, poczekam tutaj.
- Wrócę najszybciej jak to będzie możliwe
- Courtney odeszła za lokajem.

Jeżeli Sharpe miał jakieś pojęcie o kobiecym ubiorze to głównie takie, że zmiana stroju każdorazowo jest czynnością dosyć kłopotliwą i nieszczególnie krótką. Spodziewał się wiec Davies najwcześniej za kwadrans lub dwa ... jak dobrze pójdzie.
- Przepraszam, wybieram się na przejażdżkę konną. Co tam, w tamtym kierunku się znajduje? – Wskazał ręką pytając przechodzącego obok siwobrodego mężczyznę, jak wskazywał przybrudzony ziemią strój i sekator w ręku, prawdopodobnie ogrodnika.
- Tam dalej, paniczu, hm, tam dalej to jest niby folwark, posiadłość. Taka jak jaśnie wielmożnego earla, ale mniejsza. Kilka ładnych mil stąd.
- A wcześniej?
- Ano, jeżeli tam się panicz uda, to będzie przejeżdżał obok lasu. Niezbyt wielkiego, ma jakieś 2-3 mile. Stary to bór, prastary, jak powiadają, że to jeden z nielicznych ostępów, które zachowały się przez wieki z dawnych starych puszcz, które pokrywały nasza dobrą Anglię kiedyś.
- Powiadają
? – Zainteresował się Edric. – A któż to powiada?
- Eee
– żachnął się ogrodnik, jakby Edric zadał głupie pytanie i wszedł na grząski teren nie swoich spraw. – Tak ogólnie, miejscowi mówią - stwierdził oględnie. – Rozumiecie, stare kobiety opowiadają, że żyły tam leśne duszki, ale kto by wierzył w takie bajędy. Las ci to rzeczywiście stary i dąb nad nim wielki króluje. Jak będzie pan jechał to od tamtej strony widać dobrze. Wielki, stary, wysoki dąb. W samiuśkim środeczku rośnie, a i koroną sięga ponad insze drzewa. Tuż obok jeziorka.
- Jeziorka? Panna Person została znaleziona przy jeziorku. Czy to było tam – Sharpe drążył problem mimo coraz większej niechęci ogrodnika.
- Ano tam. Jak panicz chce, to można tam dojechać starą ścieżką. Las wprawdzie nie gęsty, ale zawsze konno ścieżką będzie łatwiej, a jak się już konia za kantar weźmie, to w ogóle spokojnie. Daleko nie ma. Ścieżyna z tamtej strony biegnie, każdy zobaczy, jak pojedzie przy skraju. Wybaczcie paniczu, robotę mam teraz
– podniósł na chwilę szeroki kapelusz odsłoniwszy pomarszczone oblicze.
- Bardzo pomogło mi to. Przynajmniej wiem, gdzie co jest. Dziękuję i przepraszam, że przeszkodziłem w pracy.

Pani Davies okazała się pod względem przebierania prawdziwą kobietą. Nie zaskoczyła go szybszym pojawieniem się, ale za to kiedy wróciła miała na sobie męski strój do konnej jazdy, obcisłe bryczesy, buty do kolan, koszulę i kaftan, a włosy spięła z tyłu wstążką.
- Jestem gotowa - powiedziała stając przed mężczyzną swobodnie, jakby jej strój był najzwyklejszy na świecie.
- Wygląda pani, jak prawdziwa amazonka - stwierdził lustrując kobietę spojrzeniem - no to do stajen i jedziemy. Są tam, kilkaset metrów stąd, przy czworakach dla służby. Proszę ze mną, madame.
Courtney ruszyła za mężczyzną bez słowa uśmiechając się lekko. Zapewne zastanawiała się nad tym, jak przyjął jej absolutnie niewłaściwy dla jej płci kostium jeździecki. Może w jej oczach zasłużył na szacunek, iż przyjął go bez mrugnięcia okiem. Taką przynajmniej miał nadzieję, bo zdołał polubić tą wyjątkową kobietę, której pieniądze nie uderzyły do głowy.

Nie minął kwadrans, a już dwa konie spinane ozdobnymi kantarami trzymanymi w wprawnych dłoniach przemierzały pałacowe błonia. Courtney znakomicie trzymała się w siodle. Zapewne lepiej od niego. Ubrana w męski strój, doskonale przylegający do ciał,a wcale nie wyglądała mniej kobieco. Wręcz przeciwnie, jeszcze mocniej podkreślała walory swojej urody. Tak, zdecydowanie, obok jego kochanej Madeleine, właśnie Irlandka miał w sobie najwięcej uroku i takiego czysto ludzkiego ciepła.
- Proponuję zobaczyć tam, dalej – wskazał dłonią nieco na prawo. - Służba wspominała, że jest tam osobny las należący do majątku, a za nim jeszcze dalej posiadłość kuzyna earla. Ponoć znacznie mniejsza niż włości naszego gospodarza, ale i tak jest to najbliższe sąsiedztwo.
- Jeszcze mniejsza
? - Kobieta zaśmiała się dźwięcznie - Tutaj ludzie najwyraźniej żyją bardzo skromnie. To takie... odświeżające, że nie kłuje się innych bogactwem w oczy, nie sądzi pan?
- Trudno mi coś na ten temat powiedzieć, madame
– zdziwił się. Może siedziba wiejska earla nie była Pałacem Buckingham, ale do najmniejszych także nie należała. Jednopiętrowy, całkiem spory budynek na pewno nie był mały, przynajmniej według jego standardów. - Dla mnie to bardzo duża posiadłość i nigdy w takim pałacu nie mieszkałem. Mój ojciec był profesorem i nasz dom nie był wiele większy od tutejszej werandy. Dla takich ludzi, jak pani, należących do elity królestwa, to może i niewiele, ale, moim zdaniem, nasz earl jest całkiem zamożnym człowiekiem, a jego kuzyn mieszkający po sąsiedzku, pewnie także. Lecz zgadzam się, że jest tu bardzo ładnie i cieszę się, ze odwiedziłem to miejsce. Pogalopujemy trochę? - Zapytał.
- Chętnie - pani Davies spięła konia i ruszyła gwałtownie do przodu wyprzedzając mężczyznę. Odwróciła się do niego i zawołała radośnie - I żadna ze mnie elita, jestem zwyczajną córka i żoną kupca! A teraz proszę mnie dogonić.
Jej koń ściśnięty udami, przyśpieszył jeszcze bardziej.

"Cóż, jeżeli żona kupca nazywa majątek earla ubogim, to należy do elity, czy jej się to podoba, czy nie" – pomyślał, ale nie powiedział na głos. - Spróbujemy! - Krzyknął. Stanął w siodle i lekko nacisnął swego ogiera ostrogami. Nie lubił ich używać, ale jego srokacz wyraźnie usiłował mieć więcej do powiedzenia, niż jeździec. A może to on był zbyt mało doświadczony, jak na tak narowistego rumaka? Ale nic to. Wyzwanie padło i nawet gdyby miał przegrać to postanowił, że nie podda się bez walki.

Kolnięty w boki ogier zerwał się, widocznie zaskoczony, iż jeździec, dotychczas używający wyłącznie wodzy, zdecydował się na większą stanowczość. Ruszył do przodu powoli doganiając karą klaczkę Courtney. A może to Edricowi się tak zdawało? Gdyż po chwili odległość znowu zaczęła się powiększać. Za to w oczach rósł przed nimi kompleks leśny. Niezbyt wielki, ot kilkaset akrów zieleni, nad którą, niby stary król, władzę zwierzchnią sprawował prastary dąb. Jak twierdził ogrodnik, naprawdę jego konary zdecydowanie wybijały się ponad resztę drzew.

Kobieta zwolniła zbliżając się do lasu, nie chciała poranić konia o gałęzie. Zresztą i dla niej zetknięcie z konarem mogłoby okazać się dość nieprzyjemne.
- Hej! - Krzyknął zbliżający się do niej Sharpe. - Tam nieco dalej jest ścieżka. Będzie wygodniej. Może zejdziemy z koni? Będzie wygodniej.
Pokiwała głową i bez wahania z wdziękiem zeskoczyła z konia. Chwyciła go za uzdę i ruszyła do przodu.
- Pięknie tutaj - Odetchnęła głęboko. - Widziałam miejsca, które inni uznają za najpiękniejsze na świecie, a jednak na angielskiej prowincji czuję się najszczęśliwsza.
- Tak
- odparł. Prowadzili teraz obydwoje konie za po ścieżce prowadzącej w głąb zieleni. Okazała się dość szeroka, by mogli iść obok siebie. - Wspominała pani, że miała okazję podróżować. Ja robiłem to jedynie palcem po mapie i nie wyjeżdżałem poza wyspy. Ale zgodzę się, że angielska prowincja czasem dorównuje nawet szkockiemu krajobrazowi, wzgórzom, dolinom, wrzosowiskom. Wie pani, jestem Szkotem i każda pliszka swój ogonek chwali - uśmiechnął się.

- Mam dom w Lake District. Zapewniam pana, że nie ma na świecie piękniejszego miejsca - zamyśliła się na chwilę. - Choć moja opinia jest pewnie subiektywna. Po prostu spędziłam tam najpiękniejsze chwile swego życia.
- Najpiękniejsze
? - Zapytał zaciekawiony. A co do Lake District to się nie dziwił. Słyszał opinie, że to mekka tych, którzy szukają okruchów romantyzmu w dobie szalonego rozwoju. Wordsworth i Coleridge poświęcili temu uroczemu kawałkowi Cumbrii niejeden poemat. Chociaż niespecjalnie interesował się współczesną poezją, to jednak znajomość przynajmniej podstaw należała do klasycznego wykształcenia i podczas studiów musiał się z nimi zapoznać. Potem niekiedy wpadały mu w ręce tomiki poezji. Przeglądał je czytając niektóre utwory, dlatego kojarzył wspomniany przez kobietę region.
Popatrzyła na niego z uwagą:
- Czy był pan tam kiedykolwiek? Jeśli nie, naprawdę prosze koniecznie pojechać ... Najlepiej z kimś, kogo pan kocha i z kim lubi spędzać czas - była to dziwnie bezpośrednia rozmowa. - Góry najbardziej kocham jesienią ...
- Pani Davies, powiedziała pani, że spędziła tam najpiękniejsze lata swojego życia. Doradziła też, żebym się wybrał tam z kimś, kogo kocham. Dziękuję, ale o ile z drugim zdaniem się całkowicie zgadzam, to wcześniejszemu nie wierzę. Najpiękniejsze, szanowna pani, bowiem dopiero będą. Całkowicie jestem przekonany
- powiedział równie poważnie. - Wyczuwam w pani głosie ton smutku i melancholii. Tęsknoty? Ale wiem i tak, że w tej sprawie mam rację. To po prostu widać po pani. Po glosie, po sylwetce, po wszystkim. Tacy ludzie, jak pani, madame, zawsze mają najpiękniejsze lata przed sobą.

Odwróciła się i ruszyła dalej przed siebie. Przez chwile milczała. Potem odpowiedziała cicho jakby bardziej do siebie:
- Moje życie to pasmo strat. Nic tego nie zmieni...
- Naprawdę? Mówię pani, że to nie prawda i gwarantuję, że jest cała kupa osób, która radośnie zamieniłaby swoje nieszczęścia na pani. Nie wierzy pani? Proszę iść tam, gdzie ludzie chorują. Często małe dzieci, które nie zaznały nigdy chwili szczęścia. Wie pani, jestem biedny jak mysz kościelna. Niedawno straciłem pracę na uczelni. Nie miałem nikogo, kogo mógłbym nazwać nie tylko osobą kochaną
– specjalnie użył czasu przeszłego, wspomniawszy swoje obecne uczucie do Madeleine - ale nawet przyjacielem, czy dobrym kolegą. Taki Lexington czy Windermare mogliby powiedzieć: co to za życie? Tymczasem ja się cieszę, że jest tak, a nie gorzej i mam nadzieję, że kiedyś karta się odwróci. Szczerze życzę, nie to złe słowo, nie życzę, po prostu uważam, że pani karta również. Nawet jeżeli pani wiele straciła, to może pani jeszcze więcej zyskać. Jest pani nie tylko młoda i ładna, ale jest w pani coś więcej. Na pewno inteligencja i chęć tworzenia dobra. Nie wierzę, zwyczajnie nie wierzę, żeby tak rzadkie cechy wreszcie nie przyniosły pani większej radości, niż pani nawet myśli.
Pani Dawies uśmiechnęła się melancholijnie:
- Wiem ile jest cierpienia na świece ... Może ma pan rację. Pewnie jestem samolubna, bo widzę tylko swoje nieszczęście.
Popatrzyła mu w oczy.
- Dziwny z pana człowiek. Znamy się zaledwie dwa dni, a rozmawiamy tak ... otwarcie. Chciałabym panu uwierzyć. Jak by to było, znowu tak w pełni poczuć się szczęśliwym ... - odwróciła głowę i popatrzyła na prastry dąb przed sobą. - Z drugiej strony jakaś część mnie nie chce oderwać się od przeszłości. Nie chce zapomnieć...

Nie była samolubna w ocenie Sharpe’a. Raczej biedna. Nie pieniężnie, ale w sensie zbyt wielkiej wrażliwości. Taki charakter to czasem skarb, a czasem utrapienie.
- Słusznie, madame – stwierdził dobitnie - bowiem wcale nie chodzi o to, żeby zapomnieć, ale o to, żeby zrozumieć, że wszystko toczy się dalej. Słyszałem, że pani opiekuje się biedakami. Ale trochę sama pani jest biedakiem, a raczej robi z siebie nędzarza, który ma skarb w ręku, ale dobrowolnie wybiera biedę. Bolące, czułe serce to wielka zaleta, ale jak wszystkie zalety, doprowadzona do granic może niszczyć człowieka. Rozmawiamy otwarcie? Pewnie tak. Bo niby czemu by nie? Zawsze łatwiej się porozumieć mówiąc wprost – no, prawie zawsze, ocenił. Nie potrafił tak ze swoją ukochaną Madeleine. Chciałby, ale czuł, że ma problemy z doborem właściwych słów. Podczas wieczornego spaceru pocałunki zastąpiły słowa. Miał nadzieję, że dalej tak będzie.
- Ale ale - nagle zauważył, że tak rozmawiając doszli do jeziora. - To chyba tutaj znaleziono Lucy. Wypytywałem służbę o to miejsce. Dziwnie się czuję – nagle stwierdził rozglądając się. Ten sam las, jak gdzie indziej. No, może trochę starszy, o czym świadczyły grube, powyginane pnie. Jednakże poza tym, całkiem zwyczajny. Drzewa, liście, trawa, jeziorko porośnięte szuwarami, kwiaty, pachnąca lasem woda. Wszystko zwyczajne, jednak ... nie potrafił tego opisać.
- Tak to dziwne miejsce ... Gdyby nie brzmiało to jak eufemizm powiedziałabym, że jakby magiczne... - Courtney popatrzyła na nieruchomą tafle wody - Pomyślę nad pana słowami... a teraz może wracajmy?
- Tak ma pani rację - milcząc skierowali się z powrotem. Rzeczywiście dobrze podsumowała niezwykły klimat tego dziwnego miejsca. Magia! Pewnie tak, ale zła czy dobra? Tego jeszcze nie wiedział.

Wracając nie rozmawiali wiele. Irlandka była spokojna, opanowana i uprzejma, lecz jakby zamyślona. Zdawkowo odpowiadała na jego pytania. Jakby chciała zostać sama w swoim wnętrzu i zastanowić się nad swoimi sprawami. Uszanował to, tym bardziej, ze on też myślał o nadchodzącej wizycie u Madeleine. Przejażdżka była bardzo miłym akcentem dnia, ale ... wspomnienie panny Bearnadotte wygrywało. Tymczasem obydwoje z Courtney dojechali do stajen, zostawili konie i podziękowawszy sobie rozeszli się. Ona poszła do budynku, a Sharpe biegiem udał się na pobliską łąkę, gdzie niedaleko parku widział rosnące gardenie. Wprawdzie pochodzący z kolonii kwiat nie był zbyt popularny w Anglii, ale Edric miał nadzieję, że spodoba się dziewczynie. Piękny, biały pąk miał powiedzieć to, czego on sam nie potrafił. Dla Madeleine wybrał najpiękniejszy, jaki tylko mógł znaleźć.


Przemknął się bocznym wejściem. Nie chciał być widziany z kwiatkiem i nie chciał zawstydzać dziewczyny. Ostrożnie dotarł niezauważony pod jej drzwi. Chwila wahania. Puk, puk! Krótki stuk rozproszył na moment ciszę korytarza.
- To ja, Edric – powiedział cicho.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 30-04-2009 o 23:27.
Kelly jest offline  
Stary 01-05-2009, 00:34   #67
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=RmAgRvAAijY&feature=related[/MEDIA]

Lipiec, środek dnia, a było tak ciemno, że ledwo dawała radę czytać. Uroki Anglii czasem ukrywały się tak głęboko, że ich wcale nie dostrzegała. Przewracała kartki Roczników Niemiecko-Francuskich. Były lekturą niezwykle nudną, niestety zdaniem Richarda Willisa absolutnym must to know, więc Olimpia w desperackiej próbie sprowadzenia się na ziemię, zamiast książek polecanych przez Edrica Sharpa czytała o masach i proletariacie, próbując skupić się na zawiłościach heglowskiej dialektyki w wydaniu niejakiego Karola Marksa. Roczniki zalegały w domowej biblioteczce od dwóch miesięcy, zabrała je w drogę w ostatniej chwili, postanowiwszy w końcu sprawić ich przeczytaniem drobną przyjemność przyjacielowi.

Pan Marks interpretujący Hegla oraz współczesne stosunki społeczne nie odprężał i myśli śpiewaczki uciekały gdzie indziej, skwapliwie rozwijając każde skojarzenie budzone przez lekturę. Najpierw zahaczyły o Sztukę, bo ta skuteczniej niż jakikolwiek filozof propaguje idee równości ludzi, wszak to syn dozorcy z taką łatwością doprowadził wczoraj Włoszkę do łez i poczucia niższości.
Natomiast od uczucia, że jeszcze jedna antyteza urzeczywistniająca się w tezie a zniesiona w syntezie i przestanie cokolwiek rozumieć ze słowa pisanego, łatwo było przeskoczyć do Ady, własnym przykładem przytakując jej stanowczej opinii na temat katastrofalnego systemu kształcenia kobiet. Odrobina nauk ścisłych w młodości i Olimpia z pewnością byłaby dziś mądrzejszą osobą. A od Ady znowu było bardzo blisko do Virgila. Rzecz sama w sobie wielce niepokojąca.
A przecież zaakceptowała sytuację oficjalnie.

- Och, dość tego. – Zdecydowanym ruchem zastukała w ścianę powozu. Stangret zatrzymał konie.
Wysiadła od razu, mocno otwierając drzwi, tak, że uderzyła w zamierzającego jej pomóc woźnicę.
- Przepraszam… - urwała zdając sobie sprawę, że nie pamięta jak mężczyzna się nazywa. Zatrudniali go od kilku tygodni, ale Olimpia nie zamieniła z nim dotąd ani słowa. Zarejestrowała jedynie, że jest rudy i piegowaty i wygląda jak brat bliźniak garderobianej Mary.
Muszę się przejść, dogoń mnie za pół godziny.

***

Rytm deszczu i własnych kroków też się sprzysiągł przeciw niej.

…co za siła
Namiętna, upajająca,
Pcha mnie w twe ramiona


Jakby w życiu liczyła się tylko miłość. Dobrze chociaż, że niezupełnie taka, co składa się z westchnień.

Olimpia Emmanuela Grisi starała się nie utożsamiać się z operowymi bohaterkami. Szkoda, że czasem, zachowywała się dokładnie jak one. Na szczęście, choć opera znajdowała tylko jedno wyjście dla porzuconych kochanek, panna Grisi wiedziała, że w prawdziwym życiu starczy znaleźć sobie nowe libretto.

Bo Virgil … cóż, Virgila było zwyczajnie za dużo.

Ta jego postać,
Ten jego krok,
Ten jego uśmiech,
Ten jego wzrok.


Przeklęty deszcz.
Należałoby zabić w sobie Małgorzatę, ale w głębi serca Olimpia wiedziała, że mogłaby rzec parafrazując francuskiego monarchę.
Małgorzata to ja.

Zabijanie Małgorzaty byłoby więc aktem zbyt ostatecznym.

To szczęśliwy traf sprawił, że na balu miała na kim zogniskować rozbudzone pragnienia. Lord Lexinton był litościwym prezentem od losu. Później, jak zwykle w świetle dnia, wszystko przestało być proste.
Dlatego żałowała, że nie ma czego żałować. Gdyby z Jamesem Od Kwiatów i Walca zapomniała się w książęcym parku, teraz męczyłoby ją wspomnienie zadartej do góry sukni i opuszczonych baronowskich spodni.

Jak nie być patetyczną, nadwrażliwą i sentymentalną, kiedy na chleb zarabia się kochając i umierając naprzemiennie. Jak nie być zepsutą i próżną, gdy życie mija w kapiących złotem wnętrzach. Trudno być śpiewaczką operową i nie ulec temu, czym opera jest.

***

Zaś następnego ranka naprawdę obudził ją kogut. Oto drobiazg, który może zaważyć na odbiorze całego dnia. Założyła pierwszą suknię wyjętą z szafy, a włosy związała wstążką w kucyk. Szkoda jej było czasu na siedzenie przed lustrem.
Wróciła ze spaceru głodna i nieoczekiwanie stęskniona za psiakiem zostawionym w Londynie.

Na śniadaniu słuchała o Egipcie. Baron Somerset tak zajmująco opowiadał o planach wykopania kanału łączącego Morze Śródziemne z Czerwonym, że Olimpia uwierzyła w techniczne uzdolnienia egiptologa i zdecydowała się przynieść z sypialni obrazek znaleziony w rzeczach Guiditty.
- Myśli Pan, że takie maszyny mogłyby latać? – wypaliła prosto z mostu.
Odpowiadając na pytanie, kto namalował akwarelkę, skłamała, że ona sama.
- Mam bardzo sugestywne sny – dodała tonem wyjaśnienia, mając nadzieję, że zawarta w podtekście sugestia, że jest to wytwór niekontrolowanej wyobraźni, powstrzyma inne pytania.

A potem rozmowy przerwało wtargnięcie dziecka i jego opiekunki.

W czasie gdy guwernantka pytała, panna Madeleine odpowiadała, dziewczynka ewidentnie wywiercała patykiem w sukience Olimpii dziurę. Ostry koniec przebijając materiał sukni i pończochę ranił Olimpię w łydkę.
- Auć! – jęknęła Włoszka - Je suis desolee, Mademoiselle. Nous n’avons vu aucune fille – zmieszana powtórzyła szybko za Madeleine.

Dziewczę mimo, że nieduże i dobrze schowane skutecznie zakończyło śniadanie. Francuzka, bez przekonania, ale opuściła jadalnię, po niej zrobili to inni.
Olimpia wstała i odsunęła krzesło.
- Wyjdź, szkodniku.
- Mam na imię Kamila.
- Szkodnik Ci się nie podoba, słoneczko?
- Taki jak mysz?
- Dokładnie taki.
- Podoba mi się. Chcesz zobaczyć trupa myszy?
– na twarzy dziecka wykwitł uśmiech szczęścia.
Kąciki ust Olimpii zadrgały.
- Koniecznie kochanie.
- Ale najpierw powiemy Twojej nauczycielce, że się znalazłaś, żeby się nie martwiła, i że teraz jest czas na lekcje przyrody, której mi udzielisz. Pokazując mi trupa myszy i ogrody. Dobrze?
- Dobrze.
– dziewczynka poważnie pokiwała głową. – I jezioro, tam gdzie Lucy zachorowała.

Okazało się, że trup myszy miał uroczysty pogrzeb, ale pochowano go na tyłach domu. Olimpia i Kamila opuściły więc rezydencję tylnym wejściem, nie wpadając na nowo przybyłych gości.
Wspólna, potajemna ekshumacja bardzo zbliża ludzi i wkrótce Olimpia poznała kolejny sekret dziewczynki. Kamila z przejęciem rozprostowywała pomiętą kartkę.
- To mój sekretny rysunek.
Na obrazku ośmiolatki jedna postać była w sukience, a druga w czymś, co zapewne miało być frakiem. Druga postać miała zielone włosy.
- Kto to jest słoneczko? Ten pan obok Lucy? – Olimpia zaryzykowała rozpoznanie pierwszej postaci.
- Dziiiiwny, prawda? – dziewczynka obróciła się z przejęcia wokół własnej osi.
- Dziwny – Olimpia powtórzyła ruch dziecka i po chwili obie obracały się w kółko, współzawodnicząc o laury mistrzyni dłuższego utrzymania pionu.
Olimpia pierwsza wylądowała na trawie. Po chwili leżały w niej razem.
- Był z Lucy na balu. –powiedziała cicho Kamila. – I jeszcze wi… -urwała w pół słowa.
Olimpii wyobraźnia zaczynała płatać figle i nagle poczuła na policzkach nieoczekiwanie chłodny podmuch wiatru. Wiatru, którego nie było.
Przez chwilę milczały.
- I widziałam go nad jeziorem. Dzień przed balem. Schowałam się, bo był taki… Z zielonymi włosami. – dokończyła dziewczynka.

Włoszka wstała z trawy.
- Chodźmy. Pokażesz mi jezioro.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie

Ostatnio edytowane przez Hellian : 01-05-2009 o 22:25. Powód: Rymowanki pochodzą z "Fausta" i jednocześnie z libretta "Potępienia Fausta" Hectora Berlioza
Hellian jest offline  
Stary 03-05-2009, 01:39   #68
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Irytująca noc zwykłą koleją rzeczy przeszła w irytujący dzień. Wprawdzie poranne nieoczekiwane spotkanie z baronetem Windermare stanowiło nieco jaśniejszy akcent, jednak spotkanie lorda Suttona w Langtry's utwierdziło ją w przekonaniu, że należy ów dzień spisać na straty. Zresztą Sutton jak Sutton. Całkiem przystojny, umiarkowanie zabawny, bogaty ponad przyzwoitość. Gorzej było z jego ozdobą, którą zwykł prowadzać wszędzie ze sobą niczym małego, kanapowego pieska. Te ostatnie miały jednakowoż nad panią Davies taką przewagę, że nawet jeśli próbowały wygłaszać impertynenckie uwagi, to żadna z nich nigdy nie została zrozumiana.
Irlandka rozdrażniła ją tylko, co po nieprzespanej nocy zdecydowanie nie było wskazane. Szczęściem i ona i Sutton dość szybko opuścili podwoje Langtry's. Drażnienie Ady na dłuższa metę było mało roztropnym posunięciem. Jeśli czegoś lady Lovelace nie zbywało, to była to właśnie cierpliwość. Zwłaszcza, że o ile mężczyznom potrafiła wybaczyć głupotę, o tyle zdobycie się na podobną wielkoduszność wobec kobiet było ponad nią.

*

Sama nie wiedziała, co podkusiło ją, by zaproponować Windermare'owi wspólną podróż. Pilnując pakowania ostatnich kufrów doszła do wniosku, że był to niezmiernie dobry pomysł. Virgil, w końcu mówili sobie teraz po imieniu, miał w sobie coś czarująco nieznośnego.

- Anno! Zostawiam Cię tu na straży – ton, którym mówiła do służącej był nader poważny. - Miej oczy szeroko otwarte, tak? Gdybyś usłyszała jakiekolwiek nowiny dotyczące Personów, spisz mi je i poślij do Dawenvill!

Choć gdziekolwiek indziej podobne słowa mogłyby zabrzmieć co najmniej niedorzecznie, w domu Kingów były jak najbardziej na miejscu. Wprowadzenie wśród swojej służby obowiązkowych lekcji Ada poczytywała sobie za osobisty sukces. Z rodzinnego domu wyniosła przekonanie, że najważniejszym kapitałem jest kapitał ludzki i że – bez względu na wszystko – warto inwestować w ludzi. Pracująca u hrabiostwa Lovelace służba ochoczo okazywała swoją wdzięczność. Ich lojalność była niepodważalna.

*

Dobre pół godziny temu zostawili za sobą brudne ulice Londynu. Virgil okazywał być się godnym rozmówcą. Choć najwyraźniej konie były dla obojga tematem-rzeką, tocząca się w lando dyskusja nie ograniczała się wyłącznie do nich. Ada raz za razem wybuchała śmiechem. Wśród spowijających wnętrze powozu kłębów dymu atmosfera pęczniała i gęstniała. Sprzyjała jej aura, skryte za chmurami słońce skąpiło światła. Lando podskakiwało na wybojach, zmuszając podróżujących nim dwoje do poszukiwania wciąż nowych sposobów na utrzymanie równowagi.

Coś głucho huknęło i powóz zatrzymał się niespodziewanie na samym środku rozmiękłej od deszczu wiejskiej, nieutwardzanej drogi. Z kozła dobiegły ich uszu niemieckie przekleństwa. Zaintrygowana Ada wystawiła głowę przez niewielkie okienko.

- Hans?!
- Frrrau Lovelace! Wir haben wielkie prrroblemen!

Zmoknięty mężczyzna ze zgryzotą przyglądał się wyłamanej ośce koło, raz za razem to drapiąc się po brodzie, to znów zrywając z głowy czapkę i tuląc ją do podołka. Baronet wyskoczył z lando. Obiegł powóz i zajął pozycję obok woźnicy.

- Wyprzęgaj! – wydawszy władczym tonem polecenie, podszedł do drzwi. - Ado, nie jest to może najlepszy pomysł, ale z uwagi na okoliczności widzę tylko dwa wyjścia. Albo dasz się namówić na przejażdżkę wierzchem do Dawenvill, albo możemy spędzić tu kolejne dwie godziny w oczekiwaniu, aż Hans wróci tu z pomocą.

Jego słowa stanowiły pewnego rodzaju wyzwanie. Oboje byli tego świadomi. Ada popatrzyła mężczyźnie w oczy, uśmiechając się krzywo.

- Słyszałeś Hans. Wyprzęgaj! – zakrzyknęła wynurzając się z wnętrza powozu. - Obawiam się jednak, że będę potrzebowała pomocy przy wsiadaniu. Suknie są w tej kwestii wyjątkowo mało funkcjonalne.
 
hija jest offline  
Stary 03-05-2009, 19:37   #69
 
woltron's Avatar
 
Reputacja: 1 woltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumny
Ada Lovelace i Robert Virgil Widermare


Jazda wierzchem do Dawenvill okazała się wielce przyjemna, choć męcząca i to pomimo dość długiej przerwy obiadowej jaką Virigil i Ada zrobili sobie mniej więcej połowie drogi, dając odpocząć zarówno sobie jak i wierzchowcom. Z tego też powodu do rezydencji Persona dojechali wczesnym wieczorem - do zachodu słońca zostało jeszcze godzinę lub dwie.
Rezydencja Persona nie rozczarowała Ady i Virigila. Owszem sam dom nie był zbyt duży, ale trudno było go nazwać małym. Za to położony był w cudownym miejscu – otoczony angielskim parkiem na tle lasu. Nic dziwnego, że Person tak lubił to miejsce i nie wahał się z jego zakupem.
Nie czekali długo, aż z budynku wyszedł niewysoki, młody chłopak ubrany w stary, nieco za duży surdut. Poruszał się nieco niezgrabnie.
- W czym mogę państwu pomóc? – zapytał się grzecznie. Wyglądał na nieco speszonego.
- Jestem Robert Virgil Widermare, a to Lady Ada Lovelace – odpowiedział władczym tonem Virigil. – Earl Ross zaprosił nas do swojej rezydencji.
- Tak, Sir. Mam na imię Tom. – chłopak wyprostował się słysząc kim są przybyli – Anno, Elde chodźcie pomóc... – krzyknął do domu, po czym odwrócił się do Ady i Virigila. - Zostaliśmy uprzedzeni, że się państwo pojawią. – Chłopak po schodach niżej i pomógł z zsiąść z konia: najpierw Adzie, a potem Virgilowi. – Piękne zwierzęta – powiedział podziwiając konie. – Zaprowadzę je do stajni i osobiście się nimi zajmę.
- Dziękuję – odpowiedziała Ada. Była wyraźnie zmęczona długą podróżą i marzyła o ciepłej kąpieli. – Gdzie można się odświeżyć?
- Za chwilę przyjdzie Anna – odpowiedział Tom starając się nie patrzeć na Adę, która go wyraźnie onieśmielała - i zaprowadzi państwa.
Rzeczywiście po chwili pojawiła się młoda kobieta, ukłoniła się nisko, po czym powiedziała:
- Zaprowadzę państwa do pokoi..

*
Olimpia i Wilhelm Somerset


- Chodźmy. Pokażesz mi jezioro.- powiedziała Olimpia patrząc się na dziewczynkę.
- Dobrze – odpowiedziała wyraźnie uradowane dziecko, które zdawało się mieć niespożyte pokłady energii. – Tylko nikomu nie mów, bo pani Fortage mówi, że las to nie najlepsze miejsce dla młodych, dobrze urodzonych dam – dodała niemal konspiracyjnie, po czym ruszyła w stronę lasu i jeziora.

Droga nad jezioro nie była zbyt męcząca, a pogoda była wręcz idealna na pieszą wycieczkę – było ciepło, ale w cieniu drzew nie czuło się tego. Kamila okazała się być bardzo żywym dzieckiem, tak, że czasami ginęła Olimpii z oczu by po chwili wybiec niespodziewanie z przodu lub z tyłu z jakimś kwiatem, robakiem lub innym przedmiotem, który ją zainteresował. Była też dzieckiem gadatliwym i ciągle o coś się pytała. Dzięki temu nim dotarły nad jezioro Grisi zdążyła opowiedzieć o swojej rodzinie, śpiewaniu, a teraz opowiadała o swoim rodzinnym domu we Włoszech. „Biedny pan Somerset” – pomyślała Olimpia widząc znudzoną minę dżentelmena.
Po jakieś godzinie-półtorej doszli nad brzeg jeziora, który był granicą lasu. Jedynie po drugiej stronie był niewielki fragment piaszczystej plaży. Drzewa otaczające jezioro zdawały się starsze, wyższe i bardziej ponure. Jednak największe wrażenie zrobił na Olimpii stary dąb obok, którego przechodziły, a który wyraźnie górował nad całą okolicą.
Chwilę stały nad wodą, patrząc się na rybki po czym Kamila odwróciła się do Olimpii i powiedziała:
- Jestem głodddna. Masz coś do jedzenia.
- Niestety nie kochanie, ale jak chcesz to wrócimy. Idzie pan z nami Sir Somerset?

- Nie, zostanę jeszcze chwilę. Chcę zobaczyć jedną rzecz, jeżeli Pani to nie przeszkadza.
- Ależ oczywiście, że nie. – odpowiedziała Olimpia – Do zobaczenia na obiedzie panie Somerset.

*

- Pokażesz mi gdzie widziałaś dziwnego pana z zielonymi włosami? – zapytała się Olimpia z nadzieją w głosie.
- Nie, chcę do domu – zaprotestowała.
- A jak obiecam ci dać czekoladkę?
„Mam nadzieję, że to wystarczy” – pomyślała Olimpia.
- Dwie?
- Niech ci będzie szkrabie – odpowiedziała Olimpia.

Dziewczynka pokiwała tylko głową na potwierdzenie, po czym wzięła Olimpie za rękę i zaczęła prowadzić w stronę dębu. Minutę później były już pod nim.
- Zadziwiające – powiedziała sama do siebie Olimpia widząc potężny konar i koronę. – Kamilo gdzie widziałaś tego pana.
- O tam – odpowiedziała dziewczynka wskazując jedną z gałęzi. – Siedział, a w prawej ręce miał taki żółty kwiat... możemy iśśść?
- Tak. Chodź opowiem ci historię...


*
Powrót nad jezioro zajął Olimpii znacznie mniej czasu niż z Kamilą. Przeszła się brzegiem jeziora, po czym zdjęła buty i zamoczyła nogi w zimnej wodzie jeziora. „Cudowne miejsce... a jednak ma w sobie coś niepokojącego, niepojętego” – pomyślała. Rozejrzała się szukając człowieka o zielonych włosach, ale nie dostrzegła nikogo. Rozczarowana zamachała nogami w wodzie, odstraszając ryby...

*

Wilhelm Somerset


Wycieczka nie była zbyt udana. Lady Olimpia była zajęta przez Kamilę, a sam las nie okazał się zbyt ciekaw dla kogoś kto widział dzikie puszcze na półwyspie Bałkańskim. Jedynie okolica jeziora miała w sobie coś tajemniczego, nieuchwytnego... i przyjemnego. Wilhelm Somerset musiał przyznać przed samym sobą, że podobało mu się to miejsce: ciche, jeżeli nie liczyć kilku ptaków śpiewających na pobliskich drzewach, zapomniane, odległe od cywilizacji. „Nie przyszedłem tu jednak by podziwiać przyrodę” – pomyślał i wyjął swój notatnik. Przewrócił parę stron, aż znalazł zapis swoich wrażeń na temat obrazu namalowanego przez Lucy. Przeczytał notatki na głos po czym rozejrzał się. „Wysokie drzewo... to musi być dąb, a więc malowała z drugiego brzegu.”. Przeszedł na drugi brzeg, na niewielki fragment plaży, a może raczej lekkiego zejścia do wody. „Sadząc po notatkach malowała w tym miejscu” pomyślał patrząc się na jezioro, dąb i drzewa.
Już miał odejść gdy po drugiej stronie coś poruszyło gałęzie drzew, jedynie na chwilę ukazując się Somersetowi. Było podobne do wilka, jednak było zbyt duże jak na stworzenie tego gatunku. Miało też czerwone, niczym dwa rozżarzone węgliki, oczy. Stworzenie spojrzało się na Somerseta. Wilhelm nie należał do ludzi, których łatwo było przestraszyć lub którzy łatwo panikowali, ale tym razem się bał. Czuł jak jego ciało sztywnieje, jak mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Chciał krzyknąć, ale nie wydobył z siebie dźwięku. Stworzenie także się nie ruszyło, jeszcze chwile spoglądało na mężczyznę, a potem znikło w lesie. Nie zostawiło żadnych śladów, jakby było tylko złym snem, tworem chorej wyobraźni...

Lord Lexinton

Courtney i Edric Sharpe odjechali, zostawiając Lexintona samemu sobie. Oczywiście miał co robić – musiał dopilnować wnoszenia swoich bagaży przez służbę swoją i Persona. Nie zajęło to zbyt dużo czasu, dlatego Sutton postanowił przejść się wokół rezydencji ; zarówno po to by rozprostować nogi jak i rozejrzeć się w sytuacji.
Piętrowy budynek przypominał bardziej dom łowiecki niż prawdziwy pałac i był, jak na gust Suttona, stanowczo za mały, aczkolwiek bardzo nowoczesny i na swój sposób komfortowy. „Widocznie Person nie lubi przebywać w tłumie” pomyślał James przechodząc przez kolejne pokoje. Po chwili znalazł się w salonie, który znajdował się w starszym skrzydle. Pomieszczenie było wysokie, miało sporo kanap i foteli obitych drogą skórą. Było też kilka, raczej dobrych choć James nigdy nie miał oka do sztuki, obrazów popularnych londyńskich malarzy. W prawym rogu sali stał fortepian. Znudzony Sutton podszedł i usiadł przed instrumentem. „Ciekawe czy coś jeszcze pamiętam” – zapytał się sam siebie, podnosząc do góry osłonę klawiszy. Najpierw nieśmiało, a potem już bez oporów zaczął grać popularną i prostą melodię, którą znał z londyńskich pubów. Nie szło mu źle, ale daleko mu było do mistrzów, których słyszał na salonach. W końcu pomylił dźwięk i zniechęcony miał wstać, gdy zdał sobie sprawę, że nie jest sam:
- Proszę nie przerywać Lordzie Lexinton – powiedziała głośno Madleine Bearnadotte, która z rozpuszczonymi włosami wyglądała zjawiskowo.
- Obawiam się, że gra dla nawet tak miłej publiczności przekracza moje umiejętności – odpowiedział Lexinton zamykając drewnianą klapę. – Miło panią widzieć Panno Bearnadotte. Jak udała się podróż ?– zapytał się kurtuazyjnie.
- Dobrze. Dzięki życzliwości pana towarzyszki. Czy Lady Courtney przybyła z panem?
- Tak – odpowiedział krótko – Pan Sharpe porwał – słowo było wypowiedziane wyraźnie zabawnie – na przejażdżkę po okolicy. Niestety nie mogłem im towarzyszyć, ponieważ chciałem rozpakować bagaże z którymi przybyłem. Może mogła by mi pani powiedzieć o okolicy?
- Niestety nie. Od rana boli mnie głowa i cały dzień spędziłam w pokoju. Dopiero pana gra wybawiła mnie i pozwoliła mi na chwilę zapomnieć o bólu.
Lexinton przyjrzał się Madleine po czym beztrosko stwierdził:
- Być może mogę pani pomóc lady Bearnadotte. Przywiozłem z sobą kilka odczynników i leków. Jeden z nich powinien pomóc na pani problemy.
- Byłby pan tak miły?
- Oczywiście, to żaden problem. Jeżeli zechce pani poczekać, to za chwilę wrócę z lekiem.
Bearnadotte pokiwała tylko głową na zgodę. Kilka minut później Lexinton wrócił z niewielką fiolką w której był żółtawy płyn.
- Proszę to wypić – powiedział Lexinton podając kobiecie fiolkę.
Pisarka wzięła fiolkę i wypiła na dwa łyki. Substancja, czymkolwiek by nie była, miała wyraźnie alkoholowy, słodki posmak.
- Lek powinien zacząć działać za kilka minut, proponuję przez ten czas spacer po parku.
- Z miłą chęcią – odpowiedziała Madleine.

*

Park do którego się udali był urządzony zgodnie z najnowszą modą i wyglądał na naturalny, choć takim nie był. Był za to bardzo urokliwym miejsce, a niewielkie ławki ukryte tu i ówdzie pozwalały na spokojną rozmowę. O czym mówili? Głównie o literaturze, ale także o angielskim społeczeństwie, rządzie i wielu innych sprawach. Lord Lexinton odkrył z pewnym zdziwieniem, że panna Bearnadotte była nie tylko ładną, ale i inteligentną kobietą, która widziała dalej i lepiej niż niejeden dżentelmen, którego znał. Rozmawiali dość długo, jednak Madleine w pewnym momencie znów poczuła się gorzej, pożegnała się więc i wróciła do domu, zostawiając ponownie Lorda Lexintona samemu sobie.

Edric Sharpe

- Wejdź Edricu – odpowiedziała Madleine.
Edric otworzył drzwi, schował kwiat za siebie i wszedł do środka. Madleine leżała na łóżku. Długie złote włosy opadały na białe ramiona, które były odsłonięte. Madleine była ubrana jedynie w suknię i kusą bluzeczkę, która podkreślała jej, według Edrica, doskonałe kształty.
- Mógłbyś podać mi wody – zapytała się wskazując dzbanek i szklankę stojącą na szafce – strasznie tu gorąco...



*

Wszyscy


Kolacja była pierwszą okazją gdy wszyscy goście Earla Persona w końcu się spotkali. Pierwszy przybył Lord Lexinton. Czekając na innych rozłożył jedną z londyńskich gazet i zaczął czytać. Nie przeczytał za dużo gdy do jadalni weszła Courtney. Pojawienie się Irlandki od razu poprawiło humor Suttona. Po Irlandce z swoich pokoi zeszli Virigil i Ada Lovelace. On był ubrany w jeden z surdutów Lexintona, ona w jedną z sukni Olimpii, ponieważ ich osobiste bagaże jeszcze nie dojechały. Oboje, choć zmęczeni, byli w wyśmienitych humorach. Widać było, że podróż do Dawenvill sprawiał im duża przyjemności, a także – jak każda taka przygoda – znacznie do siebie zbliżyła. Po nich do jadalni weszła Olimpia. Z polnymi kwiatami i delikatną urodą przypomniała bardziej leśnego duszka z poematów Byrona niż ludzką kobietę. Następnie na salę wszedł Wilhelm Sommerst, który dla odmiany był nieco przygaszony, zamyślony. Nie zdradził jednak nad czym tak myślał. Jako ostatni pojawili się nieco spóźnieni Edric i Madleine, która we włosach miała piękny, biały kwiat.
Kolacja trwała w najlepsze gdy do jadalni wszedł Tom i nieznajomy, wysoki mężczyzna ubrany w jeździecki płaszcz. Na oko wyglądał na 30 lat, miał czarne włosy i był ubrany w prosty jeździecki strój. Ukłonił się gościom, po czym Tom powiedział:
- Edward Adam Hunt – przedstawił nieznajomego, po czym wymienił po kolei wasze imiona.
- Przepraszam, że przerywam państwu kolację – powiedział mężczyzna nieco zachrypniętym głosem – ale earl pan prosił bym państwa odwiedził jak najszybciej. Jestem więc do państwa dyspozycji. - W jego głosie dało się słyszeć... zdenerwowanie?
 
__________________
"Co do Regulaminów nie ma o czym dyskutować" - Bielon przystający na warunki Obsługi dotyczące jego powrotu na forum po rocznym banie i warunki przyłączenia Bissel do LI.

Ostatnio edytowane przez woltron : 05-05-2009 o 10:01.
woltron jest offline  
Stary 05-05-2009, 16:08   #70
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Całkiem prawdopodobne, że to był ból głowy, albo typowo kobieca zmiana nastrojów. Być może też po prostu mogło się wydawało, ale Madeleine przyjęła go niezbyt miło, a przynajmniej nie tak serdecznie i radośnie, jak to czyniła wcześniej. Hm, a może chodziło o Courtney? Zazdrość? Pochlebiałoby to może jego męskiej dumie, gdyby patrzył na sprawę podobnie, jak Windermare czy Lexington. Ale przecież nie był jednym z nich. Z Courtney wybrał się na przejażdżkę, bo Madeleine czuła się niezbyt dobrze. Ponadto rzeczywiście lubił i cenił Irlandkę, kobietę bardzo sympatyczną i o dużej wiedzy. Dlaczego taka osoba została kochanką Lexingtona? Widocznie lord, wbrew pierwszemu, drugiemu ... setnemu wrażeniu, posiadał pokłady zalet, które odkryła Courtney. Nie sądził bowiem, żeby tak inteligentna dama czerpała przyjemność ze związku z kompletnym durniem lub pozbawionym moralności gnojkiem. Ale przy wszystkich walorach irlandzkiej milionerki, ona nie była Madeleine.

- Proszę. To najpiękniejszy kwiat, jaki mogłem znaleźć ... dla ciebie – wyciągnął schowana gardenię zza pleców i podał spoczywającej na łoży dziewczynie. Wyglądała nie tylko pięknie, ale i ponętnie. – A wodę już podaję – łóżko, nagie ramiona i on pochylający się nad nią, kiedy podawał jej wypełniony chłodnym płynem kubek. – Mam nadzieję, że lepiej się już czujesz, Madeleine.
Nie wiedział, czy może się zwrócić do niej po imieniu, ale po wieczornych pocałunkach przy księżycu miał nadzieję, miał nadzieję, że tak.

***


Na kolację przyszli, jako ostatni. Towarzystwo już zasiadło za stołem łącznie z nowoprzybyłymi archetypami brytyjskiej arystokracji: hrabiną Lovelace i baronetem Windermare. Stół earla czynił zadość hrabiowskiej reputacji. Kucharz świetny, potrawy przegotowane bardzo delikatnie. Różnorodne dania pasujące pod większość gustów. Przynajmniej tak wydawało się Sharpe’owi, choć on nigdy nie jadł słowiczych języczków, czy kawioru. Być może jego smak nie był dostatecznie wyrafinowany. Nie przejmował się tym jednak. Zajadał w najlepsze, a jeżeli ktoś zagadnął go, chętnie brał udział w dyskusjach.

Niespodziewanie miłą, na pewno zaś smaczną, atmosferę, przerwało przybycie konstabla Hunta, który zajmował się sprawą Lucy wraz z profesorem Kiganem. Profesor prawdopodobnie już otrzymał zaproszenie do Dawenvill, jednak, jak wspomniał Person, mogli się go spodziewać najwcześniej za tydzień, dwa. Natomiast zamieszkały w miasteczku obok Hunt był całkowicie do ich dyspozycji. Zapewne niemal dosłownie, gdyż nie wyobrażał sobie, żeby zwyczajny wiejski policjant, czy nawet dowódca posterunku mógł sobie zlekceważyć prośbę jakiegokolwiek lorda. Aha, Person jeszcze wspomniał, że zarówno Kigan, jak Hunt, obydwaj byli godni zaufania, lecz jednocześnie nieco konserwatywni. Jak się domyślał, nie wyobrażali sobie, żeby stan hrabianki spowodowały jakieś niezwykłe okoliczności. Nie winił ich zresztą za to, przecież do niedawna sam tak myślał. Jednak mimo patrzenia stereotypami, relacja Hunta mogła wnieść sporo. Widział on dom i rozmawiał ze służbą bezpośrednio po wydarzeniu.

- Witam pana – Edric skinął konstablowi głową na powitanie. – Jestem doktor Sharpe z Cambridge. I myślę, iż mogę wyrazić wdzięczność nas wszystkich, że zgodził się pan przybyć o tak późnej porze. A co do kolacji ... nie ma mowy o przykrości. Nie musimy jej wcale przerywać, wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że zgodzi się pan spożyć ją wraz z nami, a podczas posiłku będzie nam wszystkim znacznie swobodniej rozmawiać. Gdyby zaś dyskusja się przeciągnęła, myślę, że nie ma problemu, by służba naszego gospodarza przygotowała dla pana pokój. Proszę siadać – wskazał mu wolne miejsce. Było bezsensem, żeby oni jedli, a mężczyzna stał przed nimi niczym uczniak, albo czekał, kiedy łaskawie skończą posiłek. Oczywiście, mogli przerwać kolację, ale przecież wszyscy mogli mieć jeszcze ochotę posiedzieć przy stole i od czasu do czasu kosztować przystawki. Dla Hunta pewnie zaś takie zaproszenie, to coś, co zdarza się bardzo rzadko i co można z przyjemnością powspominać i poopowiadać rodzinie. Jeżeli zaś nie podoba się top innym, trudno.

***


Courtney dyskretnie ukryła dłonią uśmiech, kiedy Sharpe po raz kolejny okazał zupełny brak szacunku dla konwenansów, wypowiadając zaproszenie dla konstabla przed hrabiną, która zajmowała przy stole najwyższą pozycję towarzyską i jako taka uprawniona była do wysnuwania podobnych propozycji. Ten człowiek nie był zdecydowanie nudny. Ciekawe, dlaczego tak właśnie myślał o nim Lexington?
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 05-05-2009 o 16:12.
Kelly jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:52.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172