| - Aj waj, puśćcie, pane ślachcic, brodę wyrwiecie! - zatrajkotał kramarz, wyrwał się Litwinowi i schował się za swoją dwukołówką. - Mordka dobry Żyd! - zaniósł się Żydzina jękliwie i rękoma machać począł jak wiatrak w czas burzy wiosennej. - Dobry Żyd i jego towary dobre, a nic ino za brodę szarpią i krzyczą! Ja od dworu do wioski, od wioski do hutoru jeżdżę i wszędzie jeno krzyczą... Konia mi ukradli jakoweś hultaje, jako że to tak... Bieda i rozpacz, rozpacz i bieda
Nuszyk skrzywiła się szpetnie. Okrutnie ją drażniły zawsze żydowskie wrzaski, załamywanie rąk i nadmierna gestykulacja. Ale i wiedziała, że trzęsienie Żydowiną nigdy pożytku nijakiego nie przyniesie, bo ten jeszcze rozpaczliwej swoje nieszczęścia roztrząsać zacznie i tak się wzruszy nad swą krzywdą, że pomyśleć by można, że większej nie znajdziesz pod słońcem. - Ty Mordechaj nie jazgocz, my na Litwie Żydów nie jadamy. Konia nie masz? To gadaj, cożeś uwidział, a koń się znajdzie. Jak cenne to, co powiesz, to i na spyżę dla szkapy mieć będziesz.
Nachyliła się do pana Jacka i podsunęła mu garniec z borowikami. - A skosztuj waści, specyjały prawdziwe! - zerknęła nagle do gara. - O! - oznajmiła, szczerze zmartwiona. - Wyżarte ze szczętem! Gadaj, Mordechaj, co ci tam na sercu leży.
Żydowin zza wozu wylazł, czapę ściągnął i pod pachę wraził. - Mordka Żyd dobry, ode dworu do wsi, od wsi...
- Do sedna! - warknął mości Bończa. Żyd pokiwał posłusznie głową, a tak energicznie, że niemal mu się urwała z wiotkiej szyi. - Mordka sobie nocy poprzedniej obóz rozłożył nade Psiołem, w krzakach nadrzecznych. Ognia nie palił, bo to czasy niepewne, a Mordka towary ma dobre... - Co żem mówił? - gruchnął pan Jacek, a Nuszyk poklepała go uspokajająco po ramieniu. - Zaraz się zatchnie, jak mu waści będzie przerywał co chwila.
- Mordka słuch ma jako zwierz dziki - pochwalił się Żydzina. - I sen lekki, bo ode małego z towarami wędruje...
- Ode dworu do wsi, od wsi do hutoru - uzupełniła Nuszyk pogodnie. - O, tak właśnie, jako waćpanna rzecze - ucieszył się Mordechaj. - Tedy zaraz się ocknął, kiedy konie i mowę ruską posłyszał, choć cisi mołojcy byli, aj waj, jakby w wielkiej tajemnicy skradali się. Mordka cicho siedział, bo strach miał, ale z krzaków patrzył. Prowadził ich wielki Kozaczyn, rosły jako dąb, z siwymi wąsiskami. Bardzo go słuchali inni mołojce. Batko Krepkij go wołali... - Ilu ich było? - wtrącił pan Jacek. - Mordka nie liczył, ale pięćdziesięciu będzie Szlachcic z nimi jechał stary, z gębą ponurą, czarno odziany. Ten pokrzykiwać zaczął, coby na toboły uważali, bo jak się księgi rozmoczą, to on im trzewia w supły powiąże. Tedy batko Krepkij pięścią go łupnął, tak że tamten z siodła zleciał jak zmieciony. Zlazł Kozaczyn z konia, do tego ślachcica podszedł, i coś tam mu jeszcze mówił, ale za cicho to było nawet dla Mordki, coby zasłyszeć. Rozmawiał też potem Krepkij trocha z jednym z mołojców, zaufanym swoim widać, drogę ustalali...
- Panny - przypomniała Nuszyk. - Panny dwie były, obie jasne jak anioły. Jedna dziecko prawie, kwiliła jak ptaszek maleńki. Ta druga starsza, wysoka, z twarzą dumną, czarnobrewa, suknię miała modrą z przedniej materii, ale zniszczoną strasznie. Wiozło ich dwóch Kozaków przed sobą na siodłach. Tę starszą w więzach. Rozcięli postronki jej, zanim w wodę weszli.
Żydowin nabrał oddechu i wzniósł oczy ku niebu. - I potopiło się wielu mołojców tej nocy. - E? - Nuszyk z wrażenia aż garniec upuściła. - Psioł głęboki i zdradliwy, a wody jeszcze nie opadły po deszczach ostatnich. Niby się zdaje, że wody spokojne - ale takie miejsca są, co diabeł palcem nurt zakręca i wciąga nieostrożnych. Kiedy na środku byli, jeden z mołojców, co konia objuczonego wiódł, pode wodę poszedł, koń zbiesił się, powpadali na siebie. Ta panna starsza - tego nie widział żem już - ale nóż mieć musiała, albo wyrwać go mołojcowi, bo Kozak, co ją trzymał, broczyć czerwienią począł, a panna z nurtem popłynęła jako rybka. Część mołojców za nią się rzuciła, batko Krepkij krzyczał, ten siwy ślachcic krzyczał, konie toboły zaczęły gubić, rejwach, panie ślachcic - Jak na żydowskim targowisku - podsumował pan Jacek, a Mordka spojrzał się na niego koso. - Pannę tę dognali, co uciekła, konie połapali i na drugi brzeg wyleźli, ale dobytku potracić musieli co niemiara... - Żydzina załamał ręce. - A ludzi ilu?
- Drugi brzeg daleko, ale nie więcej jak trzydziestu ich tam wyszło.
Na twarz pana Jacka uśmiech wypełzł okrutny. - I co waćpan powie, panie Jacku? Bo mi coś się wydaje, że nasz dobry Żydek Mordka w dalszą drogę na wozie, nie przed wozem ruszy.
Ostatnio edytowane przez Asenat : 01-05-2009 o 14:26.
|